„Bukareszt (…) jest jak wrzątek albo kipiel, wzburzony i zmętniały. (…)


Atrybuty miasta: czarne kłęby przewodów na słupach jak gniazda porzucone przez ptaki, atmosfera rozkopania i prowizorki obok bankietów w sklepowych witrynach, przeszywający zapach lip i rozgniecionych winogron. Elegancja architektury z zamierzchłego świata. Stukot rozchybotanych tramwajów, klaksony rozwścieczonych taksówek na sekundę przed stłuczką. Zaśpiew cygańskich dzieci i staruszek włóczących się w pobliżu niezliczonych kwiaciarni, które prowadzą matki tych dzieci i córki tych staruszek. Wszędzie psy jak czarne i szare tobołki porzucone przez kogoś, kto bardzo się spieszył.”

Zapytałam przyjaciół, co jest pięknego w Bukareszcie. Odpowiedzieli:

Bukareszt jest jak ciastko kupowane w niedzielę, niby czekoladowe i słodkie, ale z gorzką polewą. Nie znajdzie się tu łatwego piękna.

Bezwstyd, histeria stylu, fasadowość. Przy Bukareszcie każde europejskie miasto wydaje się tak statyczne, że aż nudne.

Dostałam też zdjęcie: nogi w czarnych rajtuzach i kolorowych skarpetkach, wetknięte do plastikowego kosza. Nurkujący manekin, który chce się utopić w śmieciach. I dopisek: „Trzeba na siłę wymyślać, co jest w Bukareszcie pięknego, a i tak się umiera z tęsknoty”.

Małgorzata Rejmer
Bukareszt. Kurz i krew
Wydawnictwo Czarne
Premiera: 11 września 2013


Kurz i krew

Było gorąco do obłędu, gdy przyjechałam tu po raz pierwszy. Miasto wysysało ślinę i pot, samo wyschnięte na wiór, z trawnikową prerią przeżółkłej trawy, zszarzałą ziemią, popękaną od suchości, z korytarzami spopielałego betonu. Stałam na placu Świętego Grzegorza, w miejscu, które potem, na mojej prywatnej mapie, stanie się sercem Bukaresztu, i obserwowałam kolejne kręgi bulwarów Magheru i Bălcescu, kręgosłupa miasta. Nic z tego nie rozumiałam. Ciągi nadszarpniętych budynków jak powybijane i ukruszone zęby w szczęce, z dentystyczną nicią kabli, które lśniły w słońcu, oplatając ulice jak pajęczyna lub wstążka. Budynki wyglądały, jakby właśnie zrzucały skórę, jakby całe miasto łuszczyło się i przepoczwarzało, i tylko gdzieniegdzie spod starej łuski wyzierało nowe i gładkie.

Nie bardzo podoba mi się nowe. Wolę stare warstwy, z których składa się Bukareszt, i to rumuńskie nieokiełznanie, które od zawsze zwodzi system. Tamtego lata 2009 roku autobusy raz po raz wywożą mnie na rubieże, bo na przystankach nie ma żadnych informacji ani rozkładów jazdy. Poznaję przedmieścia, gdzie wszystko jest tymczasowe i złachmaniałe. Przysiadam na krawężniku i zastanawiam się, czy jakimś cudem pojmę ten chaos, tę bezładną strukturę, która wyrzuca mnie na obrzeża. Istnieją przecież reguły gry, których nie znam. Czuję ogrom miasta i jego podupadłą potęgę podszytą szaleństwem. Bukareszt jest dla mnie trzewiowy, instynktowny i nielogiczny. Jest jak wrzątek albo kipiel, wzburzony i zmętniały. Przez główne arterie leje się struga samochodów, kilka kroków dalej, w bocznych uliczkach, śpią stare wille o wymarłych ogrodach i kamienieje cisza. Atrybuty miasta: czarne kłęby przewodów na słupach jak gniazda porzucone przez ptaki, atmosfera rozkopania i prowizorki obok bankietów w sklepowych witrynach, przeszywający zapach lip i rozgniecionych winogron. Elegancja architektury z zamierzchłego świata. Stukot rozchybotanych tramwajów, klaksony rozwścieczonych taksówek na sekundę przed stłuczką. Zaśpiew cygańskich dzieci i staruszek włóczących się w pobliżu niezliczonych kwiaciarni, które prowadzą matki tych dzieci i córki tych staruszek.

Wszędzie psy jak czarne i szare tobołki porzucone przez kogoś, kto bardzo się spieszył. Czuję Bukareszt jakąś podświadomą stroną swojej natury, ale chcę więcej, chcę go jeszcze zrozumieć. Więc wracam. Przez dwa lata moje życie to powroty do Bukaresztu. Dworzec Gara de Nord albo lotnisko Otopeni. Czasem radość na widok wszystkiego, co wydaje mi się tak znajome, jakby było moje, czasem niemrawość, a czasem poczucie bezsensu. Jakieś trumienne pociągi, rozklekotane autobusy, obojętne samoloty. Słońce czerwone i krągłe jak rana wlotowa. Pusta i płaska ziemia. Wspomnienie gór. Powietrze sztywne od mrozu. Taksówki mknące nocą przez miasto, gdy pod koła rzucają się psy, oszalałe z rozpaczy i złości. Jadę zawsze tą samą trasą, wiem, co zobaczę po drodze: rozsiane supermarkety, rdzewiejące ławki na przystankach, stary domek z ławeczką. Nędzę przedmieść i ich bogactwo. Fontannę Mioriţa, czyli Jagniątko, na cześć najsłynniejszej rumuńskiej ballady, pochwały pokornej śmierci. Łuk Triumfalny, symbol trudnych i dumnych lat trzydziestych. Na Piaţa Victoriei taksówka skręca w bulwar Ştefan cel Mare, a Bukareszt staje się bardziej labiryntowy i okrutny, poraża zdegenerowaniem architektury z urojeń Ceauşescu.

A potem taksówka wjeżdża w jedną z bocznych uliczek Piaţa Muncii i wszystko karłowacieje. Dalej samochód nie pojedzie. Idę niby-uliczką, której nie ma nawet na mapach Google’a, mimo że znajduje się w centrum miasta. Stąpam po ubitej ziemi, po szczątkowym chodniku przypominającym kości rozrzucone po klepisku. Wokół drewniane płoty porośnięte winoroślą, a na płotach koty. Wchodzę do małego domu, gdzie mam swój pokój na poddaszu, cały w boazerii, pokój, do którego zawsze mogę wrócić. Tak mówi Cosmin, właściciel tego domu, który od wielu lat studiuje psychologię i któremu nigdy się nie spieszy.

W swojej historii pielgrzymek do Bukaresztu nie zawsze mam tyle szczęścia, co z Cosminem, który gościł pod swoim dachem wszelkiej maści włóczęgów, rozbitków i artystów życia i niczemu się nie dziwi. Kiedy przyjeżdżam po raz pierwszy, żeby się zagnieździć, ciągnę ze sobą czerwoną walizę pełną ubrań, stert notatek z rumuńskimi słówkami typu „sitowie” i „szczelina” i akcesoriów do organizowania normalności. Z ową walizką dopełzam na ulicę Transylvaniei, pod zniszczoną willę w kolorze wybroczyn, gdzie na półtora miesiąca mam miło zamieszkać. Bełkoczę po rumuńsku, że bardzo się cieszę, ale Patricia, dziewczyna zajmująca się domem, przestawia mnie na angielski i w atmosferze niejakiej nerwowości, której źródło zaraz poznam, prowadzi do jelitowej klatki schodowej, gdzie moja walizka ledwo się mieści. Kręcę się w kółko po wąskich, spiralnych schodach – i oto jestem.

Pokój szesnastometrowy z ogłoszenia skurczył się do czterech metrów kwadratowych, ma długość łóżka i szerokość łóżka, szafki i małego biurka. Izba nie posiada okna, zaledwie lufcik, a wszystkie przedmioty wokół są stare i martwe albo zgniłe i zepsute. Wołam Patricię słowami: „halo”, „jak to?”, „tak być nie może”, tymczasem Patricia uważa, że wszystko jest w porządku.
– Za te pieniądze – oznajmia z dystyngowanym brytyjskim akcentem – na pewno nie znajdziesz niczego lepszego.
Półtora miesiąca w realiach mołdawskiego więzienia ma mnie kosztować trzysta euro.
– Ale – łagodzi Patricia – możesz korzystać z łazienki i kuchni, one są normalne.
Rozglądam się po domu; jest stary, zakamarkowy i pusty, jakby wynajmowało go wiele zmarłych osób. Zamykam za sobą zardzewiałą furtkę i staję na środku chodnika. Naprawdę tu jestem, w Bukareszcie. Idę przed siebie wąskimi, meandrującymi uliczkami, nie wiem dokąd. Jest koniec października, ale temperatura dochodzi do trzydziestu stopni, a winorośl na płotach i ogrodzeniach jeszcze nie zaczęła się czerwienić. Siadam w knajpie, zamawiam piwo silva bruna, mocne i słodkawe, i wysyłam kilka bezradnych maili. Zaraz ktoś się odzywa, że ktoś kogoś zna, ktoś chętnie pomoże, i tak trafiam do mieszkania w dzielnicy Drumul Taberei.

Wszystko mi się tu podoba, mam wygodny pokoik pełen książek, mnóstwo zbytkownych przedmiotów, jak lampa i lustro, dobrze tu żyć. Mam też współlokatorów: ona, Oana, sprzedaje smażone kurczaki, jest nieduża i mówi wysokim głosem, on, Mihai, jest ochroniarzem pokrytym gęstą szczeciną włosów i sprawia wrażenie, jakby odbierał bodźce w trybie niespiesznym.
– A ona to jakaś pisarka – mówi Oana do sąsiadki stojącej w drzwiach. – Z Polski. Nic nie rozumie po rumuńsku.
– Nic? – pyta sąsiadka.
– Nie – odpowiada Oana. – Nic.
Potem na swojej białej pościeli znajduję długi, czarny włos Oany, który zajmuje całe łóżko. Zaczynam szukać nowego miejsca i trafiam na drugi koniec Bukaresztu, na Piaţa Muncii, gdzie wynajmuję pokój u Tomka, w mieszkaniu na ósmym piętrze. Gdy staję w oknie, widzę potężne wille z lat trzydziestych, które nic a nic się nie zestarzały, i szare ściany blokowisk z końca lat osiemdziesiątych, które wyglądają, jakby zaraz miały runąć.

Ale mój ostatni przystanek będzie po drugiej stronie ulicy, u Cosmina, tam, gdzie miasto splata się ze wsią, gdzie za szpalerami bloków płożą się domki i dobudówki. Cały Bukareszt jest taki. Piaţa Unirii – rycząca wściekle Azja, Calea Victoriei – Paryż i szyk wśród błotka. Wystarczy jednak zapuścić się głębiej w boczne ulice i oto objawia się wieś: krążą kobiety w chustach i cygańskie dzieci, psy wałęsają się na dziedzińcu cerkwi, kury dziobią w piachu. Miasto poddaje się peryferiom, pochylają się nisko głowy wieżowców. Nie ostało się nic, co mogłoby opowiedzieć o małej wołoskiej osadzie sprzed sześciuset lat, która później została stolicą Rumunii. Podobno w XV wieku rezydował tu sam Wład Palownik, ten słynny wołoski hospodar, którego wszyscy posądzają o bycie wampirem, a który po prostu lubił patrzeć, jak świat płonie. Jak wiele setek osób umiera jednocześnie i bardzo powoli. Wystarczy nabić je na pal. A potem ustawić las pali. Można stać się diabłem, który ma własne piekło.

Turcy, którzy objęli władzę nad Mołdawią i Wołoszczyzną, postawili sprawę jasno: żadnych murów i twierdz, Bukareszt nie może się bronić. Więc miasto rozrastało się tak, jak chcieli jego mieszkańcy, nie miało początku ani końca. Przestrzeń nie podlegała żadnym ograniczeniom, każdy mógł mieć ogród, a w nim kury i krowy. Trudno było stwierdzić, czy Bukareszt to małe miasto, czy wielka wieś. Rumuni nie przywiązywali się do przeszłości, bez żalu burzono stare pałace, cerkwie, chałupy i zajazdy. Na bezkresnych wołoskich polach i w lasach nie było kamienia, więc domy budowano z drewna, a drewno łatwo stawało w ogniu. Co kilkadziesiąt lat strawiony płomieniami Bukareszt odradzał się z popiołów, za każdym razem inny.

Ryzyko i tymczasowość są wpisane w życie tego miasta. Raz na kilka dekad trzęsienie ziemi czyści przestrzeń ze słabowitych obiektów i ludzi, którzy nie mają szczęścia. Ale pył, kurz i krew dadzą się zmyć, brud da się zdrapać i już można nakładać nową warstwę, nową maskę, przebierać się i przywłaszczać, pożyczać tożsamości. W dawnym Bukareszcie mieszają się wpływy rumuńskie, żydowskie, ormiańskie i tureckie. Od XVII wieku wołoscy hospodarowie mogą rządzić tylko na krótkiej smyczy tureckich sułtanów, a później, gdy próbują zawalczyć o większą wolność, władzę nad księstwami Mołdawii i Wołoszczyzny obejmują korni fanarioci, greccy namiestnicy sułtanów.

Gdy w XIX wieku Turcja traci na znaczeniu, Bukareszt porzuca turbany i powłóczyste szaty i wkłada krynoliny i surduty wykrojone według paryskich żurnali. W końcu, stwierdzają Rumuni, jesteśmy potomkami cesarza Trajana i rzymskich legionistów, jesteśmy łacińską wyspą na morzu słowiańszczyzny. Rumuni chcieliby, żeby przypomniał sobie o nich stary rzymski ojciec, a pod skrzydła wzięła nieczuła matka Francja. Kiedy Mołdawia i Wołoszczyzna wreszcie się jednoczą, rumuńscy bojarzy zaczynają rozglądać się za odpowiednim władcą. Niemiec będzie w sam raz, uznają, i składają Karolowi Hohenzollernowi propozycję nie do odrzucenia. W nowym państwie, które nazwano Rumunią, Karol I zaprowadza pruskie porządki, a wielka wieś Bukareszt przeobraża się w mały Paryż.

A potem wybucha I wojna światowa, która zostawia na mapie dumną Wielką Rumunię – pełną mniejszości narodowych bombę z opóźnionym zapłonem. A potem wybucha wielka wojna druga i Rumunia wije się jak piskorz – mały kraj w potrzasku, który za wszelką cenę próbuje cokolwiek ugrać: najpierw morduje u boku Hitlera, potem zdradza go dla Związku Radzieckiego. W końcu komunistyczny Bukareszt zgina kark przed Nicolae Ceauşescu, szewcem z Oltenii. Pod czujnym okiem Ojca Narodu nowy człowiek rumuński buduje nową stolicę, która przywdziewa betonowy kostium komunistycznej Azji.

Bukareszt zmienia postać i zmienia się cała Rumunia.

 
Wesprzyj nas