Polska miała jeden z najlepszych systemów planowania przestrzennego w Europie, a wiele krajów podpatrywało go i wdrażało u siebie. Na przykład Niemcy. Tak było przed wojną.


Po wojnie system został scentralizowany. A w nowej Polsce nikt nie planuje ani centralnie ani przestrzennie.

Bo planowanie przestrzenne jest nudne i sprowadza się do ustaw, przepisów, wykresów, szkiców i terminologii. Zamiast planowania mamy więc wszechobecny chaos. Filip Springer uparł się jednak i postanowił znaleźć w tym szaleństwie jakąś metodę. Nie zaważając na zagradzające mu drogę płoty, meandrując pomiędzy setkami billboardów, przemierzał Polskę wszerz i wzdłuż. Jeździł po miastach i miasteczkach, ulicach widmach, przedmieściach bez dróg i chodników, przekraczał mosty nad nieistniejącymi rzekami, rozmawiał z urzędnikami, naukowcami, architektami i mieszkańcami nowych osiedli o obiecujących nazwach, które w rzeczywistości okazały się miejscami wygnania. Na Śląsku znalazł egipską piramidę, w Jelonkach coś w rodzaju Partenonu, a pod Warszawą wenecki pałac. Przy okazji określił też nową jednostkę chorobową – pastelozę.

I tak z pozornie nieinteresującego nikogo, nudnego zagadnienia powstała pasjonująca opowieść o kraju, w którym żyjemy, i ludziach, którzy tworzą naszą rzeczywistość. Trochę straszna, ale i czasami śmieszna. To historia o ładzie przestrzennym, czyli o czymś, „o czym każdy w Polsce słyszał, ale nikt od dawna tego nie widział”.

Filip Springer
Wanna z kolumnadą
Reportaże o polskiej przestrzeni
Wydawnictwo Czarne
Premiera: 25 września 2013


Nikt o tym nie marzył, po prostu tak wyszło. Adres ani dobry, ani zły. Czterysta metrów przeciętności z warzywniakiem pośrodku. Po bokach bloki, w blokach przyciasne mieszkanka. Takie większe wnęki na szafy, z oknami. Ściany cienkie, kuchnie ślepe. W zimie dość chłodno, w lecie ciut za ciepło. Sąsiedzi z gatunku tych chamowatych. Trochę zieleni i trochę psich gówien, parkingi gdzie popadnie. Nic tu nie zachwyca, bo nie miało zachwycać. Chodziło o zaspokojenie najbardziej prymitywnego głodu, jaki może mieć miasto – głodu mieszkań. Są więc bloki z widokiem na bloki. Modernizm sprowadzony do czystej fizjologii. Wykwit pragmatyzmu bez grama finezji.

Co kilka lat Centrum Badania Opinii Społecznej zadaje Polakom dwa pytania. Na pierwsze z nich – gdzie mieszkasz? – prawie połowa respondentów odpowiada, że w bloku. Odpowiedź na drugie – gdzie chciałbyś mieszkać? – jest jeszcze prostsza. Brzmi ona: „Nie tutaj”.

A zatem Warszawa, ulica Urbanistów – miejsce, z którego Polacy chcą uciec. Szczecin. Niedzielny czerwcowy wieczór. Centrum miasta w świetle bankowych witryn. Idealnie puste kawiarnie. Dalej – nowa galeria handlowa, jeszcze w budowie. Pusty parking, szopa z dykty, reklamowy ekran na lawecie. Potem deptak, grupka dzieciaków na ławce. Po prostu siedzą i patrzą. Głębiej jeszcze dwa parkingi i cały ciąg bud i budek zabitych dechami. Można by tu kupić kebab, ale akurat zamknięte. Jeszcze szopa z kurczakami, stoisko ze sznurowadłami i facet palący papierosa. Znowu galeria handlowa. Po drodze plac z półpustymi ogródkami i klubem go-go. Dalej kiosk, a w nim lokalna gazeta z tytułem Co się dzieje z naszym centrum?

Całkiem inne niedzielne popołudnie w Łodzi. Sobota w Poznaniu, piątek w Katowicach, czwartek w Lublinie, środa we Wrocławiu. Bywa tam tak, że się człowiek zastanawia, czy nie wydarzyło się coś, o czym nie wie, coś, co kazało innym zostać w domu. Zaraza albo wojna. Najpierw znikają ludzie. Potem kawiarnie, księgarnie, małe bary, miejsca, gdzie można posiedzieć. Powstają banki, salony telefonii komórkowej… Życie w nich zamiera po osiemnastej. Ta pustka to właśnie skutek ucieczki. Najbogatsi uciekają do góry. To upragniony kierunek.

Jest 23 maja 2012 roku, wiatr i czerwony dywan. Panie przytrzymują finezyjne kreacje, panowie przygładzają niesforne grzywki, kardynał pilnuje kołnierza. Słychać pełen emfazy głos Piotra Fronczewskiego:
– Oto Sky Tower, marzenie i dzieło Leszka Czarneckiego. Panie prezesie, proszę o symboliczne przecięcie wstęgi.
Jeszcze fanfary i już zebrani ruszają do środka. Przodem prezes z małżonką (ona potem powie, że jest mu za ten budynek taka wdzięczna), dalej prezydent Wałęsa, Leszek Balcerowicz i kardynał w purpurze. Za nimi inni goście. Wszyscy ze statusem VIP-a.
Oglądaniu towarzyszy zadzieranie głowy, przy którym usta otwierają się mimowolnie, lecz milczą. Chwilę potem prezes z kieliszkiem szampana w dłoni stoi już na czerwonym podium i mówi:
– Nie pytaj, co twój kraj może zrobić dla ciebie, pytaj, co ty możesz zrobić dla swojego kraju.
Eksplozja konfetti. Eksplozja oklasków. Fanfary.
– Rozmawiałem dziś rano z prezydentem Wałęsą o tym, jak powinna być budowana Europa. Byliśmy zgodni, że powinna być budowana w oparciu o wartości – dodaje prezes. – Ten budynek jest tego przykładem.
Patrząc na Sky Tower z boku, można by uznać, że jedyną wartością, jaka przyświecała jego powstaniu, był rozmiar. Można by, gdyby się było złośliwym. A przecież się nie jest.
– To wbrew pozorom nie jest kwestia mojego ego, ale jeśli ktoś chce tak uważać, to może uznać, że moje ego zostało zaspokojone – ripostuje profilaktycznie prezes.
Jeśli nie wielkość, to może zysk? Firmy Czarneckiego wpompowały w Sky Tower miliard złotych. Ceny mieszkań wahają się tu od dziesięciu do trzydziestu sześciu tysięcy złotych za metr kwadratowy. Najdroższy, dwupoziomowy apartament o powierzchni siedmiuset metrów z basenem kosztuje ponad dwadzieścia milionów złotych.
– Nigdy nie interesował mnie wynik finansowy tej inwestycji. Najważniejsze było skończenie tego monumentalnego obiektu. Chcieliśmy dać wartość miastu – zaznacza czwarty z najbogatszych Polaków.

A więc zysk też nie. Być może wartością, którą prezes ma na myśli, ale o tym nie mówi, jest arogancja? Sky Tower to jedyny drapacz chmur we Wrocławiu i pasuje do tego miasta jak pięść do nosa. Miał być najwyższy w kraju, ale kryzys pokrzyżował prezesowi plany i palmę pierwszeństwa nadal dzierży warszawski dar Stalina. Ale i tak Sky Tower widać niemal z każdego zakątka miasta, widać z obwodnicy Wrocławia, widać z podmiejskich osiedli. Prawdopodobnie nie widać go tylko z kosmosu. Jego cień przesuwający się po mieście jest jak wskazówka gigantycznego zegara, która w miesiącach letnich około godziny czternastej trzydzieści dociera nad wrocławski rynek. O Sky Tower nie da się nie pamiętać, na ten budynek trzeba patrzeć, czy się tego chce, czy nie. Przypomina Pałac Kultury nie tylko wysokością, ale też totalnością, z jaką funkcjonuje w przestrzeni. W zapewnienia prezesa, że nie chodziło o ego, trudno uwierzyć.

Drapacze chmur zawsze były formą ucieczki. W USA pod koniec XIX wieku uciekano przed rosnącymi cenami działek. Trzeba z nich było wycisnąć, ile się da. Tamten pomysł sprawdził się tylko połowicznie, wieżowce zabiły centra amerykańskich miast. Wieczorami jest tam pusto. Ci, którzy dziś kupują mieszkania na czterdziestym piętrze, uciekają przede wszystkim od miasta. Chcą mieć ciastko i zjeść ciastko. Stać ich. Od zgiełku chronią tu potrójne szyby, od smrodu – wysokość i klimatyzacja, kontakt z naturą zapewni bliskość nieba albo, od biedy, prywatny taras z zielenią, o którą zadba „pan od doniczek”.
W dole pozostanie pustka. Bo ci, których nie stać na ucieczkę do góry, muszą rozpełznąć się na boki. To właśnie z powodu ucieczki musiały umrzeć bociany na szczecińskim Warszewie. Miejscowi mówią, że były tu od zawsze, to znaczy odkąd na bociana mówi się tu „bocian”, a nie „der Storch”. Gniazdo znajdowało się najpierw na kominie starej piekarni, niedaleko kościoła. Gdy komin zaczął się rozpadać, umieszczono je na specjalnym słupie. To był rok 1998 i na Warszewie, obrzeżnej dzielnicy Szczecina, nie stało jeszcze zbyt wiele domów. Bociany przylatywały co wiosnę, składały jaja, wychowywały potomstwo i odlatywały. Mieszkańcy na tyle je polubili, że najpierw nadali im imiona: Antek i Tosia, a z czasem zainstalowali przy ich gnieździe kamery internetowe. Od tej chwili już każdy w Polsce mógł obserwować warszewskie boćki. Fajnie było.

Aż przyszedł 2010 rok i któregoś dnia internauci uderzyli na alarm, że pisklaki w gnieździe przestały się ruszać. Wezwano straż pożarną i weterynarzy. Martwe ptaki wydobyto z gniazda. Ich sekcja wykazała, że zanim znieruchomiały, najadły się szkła. Historia powtórzyła się rok później. Znowu alarm internautów i trzy martwe ptaki w gnieździe. Dwa następne nie przeżyły nawet doby. W ich żołądkach znaleziono kawałki kafli, cegieł i folię. Nie znaleziono natomiast zbyt wiele tego, czym normalnie żywią się bociany. Wszystko przez to, że Antek i Tosia nie mają już gdzie na Warszewie polować. Rocznie przybywa tej dzielnicy około tysiąca mieszkańców. Już nikt nie pamięta, kiedy dawne łąki i pola zostały zamienione na działki, ogrodzone płotami i sprzedane. Stoją tam teraz domy. Gdy spojrzeć na Warszewo z lotu ptaka, staje się jasne, że czas bocianów w tym miejscu właśnie dobiegł końca.

Jeżeli chcemy szukać ludzi, których nie ma w centrum Szczecina czy innych polskich miast, to trzeba tę sprawę połączyć z bocianami z Warszewa.
– Podręcznikowy przykład! – ekscytuje się Michał Beim i wyskakuje z samochodu. Gramolę się za nim, przyświecając telefonem i próbując cokolwiek dostrzec. Niby to najkrótsza noc w roku, więc powinno być jaśniej, ale nie jest. Michał zadzwonił do mnie przed godziną i zapytał, czy miałbym ochotę spędzić noc świętojańską z dwoma urbanistami w samochodzie. Propozycja brzmiała fascynująco, więc się zgodziłem. Pojechaliśmy. Najpierw zapytałem ich, czy się czują potrzebni, ale zaczęli się ze mnie śmiać, więc już się nie odzywam. Teraz gdzieś między Swarzędzem a Poznaniem łazimy po budowach nowych osiedli i oglądamy coś, co fachowcy nazywają suburbanizacją albo sprawlem. A chodzi po prostu o to, że miasto się rozlewa.

To tak naprawdę jest dość proste. Coraz więcej rodzin myśli o kupnie własnego „M”, najlepiej na cichych i spokojnych przedmieściach. Na mieszkanie w centrum i tak ich zresztą nie stać. Na apartament na czterdziestym piętrze tym bardziej. Na obrzeżach miast szybko powstają więc idylliczne z nazwy osiedla. Idylla ma tam mniej więcej trzyletni okres ważności, bo chętnych jest sporo, a ciszy i spokoju nie starcza dla wszystkich. Buduje się kolejne skupiska domów, trochę dalej, bardziej na obrzeżach.
Tego procesu nikt dziś w Polsce nie kontroluje. Przyglądają mu się jednak z rosnącym niepokojem naukowcy. Jednym z nich jest doktor Michał Beim, ekspert z Instytutu Sobieskiego. Kilka razy w miesiącu wsiada do auta albo na rower i jedzie oglądać „podręcznikowe przykłady”. Pod Swarzędzem osiedla domków jednorodzinnych wyrastają jedno po drugim. Krajobraz co pół roku wygląda inaczej. Ktoś, kto kupował domek z widokiem na las albo łąkę, powinien właściwie cały czas stać w oknie i się gapić, bo za dwa–trzy lata tego widoku już mieć nie będzie. To pewne.
Ale sprawl w Polsce to coś więcej niż tylko rozsypane chaotycznie domki. To także niskobudżetowe bloki, do których dojechać da się jedynie wysokobudżetowym samochodem z napędem na cztery koła, bo o doprowadzeniu do nich drogi nikt nie pomyślał.
– Deweloperzy mogą ludziom obiecywać wszystko, i to robią. Sklepy, szkoły i place zabaw. Ale takie miejsca nigdy nie będą miały dobrej infrastruktury, bo one już na etapie projektu zostały bezpowrotnie zniszczone – mówi Beim. – Czasami myślę, że oferty deweloperskie dotyczące przedmieść powinny być w Polsce opatrzone takimi samymi ostrzeżeniami, jakie są na papierosach.

13 grudnia 2011 roku zastępca burmistrza warszawskiej dzielnicy Białołęka Piotr Jaworski przywdziewa generalski mundur, na nos wsuwa ciemne okulary, siada przed włączoną kamerą i przemawia:
„Kierowcy, kierowczynie! Ludu pracujący Białołęki! W trzydziestą rocznicę wprowadzenia stanu wojennego w Polsce zwracam się do was jako przewodniczący Powszechnej Unii Przepełnionych Arterii. Nasza białołęcka ojczyzna stanęła nad przepaścią i teraz musimy zrobić krok naprzód. Dorobek całych rodzin, nabyte za ciężko pożyczone pieniądze samochody ulegają ruinie. Ginącym drogom zadawane są codziennie nowe ciosy. Warunki jazdy przytłaczają ludzi coraz większym ciężarem. Atmosfera braku tolerancji sieje spustoszenie na drogach Białołęki. Blokady, korki, akcje protestacyjne stały się normalnością. Wczoraj wieczorem wiele parkingów było okupowanych. Padają wezwania do fizycznej rozprawy z wrogiem – korkami na Modlińskiej, Marywilskiej i Płochocińskiej”.
Przez następnych sześć minut nagrania burmistrz Jaworski zdąży ogłosić drogowy stan wyjątkowy na ulicach Białołęki. Zarządza ograniczenia w poruszaniu się po drogach; odtąd jazda lewym pasem ma być możliwa jedynie nocą i na wstecznym biegu. Ci, którzy na terenie dzielnicy nie płacą podatków, a tu mieszkają, będą mogli poruszać się drogami publicznymi w kierunku Warszawy tylko w dni parzyste, a z Warszawy w dni nieparzyste. Mieszkający poza Białołęką otrzymują przywilej sprawdzenia, czy mają pierwszeństwo na przejazdach kolejowych, zwolnieni są też z ustępowania tramwajom. Na ulicach pojawią się komisarze drogowi w transporterach opancerzonych i czołgach.

„Kierowcy nieprzestrzegający podanych wyżej przepisów będą mogli przemieszczać się przez teren dzielnicy wyłącznie po lodzie na Kanale Żerańskim, do którego wpuści się krokodyle […] PUPA broni, PUPA radzi, PUPA nigdy cię nie zdradzi” – kończy burmistrz Jaworski, a stojący za nim zamaskowani policjanci pod bronią krzyczą gromko: „Niech moc będzie z wami!”.
Film trafia do internetu. Temat podchwytują media. Przez chwilę o burmistrzu jest głośno.
– Takie sobie jaja zrobiłem – mówi dziś. – Ktoś nawet zgłosił w prokuraturze, że zhańbiłem mundur generała Wojska Polskiego; byłem na tę okoliczność przesłuchiwany. Sprawę umorzono, bo mundur był z teatru, wypożyczyłem za dwieście złotych, z własnej kieszeni.
– A policjanci i broń byli prawdziwi? – pytam.
– Pan, jak wszyscy, zamiast skupić się na meritum, zajmuje się bzdurami. Byli prawdziwi i mieli pozwolenie dowódców. Zapytałby mnie pan, po co to zrobiłem.
– Po co więc pan to zrobił?
– Niech pan podejdzie do okna. Widzi pan ulicę? To jest Modlińska. Kiedy jeszcze nie było mostu Północnego, to korek zaczynał się właśnie tu. Godzina stania, żeby wyjechać z dzielnicy. Jak ktoś zaczynał pracę o siódmej gdzieś na Mokotowie, wstawał przed piątą. Horror!

Od 1994 roku liczba mieszkańców Białołęki podwaja się co dekadę. Dziś jest tu zameldowanych dziewięćdziesiąt tysięcy ludzi (szacuje się, że około trzydziestu tysięcy mieszka bez meldunku). Władze samorządowe zakładają, że do 2025 roku dzielnica będzie liczyć sto siedemdziesiąt tysięcy osób, ale w sumie może tu kiedyś mieszkać nawet dwieście siedemdziesiąt tysięcy. To tyle, ile mają dziś Katowice.
Ludzie ruszają rano do pracy, a na drogach wylotowych z dzielnicy tworzą się gigantyczne korki. Na Białołękę nie dojeżdża tramwaj ani metro (i raczej nigdy dojeżdżać nie będzie). Część dzielnicy jest całkowicie odcięta od świata, prawie nie ma autobusów, a te, które są, kursują zbyt rzadko. Nie ma też szkół, przedszkoli, sklepów, ośrodków sportowych. Nie ma chodników ani parków. Są za to tanie bloki upychane przez deweloperów na mikroskopijnych działkach i stawiane w środku osiedla szeregowców, do których prowadzi jedna droga. Satelitarne zdjęcia Białołęki wyglądają jak zły sen urbanisty. Doszło tu do katastrofy absolutnej, powstało przedmiejskie piekło, z którym właściwie nie da się już nic zrobić.

 
Wesprzyj nas