To książka, która z całą mocą przypomina, co znaczy prawość i człowieczeństwo.


Romulus Gaita jako młody chłopak opuścił ojczyznę i wyjechał do Niemiec, skąd po zakończeniu II wojny światowej wraz z młodziutką żoną Christine i czteroletnim synem Raimondem przeniósł się do Australii. Wśród jej kamienistych pagórków i pożółkłych traw znalazł nowy dom.

Mój ojciec Romulus to urzekająca w swej prostocie historia człowieka, który chciał nauczyć swojego syna, jak przejść przez życie z podniesioną głową. To opowieść o namiętności, zdradzie i szaleństwie, o przyjaźni i pracy, która może być źródłem radości i dumy, a także o cierpieniu, godności i sile ducha.

Książka otrzymała Nagrodę im. Nettie Palmer (1998) i była finalistą Nagrody Literackiej Premiera Stanu Queensland (1999). Została również uznana za jedną z najlepszych książek 1999 roku przez „New Statesman” oraz jedną z dziesięciu najważniejszych książek dekady przez „The Australian Financial Review”.

Elegancka konstrukcja i piękny język, głęboka wrażliwość moralna i wnikliwość obserwacji społecznych sprawiają, że historia Raimonda Gaity o dorastaniu z ojcem imigrantem w powojennej rolniczej Wictorii byłaby wyjątkowa bez względu na czas wydania. „Mój ojciec Romulus” mówi o najbardziej uniwersalnych sprawach: miłości i utracie, pracy i niedostatku, przyjaźni i pasji, wyobcowaniu i wspólnocie, oddaniu i wierze (…). To tragiczna, a jednocześnie podnosząca na duchu książka, której tytułowy bohater jawi się jako jedna z najbardziej przyciągających postaci we współczesnej literaturze australijskiej.
Jury Nagrody im. Nettie Palmer

Raimond Gaita
Mój ojciec Romulus
Przekład: Magdalena Budzińska
Wydawnictwo Czarne
Premiera: 25 września 2013


Stał za drzwiami w domu swojego dziadka i z całych sił ściskał w rękach widły. Wiedział, że zabije wuja, jeśli ten wedrze się do pokoju. Aby mieć pewność, że tego nie zrobi, wyskoczył oknem – na kilka chwil przed tym, zanim wuj wyłamał drzwi – i uciekł. Wrócił dopiero pięć lat później, na miesiąc. Był to ostatni z tych wielu razy, gdy pijany wuj zmusił mojego ojca do rozpaczliwej obrony. Kilka dni wcześniej, by bronić dziadka, ojciec zagroził wujowi, że go zastrzeli – z dwóch rewolwerów, które zreperował i trzymał w kieszeniach zimowego płaszcza. Tę noc, gdy uciekł, spędził u swojej matki, z którą pomieszkiwał od czasu do czasu, a rano ruszył w drogę w poszukiwaniu pracy. Miał wówczas trzynaście lat.

Mój ojciec Romulus Gaita urodził się w 1922 roku w Markovacu, wsi w rumuńskojęzycznej części Jugosławii, i zawsze uważał się za Rumuna. Ojca stracił, gdy był niemowlęciem. Kiedy jego matka związała się z innym, mój ojciec przeniósł się do dziadków, u matki mieszkał rzadko. Klepali biedę. Ojciec miał jedną parę butów, które i tak nosił tylko zimą, i niewiele do wciągnięcia na grzbiet. Od najmłodszych lat ciężko pracował – tak jak inne dzieci we wsi – przed lekcjami i po lekcjach, przy żniwach i w obejściu. Mięso, cukier, biały czy ciemny chleb z dobrej mąki były rarytasami, słodycze i lody widywał raz lub dwa razy do roku. Świeże warzywa i owoce jadło się tylko w sezonie, na resztę miesięcy musiały wystarczyć przetwory. Dzieciństwo takie, jakie znamy – ta wolna przestrzeń rozciągająca się przed wkroczeniem w dorosłość, to życie samo w sobie – nie istniało w tamtym świecie i w tamtych czasach. Od najmłodszych lat dzieci musiały pomagać w utrzymaniu rodziny i pracować w gospodarstwie.

Mojemu ojcu nauka przychodziła łatwo. Lubił chodzić do szkoły i zwykle szybko kończył kolejne zadanie, by wrócić do książki, którą trzymał pod ławką. Gdy przyłapywano go na czytaniu, często obrywał – po plecach, po głowie, po twarzy, tam, gdzie wylądowała rózga. Ale choć posiniaczony, nie stracił zapału do czytania ukradkiem. Przez całe życie uwielbiał też słuchać ciekawych historii i sam je opowiadał. Wśród nich było wiele opowieści biblijnych, które ożywiały jego głęboko religijną duszę. Podobnie jak kościelna muzyka. Jego dziadek miał dobry głos i śpiewał w parafialnym chórze, miał także piękny charakter pisma, którym kaligrafował rozmaite dokumenty w kościele i magistracie. Poprzez swój pobożny stosunek do tych zadań dziadek zaszczepił w moim ojcu instynktowny szacunek dla powagi kościelnych obrzędów i ksiąg, który przetrwał w nim długo, nawet gdy ojciec zrobił się już nieufny wobec zinstytucjonalizowanej wiary i nabrał antyklerykalnych przekonań.

Szkoła podstawowa trwała tylko cztery lata i zaledwie garstka wiejskich dzieci mogła uczyć się dalej. Spośród niezamożnych szanse na naukę mieli ci, którzy dzięki uzdolnieniom zdobyli stypendium. Nauczyciel ojca namówił go, by podszedł do egzaminów, przekonany, że mu się powiedzie. Tak też się stało, lecz z powodu opieszałości poczty podanie o stypendium nie dotarło na czas. Ojciec płakał gorzko – nie dlatego że stracił perspektywę zdobycia w przyszłości lepszej pracy, ale dlatego że jego miłość do nauki miała pozostać niespełniona.

W 1935 roku ojciec uciekł z domu i po kilku dniach wędrówki dotarł do wsi oddalonej o sto pięćdziesiąt kilometrów od Markovacu. Zatrzymał się tam, wypytał o kowala i zgłosił się na ucznia. Przyjęto go i uznano, że się nada. Aż trudno teraz uwierzyć, jak ciężko pracował w czasie ponadtrzyletniej praktyki. Dzień w kuźni zaczynał się o pierwszej w nocy i z przerwami na posiłki trwał do czwartej po południu, gdy robotę przy kowadle ojciec musiał nierzadko zamienić na pracę w obejściu majstra. Nie miał ani chwili tego, co nazywamy dziś wolnym czasem – gdyby chciał zająć się czymkolwiek po wypełnieniu wszystkich swoich codziennych obowiązków, nie starczyłoby mu godzin na sen.

Kowalscy czeladnicy byli także skazani na nędzny kąt do spania i marne jedzenie, czasem nie do przełknięcia – kapustę i kartoflankę, zwykle rzadką, albo botwinę tak zapiaszczoną, że na dnie miski zostawało błoto. Ponieważ praktykantom nie płacono, mój ojciec, by zarobić, wykorzystywał to, czego nauczył się w domu – wyplatał kosze, robił miotły i naprawiał rewolwery, to ostatnie przynosiło mu zresztą największe dochody. Za zarobione pieniądze kupował ubrania – w pierwszej kolejności ciepły płaszcz na mroźne zimy. Mój ojciec nie był po prostu uzdolniony – w sprawach rzemiosła był genialny, a radość z trzymania młota w ręku sprawiała, że jego geniusz rozkwitał. Z czasem wyrobił sobie szczególny rytm pracy: puk, puk, bum, puk, puk, bum – dźwięczny stuk młota o kowadło. Podwójne „puk” dawało mu chyba chwilę na sprawdzenie, gdzie i z jaką siłą trzeba uderzyć. Potrafił wykuć niemal wszystko, nawet przedmioty skomplikowane i wymagające dużej wprawy, a nikt nie prześcigał go w solidności i szybkości pracy. Ponieważ pracował tak żwawo, mógł oddawać się swej miłości do książek – teraz już nie pod ławką, lecz w ubikacji, gdzie przesiadywał czasem ponad godzinę. A kiedy majster łajał go za to, ojciec rzucał się do pracy tak zaciekle, że w jedno popołudnie robił tyle, ile dwóch ludzi w ciągu całego dnia. A ponieważ ani majster, ani dwaj pozostali kowale nie mogli mieć zastrzeżeń do jego pracy, pozwolono mu wreszcie na tę przyjemność.

Gdy w wieku siedemnastu lat ojciec zakończył praktykę, majster błagał go, by został, proponując rękę córki oraz kuźnię w spadku – lecz ojciec niecierpliwił się już, by ruszyć dalej. Pojechał do Niemiec, gdzie chciał się doskonalić w fachu i z korzyścią uprawiać swe rzemiosło. Kiedy wybuchła wojna, ojca wcielono do oddziałów wykwalifikowanych robotników obcego pochodzenia, których umieszczono w przyfabrycznych obozach pracy, by wykorzystywać ich zdolności na potrzeby przemysłu wojennego. W 1944 roku ojca przeniesiono do Dortmundu w Zagłębiu Ruhry, które jako wielki okręg przemysłowy było ciężko bombardowane. Tam poznał moją matkę i zakochał się w niej – w Christine Annie Dörr. Ona miała zaledwie szesnaście lat, on dwadzieścia dwa.

Była nieco niższa niż jej rówieśniczki, ciemnowłosa i zgrabna, miała jasną, szczerą twarz, poważne, ciemne oczy i dźwięczny głos, a mówiła staranną literacką niemczyzną. Podobała się mężczyznom nie tylko z wyglądu, ale także ze względu na sposób, w jaki żywość łączyła się w niej z głębokim, nieodstępującym jej smutkiem. Była dobrze wykształcona – gdy poznała mojego ojca, studiowała chemię. Przepadała za teatrem, czytała Szekspira w przekładzie, lubiła też operę. Mimo że ojciec kochał literaturę i miał serce do muzyki, nie podzielał jej zainteresowań. Mylnie brał je za przejaw próżności i zarozumialstwa, których nie znosił. A jednak pobłażał jej, bo ją kochał.

Ojciec był przystojnym mężczyzną, ciemnym i średniego wzrostu, miał jakieś sto siedemdziesiąt pięć centymetrów. Wstydził się trochę swojej śniadej cery i nazywał siebie Cyganem, a potem – w Australii – Aborygenem. Jego twarz była szczera jak jego serce. Od razu zwracały uwagę oczy – migdałowe, ciemne, przenikliwe. Przyciągały spojrzenie, choć wielu onieśmielały. Niebieskoczarne włosy, lekko rzedniejące na skroniach, zaczesywał gładko do tyłu. Nos miał nieco krzywy, bo na początku pracy w kuźni oberwał końskim kopytem. Gdy był młody, rysy miał miękkie, a usta zmysłowe, ciało zaś kowala – twarde i muskularne. Często śpiewał – mocnym melodyjnym głosem, którego urodę odgadnąć można było, już kiedy mówił.

Gdy rodzice się poznali, ojciec handlował trochę na czarnym rynku, dzięki czemu mógł zdobyć chleb, mleko, papierosy, a czasem także ubrania, mimo że wszystko to ściśle racjonowano. Przypuszczam, że właśnie ta szczególna „zamożność” sprawiła, iż rodzice mojej matki, mieszczanie z niemieckiej klasy średniej, przełknęli jakoś związek córki z obcokrajowcem, do tego o słowiańskich rysach, którego – gdyby nie to – obawialiby się pewnie i mieli w pogardzie. A były podstawy do obaw, bo jeśliby gestapo przyłapało tych dwoje, niemal z pewnością rozstrzelano by ich za łamanie ustaw rasowych. Dlatego ojciec z matką umawiali się potajemnie, często na cmentarzu, gdzie – jak twierdził mój ojciec – zostałem poczęty. Dreszcz niebezpieczeństwa, który towarzyszył tym spotkaniom, czarnorynkowy handel ojca, jego sporadyczne aresztowania i brutalne traktowanie przez gestapo sprawiały z pewnością, że związek z nim wydawał się ekscytujący tej poważnej, romantycznej i buntowniczej szesnastolatce. Dortmund zbombardowano doszczętnie w ostatnich latach wojny. To brutalne zniszczenie wszystkich symboli porządku i trwałości wprawiło ludzi w oszołomienie, wyzwoliło w nich jakieś zapamiętałe dążenie do anarchii i kazało odrzucić wszelkie poczucie odpowiedzialności.

Związek ojca i matki był namiętny i niespokojny. Matka miała skłonność do gwałtownych napadów zazdrości. Parę lat później usłyszałem przypadkiem, jak ojciec wypomina jej, że wcale nie poślubił jej z miłości. Choć odpowiedziała wtedy, że dobrze o tym wie, wiele późniejszych opowieści ojca temu przeczyło. W każdym razie na początku darzył ją uczuciem tak silnym, że wytatuował sobie jej imię na przedramieniu, a potem usiłował się zastrzelić, gdy na krótko go opuściła. Przyłożył sobie pistolet do skroni i nacisnął spust, ale kula drasnęła mu tylko nos i policzek. Tak szaleńcze emocje miotały wówczas ludźmi. W nocy biegło się ile sił do schronu, następnego dnia człowiek celował sobie w głowę z pistoletu, a wieczorem znów z obawy o życie zbiegał do piwnicy. Z końcem wojny wszystko się jednak zmieniło – rodzice byli już małżeństwem, mieli dziecko. Bardzo mocno przeżyła to zwłaszcza matka. Po moich narodzinach zaczęła zdradzać oznaki choroby, która w nadchodzących latach miała się poważnie zaostrzyć. Wydawało się, że zupełnie nie potrafi się mną zająć, zapominała nawet o tak prostych sprawach jak karmienie czy kąpiel. Moja babcia opowiedziała mi pewnego razu, że gdy była w ciąży z matką, na kilka dni przed rozwiązaniem przyśnił się jej Jezus – cały skrwawiony pokazywał jej rany, które zadano mu na krzyżu. Babka obudziła się i powiedziała do męża: „Dziecko, które urodzę, będzie cierpieć”.

Potem opowiedziała tę historię także mojej matce, a swojej córce, i nietrudno zgadnąć, że ten sen położył się cieniem na jej dzieciństwie i wychowaniu. Być może stąd właśnie wzięły się powaga i smutek w oczach matki, nawet gdy była młoda – tak jakby bała się, że została przeklęta. Zaniedbanie, którego doświadczałem ze strony matki, z nawiązką rekompensowała mi jej rodzina. Jej siostra Maria, choć dwa lata młodsza od matki, kąpała mnie i karmiła. Dziadkowie stracili głowę dla niespodziewanie ofiarowanego im przez los wnuka. Spędzałem z nimi prawie tyle samo czasu co z rodzicami. Czasy były ciężkie, brakowało wszystkiego. Zimę 1946 roku, gdy miałem sześć miesięcy, ludzie przesiedzieli w domach – nie było sensu wychodzić, bo i tak nie dało się kupić opału ani jedzenia. Ojciec ruszał czasem w osiemdziesięciokilometrowe marsze, by zdobyć litr mleka albo woreczek fasoli czy parę ziemniaków. A ponieważ odmawiał sobie choćby kęsa, byśmy my mieli więcej, wyczerpany raz po raz mdlał z głodu. Symbolem tamtych lat w Niemczech stała się kawa z cykorii, ale bliższa rzeczywistości była wątrobianka z drzewnych wiórów.

W końcu udało się mojemu ojcu znaleźć pracę, której pragnął – miał kuć żelazne bramy, schody, balustrady i bibeloty, takie jak wielkie żelazne popielniczki, na których siedziały przycupnięte misternie wykute ptaki. Z nadzieją wypatrywał pomyślnej przyszłości w powojennych Niemczech, ale matka – u której do nerwowego niepokoju dołączyła astma – spoglądała już gdzie indziej. Najpierw uznała, że wyjedziemy do Ameryki, jednak gdy okazało się, że nie sposób dotrzeć tam tak szybko, jak by chciała, zdecydowała się na Australię, gdzie astma, jak mówili lekarze, miała rzekomo ustąpić. Ojciec nie chciał jechać, ale pogarszający się stan zdrowia matki przekonał go w końcu, że trzeba znaleźć dla niej lepsze miejsce.

W 1950 roku, gdy miałem cztery lata, wsiedliśmy na statek SS Hersey, wypełniony takimi jak my emigrantami, których podróż dotował wówczas rząd Australii. Dzień przed wyjazdem ojciec poprosił pewną kobietę, by powróżyła mu z kart. Jej przepowiednia niepokoiła go potem przez całe życie i często do niej wracał. Kobieta powiedziała mu, że czeka go podróż przez wielką wodę, a u jej kresu straci żonę i przytłoczy go wielkie cierpienie.
(…)

 
Wesprzyj nas