To opowieść o rewolucji ekonomicznej w Chinach, o rozpadzie tożsamości, o zepchniętych na margines mniejszościach.


Jedwabny Szlak. Już sama nazwa podsuwa wyobraźni romantyczno-awanturnicze obrazy. Droga, którą wędrowali dawni kupcy, wioząc drogie materie i przyprawy, a wraz z nimi wędrowały idee i wynalazki. Trasa wiodąca przez kilkanaście krajów – marzenie chyba każdego podróżnika. A na pewno Colina Thubrona, gdyż Jedwabny Szlak biegnie przez tereny szczególnie mu bliskie: Bliski i Daleki Wschód, Rosję, dawne republiki radzieckie.

Podróż zaczyna się w Xi’an, sercu Chin, gdzie spoczywa Żółty Cesarz, protoplasta Chińczyków, wynalazca pisma, muzyki, matematyki i jedwabiu. Dalej prowadzi przez góry środkowej Azji, północny Afganistan, Iran, aż do tureckiego portu w Antiochii. Łącznie to ponad jedenaście tysięcy kilometrów przebytych w ciągu ośmiu miesięcy – autostopem, autobusami, ciężarówkami, a nawet na wielbłądzie.

Ale Cień Jedwabnego Szlaku to nie tylko opis podróży, fascynujące krajobrazy, interesujące rozmowy – to również niezwykle wnikliwe obserwacje zmian zachodzących w dzisiejszej Azji. To opowieść o rewolucji ekonomicznej w Chinach, o rozpadzie tożsamości, o zepchniętych na margines mniejszościach. To piękna i ważna relacja ze współczesnej podróży tym starożytnym szlakiem.

Thubron wędruje w rejony niedostępne dla większości podróżników, gdyż są to nie tylko punkty w przestrzeni, lecz także pewien stan umysłu, czerpany z nagromadzonej przez lata wiedzy, płonnych nadziei, nierozwikłanych tajemnic. To tutaj – na najstarszym i najdłuższym szlaku cywilizacji – Thubron znajduje klucz do tego królestwa i przekazuje go nam.
Lorraine Adams, „The New York Times”

Colin Thubron
Cień Jedwabnego szlaku
Przekład: Paweł Lipszyc
Wydawnictwo Czarne
Premiera: 8 maja 2013

Świt

O świcie ziemia jest pusta. Trakt biegnie przez jezioro po moście ze srebrzystego granitu, a w oddali, na bladym tle własnego odbicia, lśni świątynia. Światło jest czyste i nieruchome. Świątynne odgłosy ucichły, cisza wzmacnia pustkę – sztuczne jezioro, świątynię, most – jak kształty dawno zapomnianej ceremonii. Po potrójnym tarasie wspinam się do świątyni położonej nieopodal ciemnej góry, po horyzont porośniętej wiekowymi drzewami. Moje kroki na schodach brzmią cicho. Nowy kamień i stare drzewa wprowadzają w umyśle łagodny zamęt. Gdzieś w lesie nade mną, wśród tysiącletnich cyprysów, znajduje się grób cesarza Huangdi (Żółtego Cesarza), mitycznego protoplasty Chińczyków.

Po dziedzińcu świątynnym spaceruje grupka pielgrzymów, na straganach pod żółtymi markizami sprzedawcy oferują żółte róże. Cisza jest gęsta od cieni. Cyprysy, które dokonały inwazji na teren świątyni, stoją szare i wiekowe, jakby zamieniały się w kamień. Uważa się, że jeden z cyprysów posadził sam Huangdi; na innym wielki cesarz Wudi, założyciel świątyni, dwa tysiące lat temu wieszał zbroję przed modlitwą. Pielgrzymi robią sobie zdjęcia. Pozują z marsowymi minami, czerpiąc prestiż z magii tego miejsca. Tutaj ich przeszłość staje się święta. Słychać tylko szmer bambusów i ciche rozmowy gości. W tej świątyni składają hołd własnemu dziedzictwu, wyrażają dumę z miejsca zajmowanego w świecie. Przecież cesarz Huangdi wynalazł cywilizację. To on powołał do życia Chiny i mądrość.

Kobieta wpatruje się w głaz z odciśniętymi dwoma wielkimi śladami stóp. Dziewczęca, drobna, podskakuje na widok cudzoziemca. Cudzoziemcy tu nie przychodzą – kobieta śmieje się przez palce – przeprasza. Potem wyjaśnia, że ślady w kamieniu zostawił Huangdi.
– Chyba nie naprawdę?
– O, tak. Jedna z jego konkubin posługiwała się nimi przy wyrobie butów. On wynalazł buty.
Po chwili zbliżamy się do wyrytych w kamieniu imion dawnych cesarzy, a na końcu dziedzińca docieramy do sali założyciela ludzkiej cywilizacji. Na ołtarzu płoną świece, dymią kadzidła, leżą sterty plastikowych owoców. Kiedy zwracam się do kobiety, patrzy mi szczerze w oczy. Huangdi wynalazł pismo, muzykę i matematykę, wyjaśnia. Wynalazł jedwab. Wtedy zaczęła się historia. Ludzie przychodzą tu od pokoleń.
– Teraz przyszedł także pan. Pracuje pan dla rządu? – Jej wzrok ześlizguje się na moje znoszone spodnie i zakurzone sportowe buty. – Jest pan nauczycielem?
– Tak – kłamię. Oto rozwija się nowa tożsamość: nauczyciel lubiący historię, którego rodzina została w ojczyźnie. Chcę podróżować niepytany.
– To dlatego mówi pan po mandaryńsku – odpowiada kobieta (chociaż mówię słabo, prawie bez intonacji). – Dokąd pan jedzie?

W pierwszej chwili chcę powiedzieć, że do Turcji, nad Morze Śródziemne, ale wydaje się to niedorzeczne. Słyszę własny głos:
– Jedwabnym Szlakiem na północny zachód, do Kaszgaru. – Już to brzmi dostatecznie osobliwie. Kobieta uśmiecha się nerwowo. Czuje, że posunęła się za daleko, więc milknie.
Niewypowiedziane pytanie: „Po co pan jedzie?”, zbiera się między jej oczami w kształcie ledwo dostrzegalnej zdumionej lilii.
W Chinach rzadko pada pytanie: „po co?”. Jest zbyt wścibskie, zbyt dociekliwe. Idziemy w milczeniu.
Niekiedy podróż rodzi się z nadziei i instynktu, z pewności, która uderza do głowy, kiedy wodzisz palcem po mapie: Tak, tutaj i tutaj… jeszcze tu. Tędy biegną zakończenia nerwowe świata…

Sto powodów przynagla cię do podróży. Jedziesz, aby poznać konkretne osoby, zaludnić pustą mapę. Żywisz przekonanie, że tam bije serce świata. Jedziesz, by spotkać się z proteuszowymi kształtami wiary. Jedziesz, bo wciąż jesteś młody, żądny wrażeń, chrzęstu piachu pod butami; jedziesz, ponieważ jesteś stary i musisz coś pojąć, zanim będzie za późno. Jedziesz zobaczyć, co się wydarzy.

Podróż Jedwabnym Szlakiem przypomina jednak pogoń za duchem. Szlak wiedzie przez serce Azji, ale oficjalnie zniknął, pozostawiając siatkę niepokoju: fałszywe granice, ludy nieuwzględnione na żadnych mapach. Wszędzie, gdzie się znajdziesz, droga rozwidla się i błądzi. To nie jest pojedyncza droga, ale wiele dróg, cała sieć wyborów. Moja trasa liczy ponad jedenaście tysięcy kilometrów i miejscami jest niebezpieczna. Ale w świątyni cesarza Huangdi wzrok kobiety powędrował na północ.
– Pochowano go tam, na górze – mówi. – Napisano, że kiedy cesarz szybował do nieba, ludzie chwycili go za ubranie i próbowali zatrzymać. Niektórzy twierdzą, że tam pochowano tylko jego strój, ale według mnie to nieprawda. – Kobieta mówi cicho, z nutką niewyjaśnionego smutku. – Grób jest bardzo mały, inny niż groby późniejszych cesarzy. W tamtych czasach życie było chyba prostsze.

Jeszcze przez minutę idziemy pod świątynnymi okapami.
Nagle ciszę przerywa łoskot młotów pneumatycznych i jęk ciężarówek.
– Budują nową świątynię – mówi kobieta. – Na święta i konferencje. Ta jest za mała. Nowa pomieści pięć tysięcy osób.
Później patrzę z góry na plac budowy. Wyobrażam sobie łagodne, niezmienne chińskie pawilony świątynne, wyrastające z bladego granitu. To miejsce, Huangdi Ling, jest oddalone zaledwie sto sześćdziesiąt kilometrów na północ od współczesnego Xi’an, ale leży zatopione w innym czasie, w erozji i nędzy. Kto tu przyjedzie?
Cała okolica odradza się jako narodowe miejsce kultu, a w starszej świątyni pełno jest już steli pamiątkowych, ofiarowanych „ojcu narodu” przez chińskich przywódców. Oto kamień z kaligrafią Sun Jat’sena z 1912 roku oraz Czang Kaj’szeka,jak można się było spodziewać, dość toporną; jest stela od Mao Zedonga, który później potępił Huangdi jako feudała, a także Deng Xiaopinga i znienawidzonego Li Penga.

Kiedy wejdziesz wyżej, ścieżką wijącą się wśród cyprysów, łoskot budowy zamiera. Z oddali dobiega stukanie dzięcioła, ludzkie głosy niosą się echem i cichną. Gdzieniegdzie drogę znaczą żółte flagi na bambusowych tyczkach. Stopniowo cofasz się w czasie. Niedaleko szczytu droga przechodzi w kamienne schody, a drzewa przybierają fantastyczne kształty, poskręcane jak lizaki albo rozdarte wzdłuż błękitnych żył. Tutaj nawet największy mandaryn, nawet sam cesarz wysiadał z lektyki i do mauzoleum dochodził pieszo.

Prawie wszystkie odkrycia – od muzyki po kalendarz – przypisuje się cesarzowi Huangdi. Władca ów rządził przez sto lat do 2597 roku przed naszą erą, po czym wzbił się do nieba na smoku. To on ustanowił święto ziemi i jedwabiu. Rządzący po nim cesarze inaugurowali rok, orząc rytualną bruzdę, a ich małżonki składały w ofierze kokony i liście morwy na ołtarzu Lei’tsu, Pani Jedwabników.

Zgodnie z legendą Lei’tsu odkryła jedwab. Spacerując po ogrodzie, zauważyła dziwnego robaka zjadającego liście morwy. Przez kilka dni cesarzowa patrzyła, jak robak owija się w złocistą siateczkę i przyszło jej na myśl, że to dusza jednego z przodków. Ujrzawszy, jak robak się chowa, pomyślała, że umarł, ale po pewnym czasie z kokonu wyleciała odrodzona ćma. Zaciekawiona cesarzowa zaczęła się bawić maleńkim pękniętym całunem, aż niechcący wrzuciła go do herbaty. Pociągnąwszy za zmiękczone włókno, zaczęła je rozwijać, aż ze zdumieniem ujrzała długą, lśniącą nić jedwabną. Z czasem Lei’tsu została nauczycielką tkania jedwabiu i hodowli tajemniczych robaków. Po śmierci uznano ją za boginię i umieszczono na nieboskłonie w domu Skorpiona w gwiazdozbiorze Jedwabnego Domu.

W końcu docierasz na szczyt, nazywany przez starożytnych górą Qiao. Przez drzewa sączy się światło i kadzidlany dym. Ludzie składają tu ofiary od VIII wieku przed naszą erą, a cesarz Wudi kazał wybudować platformę do modlitw, która dzisiaj pomału niszczeje. Kotły wielkości betoniarek są pełne kadzideł, a zawieszona na sznurze kłoda uderza w gigantyczny dzwon, którego dźwięk wstrząsa lasami.
Za surowym murem, niemal całkowicie zasłoniętym przez cyprysy, wznosi się kopiec pogrzebowy cesarza Huangdi. Kopiec ma zaledwie cztery metry wysokości i jest zarośnięty krzakami. Ostrożnie okrążasz go ubitą ścieżką. Na steli pogrzebowej zatkniętej przed kopcem widnieje napis: „Jeździec na smoku na górze Qiao”. Mimo to zastanawiasz się, jak naprawdę umarł i kim był. Część historyków uważa, że smok to wspomnienie po meteorycie, którego upadek przypieczętował koniec cesarza. Resztki meteorytu odkryto nieopodal.

W miarę jak wędrujesz podnóżem gór, tajemnica się pogłębia. Okoliczne jałowe wzgórza nie należą do klasycznych Chin, ale do surowszego świata. W tym miejscu prowincja Shanxi wysuwa się w kierunku Mongolii. Tym korytarzem barbarzyńskie plemiona Hunów, Turków i Mongołów zapuszczały się na południe, w głąb Chin, ku rojnym miastom nad Huang He. Dawniejsze, dokładniejsze historie mówią o cesarzu Huangdi jako o ich poprzedniku, wodzu klanu, który najechał z północnego zachodu i zjednoczył napotkane ludy. Jakby próbując unieruchomić w historii ten zalew nomadów, już w XI wieku mędrcy zaczęli nazywać zdobywcę swoim przodkiem. Cesarz przejął żółtą barwę gleby z głębi Chin, gdzie niesiony wiatrem less z północnych pustyń osadza się na żyznych polach. Ziemia barbarzyńców była czarna lub czerwona, biel zaś stanowiła kolor śmierci i Zachodu. Serce świata miało barwę żółtą.

Z mętlikiem w głowie zawracam do grobu. Nagle ten kopiec przestaje się jawić jako zabytek złotego wieku, lecz staje się prymitywnym kurhanem wodza nomadów. Ojciec Chin wcale nie był Chińczykiem.
Pani Jedwabników również znika z kart znanej historii. Sztuka wytwarzania jedwabiu rozprzestrzeniła się wzdłuż chińskich rzek wiele lat przed nią. Ponad sześć tysięcy lat temu mieszkaniec wioski neolitycznej wyrył jedwabnika na kubku z kości słoniowej, archeolodzy wykopali też kokon rozłupany ludzką ręką. Jedwab z końca trzeciego tysiąclecia przed naszą erą znaleziono w ruinach miasta w Turkmenistanie, a podczas prac wykopaliskowych na wczesnych stanowiskach odkryto narzędzia przędzarskie, a nawet jedwabne wstążki farbowane na czerwono.

Na leśnej polanie przy platformie modlitewnej jeden z pracowników wyciąga do mnie rękę po pieniądze, z nadzieją, że sprzeda mi kadzidło. Pod wpływem kaprysu wybieram jednak inną formę ofiary. Pomalowaną kłodą – porusza się szybciej i jest cięższa, niż się spodziewałem – uderzam w wiszący dzwon. Wibrujący dźwięk rozchodzi się po ciemnej polanie. Jeszcze długo po tym, jak puściłem kłodę, dźwięk dudni nad platformą, lasem i grobem niby melancholijna, w niejasny sposób niepokojąca wieść. Pielgrzymi odwracają głowy i patrzą. Dźwięk jest bardziej przenikliwy od wszelkich kadzideł i świec.
(…)

 
Wesprzyj nas