4 grudnia 2013 do rąk czytelników trafiła powieść Tonino Benacquisty „Porachunki” czyli portret gangsterskiej rodziny w krzywym zwierciadle.


Wydanie książki poprzedza premierę filmu Luca Bessona opartego na tej powieści. Portret cappo di tutti capi oraz jego rodziny jest jednocześnie straszny i komiczny, nowe znaczenie zyskuje także termin malavita, czyli „złe życie”. Czy „źle” żyją tylko gangsterzy? A może dotyczy to także społeczeństwa patrzącego na świat przez zużyte klisze? Wyrazista, zabawna i mocno ironiczna opowieść o mafii, prowincji i pewnym początkującym pisarzu.

Do małego francuskiego miasteczka wprowadza się amerykańska rodzina Blake’ów. Oficjalnie ojciec rodziny jest pisarzem zbierającym materiały do książki o lądowaniu aliantów w Normandii. Są to jednak tylko pozory. Tak naprawdę bowiem Fred Blake nazywa się Giovanni Manzoni i jest jednym z największych włoskich mafiozów. Wraz ze swoją żoną i dziećmi został objęty programem ochrony świadków, próbuje zatem rozpocząć nowe, spokojne życie. Jest to jednak trudne zadanie, zwłaszcza kiedy ma się tak bogatą przeszłość, dwóch agentów FBI u boku oraz żądną zemsty włoską mafię na karku.

Czytelnik obserwuje kolejno wszystkich członków gangsterskiej rodziny. Każdy z nich boryka się z innymi adaptacyjnymi trudnościami. Począwszy od ojca, który nie może pogodzić się z nudą francuskiej prowincji, przez matkę próbującą oswoić nową rzeczywistość za pomocą gotowania, aż po dzieci rozpaczliwie walczące o swą pozycję w szkole.

Rodzina ani na chwilę nie może zapomnieć, że metamorfoza, której została poddana, to nie zabawa, ale gra o życie. A mafia nigdy nie zapomina i nie zamierza wybaczać zdrajcom. Czy można zaufać agentom? Komu i co można powiedzieć? Czy jest jakiś sposób, aby pozostać sobą w tym nowym świecie, gdzie nieustannie zagrożenie przeplata się z farsą?

Powieść Benacquisty to portret gangstera w krzywym zwierciadle. Momentami śmieszna, momentami tragiczna fabuła zbliża się do groteski. Obraz społeczeństwa skontrastowany jest z portretem gangsterów. Wcale nie jest jednak oczywiste, kto tutaj jest gorszy i dlaczego. „Porachunki” to gorzka satyra na żywiące się plotkami, dwulicowe społeczeństwo, w którym nikt nie jest tym, za kogo się podaje.

W grudniu na ekrany polskich kin wejdzie film Luca Bessona oparty na książce Benacquisty. Główne role w „Porachunkach” grają Michelle Pfeiffer, Robert De Niro oraz Tommy Lee Jones. Reżyser bawi się konwencją filmów gangsterskich – posługuje się stereotypami, by ukazać ich śmieszność, nie stroni od paradoksów, łączy zabawne sytuacje z gorzką refleksją.

Tonino Benacquista – urodzony we Francji syn włoskich imigrantów. Autor powieści i scenariuszy filmowych. W 2006 roku otrzymał Cezara (francuskiego odpowiednika Oscara) za scenariusz do filmu „The Beat That My Heart Skipped”.

Tonino Benacquista
Porachunki
Wydawnictwo Muza
Premiera: 4 grudnia 2013


2

Ile człowiek jest wart? Jaka jest cena ludzkiego życia? Kiedy wiesz, ile jesteś wart, to tak, jakbyś znał dzień swojej śmierci. Wart jestem dwadzieścia milionów dolarów. Fortunę. Ale o wiele mniej, niż myślałem. Całkiem możliwe, że jestem jednym z najdroższych ludzi na świecie. Być tyle wartym i mieć tak szmatławe życie jak ja to absolutna klęska. Gdybym miał w garści te dwadzieścia milionów, dobrze bym wiedział, co z nimi zrobić: zwróciłbym je co do grosza w zamian za moje wcześniejsze życie, życie sprzed czasów, kiedy zacząłem tak drogo kosztować. Co zrobi z taką furą pieniędzy ktoś, kto mi roztrzaska głowę?
Ulokuje w nieruchomościach i pojedzie wieść słodkie życie na Barbadosie, gdzie dokona żywota. Wszyscy tak robią.
W poprzednim wcieleniu zdarzało mi się – o ironio – zajmować facetami takimi jak ja dziś, za których głowę wyznaczano wysoką cenę („zajmować się” znaczy po naszemu nie dopuścić, żeby ktoś w dalszym ciągu szkodził). Ponieważ likwidacja świadków nie była moją mocną stroną, zostałem pomocnikiem pewnego hitmana (płatnego zabójcy, jak mówią niewtajemniczeni), któremu moi ówcześni szefowie zlecili sprzątnięcie kapusia Harveya Tucciego za niebywałą wówczas sumę dwustu tysięcy dolarów. Trzeba było tygodniami nieźle się głowić, by mu przeszkodzić w zeznaniach przed ławą przysięgłych. Mówię tu o czasach, kiedy FBI nie miało jeszcze zbyt wielkiego doświadczenia w sprawach ochrony świadków koronnych (daliśmy durniom popalić, ale to już osobna historia). Za moją głowę dają sto razy więcej niż za głowę łajdaka Tucciego. Spróbujcie sobie przez chwilę wyobrazić, że polują na was same asy przestępczości zorganizowanej, najbardziej zdeterminowani zabójcy, niedoścignieni fachmani, którzy mogą was dopaść zza pierwszego z brzegu winkla. Powinienem niby mieć pietra. A mnie to, szczerze mówiąc, w głębi duszy pochlebia.

– Zrób mi herbatę, Maggie!
Frederick tak głośno krzyknął na werandzie, że obudził Malavitę, która zdążyła wydać z siebie nieokreślony pomruk i zaraz znowu zasnęła. Maggie też to słyszała, ale uznała, że się nie pali, i dalej tkwiła nieruchomo przed telewizorem w sypialni. Frederick, urażony brakiem reakcji, oderwał się od maszyny, choć czuł, że grozi mu to utratą natchnienia.
– Słyszałaś, co mówiłem?
Maggie, wyciągnięta leniwie na łóżku, zirytowana wtargnięciem męża w kulminacyjnym momencie melodramatu, zatrzymała kasetę.
– Nie ze mną takie numery, makaroniarzu!
– Ależ… Ja pracuję, skarbie…
Na dźwięk słowa „pracuję” Maggie musiała powstrzymać złość, która narastała w niej od miesiąca, odkąd osiedli w Cholong-sur-Avre.
– Czy można wiedzieć, co ty tam z tą maszyną wyczyniasz?
– Piszę.
– Nie żartuj sobie ze mnie, Giovanni.
Używała jego prawdziwego imienia tylko w wyjątkowych sytuacjach, w chwilach wielkiej czułości lub wielkiego napięcia. Zmusi go, żeby się przyznał, co robi na werandzie od dziesiątej rano pochylony nad bakelitowym gratem, i wyjaśnił rodzinie, jakiej to niecierpiącej zwłoki pracy zawdzięcza tak niezwykłą energię i błogie upojenie.
– Bierzesz sąsiadów za idiotów? Twoja sprawa. Ale dzieci i mnie w to nie mieszaj.
– Przecież mówię, na Boga, że piszę!
– Ledwie umiesz czytać! Nie potrafiłbyś zapisać ani linijki z tego, co mówisz! Sąsiad spod piątki doniósł mi, że płodzisz jakieś dzieło o lądowaniu w Normandii! Musiałam udać idiotkę i przytaknęłam… Lądowanie w Normandii… wielkie nieba… nawet nie wiesz, kto to był Eisenhower!
– Mam gdzieś to cholerne lądowanie. Po prostu coś muszę ludziom mówić. A piszę zupełnie co innego.
– Można wiedzieć co?
– Pamiętniki.
Maggie natychmiast zrozumiała, że z Frederickiem dzieje się coś złego. Znała go od wieków i wiedziała, że to już chyba nie ten sam mężczyzna, którego każdy ton i gest jeszcze miesiąc temu bez trudu rozszyfrowywała.
Tymczasem Frederick wcale nie kłamał. Nie dbając o chronologię zdarzeń, w zależności od nastroju wracał pamięcią to do najszczęśliwszego okresu swego życia, trzydziestu lat spędzonych w nowojorskiej mafii, to do najboleśniejszego, który zaczął się z chwilą, gdy został świadkiem koronnym. Kapitanowi Tomasowi Quintilianiemu z FBI udało się złapać po czterech latach obławy Giovanniego Manzoni, szefa klanu, i zmusić go do zeznań w procesie, który przypieczętował upadek trzech najpotężniejszych bossów mafii trzęsących Wschodnim Wybrzeżem, w tym Don Mimina, capo di tutti capi, najwyższego rangą szefa pięciu nowojorskich „rodzin”.
Potem nastały lata życia pod parasolem ochronnym Protection Witness Program, Witsec, obrzydliwego programu, który miał strzec świadków koronnych przed odwetem przestępczości zorganizowanej. Roztrząsanie najbardziej bolesnych wspomnień to niewątpliwie cena, którą przychodzi płacić każdemu, kto sposobi się do pisania pamiętników. Frederick będzie musiał wystukiwać litera po literze znienawidzone słowa: kablować, donosić, sprzedać przyjaciół, skazać najstarszych na kary dziesięciokrotnie wyższe niż ich sędziwy wiek i tysiąckrotnie wyższe niż lata, które im do przeżycia zostały (Don Mimino dostał trzysta pięćdziesiąt jeden lat, wymiar kary zagadkowy dla wszystkich, z Quintilianim włącznie). Nie pójdzie na łatwiznę, wyzna wszystko do końca, nigdy niczego nie robił połowicznie. W czasach, kiedy zlecano mu likwidację niewygodnych facetów, dbał o to, by nie zostawić żadnych śladów, które mogłyby naprowadzić na trop śledczych, a kiedy postanawiał chronić jakiś rewir, nie zwalniał z haraczu żadnego kupca, nawet pokątnego handlarza parasoli. Najcięższą psychiczną próbą będzie przywoływanie w pamięci i na kartach pamiętników dwuletniego okresu śledztwa, paranoicznych czasów, kiedy co cztery dni przeprowadzał się w asyście agentów z hotelu do hotelu, a dzieci mógł oglądać nie częściej niż raz w miesiącu. Aż do pamiętnego dnia, kiedy podniósłszy prawą rękę, na oczach całej Ameryki złożył przysięgę.
Ale nim do tych czasów dojdzie, będzie wskrzeszał słodkie wspomnienia, wróci do tego, co było w życiu najlepsze, do najszczęśliwszych czasów młodości, lat debiutu, chrztu bojowego i formalnego przyjęcia do stowarzyszenia Cosa Nostra. Błogosławionej epoki, kiedy planował jeszcze tyle w życiu zrobić i kiedy zabiłby gołymi rękoma każdego, kto ośmieliłby się mu powiedzieć, że któregoś dnia okaże się zdrajcą.
– Quintiliani uważa, że z tym pisarzem to całkiem dobry pomysł.
Tom Quintiliani, odwieczny wróg, niemniej jednak człowiek, który od sześciu lat był odpowiedzialny za bezpieczeństwo Blake’ów, dał mu na to swoje przyzwolenie. Doświadczenie uczy, że każdy człowiek żyjący w areszcie domowym ściąga na siebie prędzej czy później ciekawość sąsiadów. Frederick musiał im czymś wytłumaczyć fakt, że pracuje w domu.
– Ja też uważałam, że tak trzeba, aż do chwili, kiedy zacząłeś się zgrywać na tego cholernego pisarza!
I rzeczywiście cała dzielnica wiedziała już, że zamieszkał tu niedawno amerykański pisarz, który pracuje nad wielkim historycznym dziełem o lądowaniu w Normandii. Maggie wcale nie pocieszał fakt, że uchodzi za żonę pisarza, co więcej, czuła, że oszustwo Fredericka wkrótce się na niej zemści. Nie mówiąc już o Belle i Warrenie, którzy nie wiedzieli, co wpisać w szkolnej ankiecie do rubryki „zawód rodziców”. Byliby stokroć bardziej szczęśliwi, mogąc powiedzieć kolegom i nauczycielom, że ich ojciec jest posadzkarzem lub europejskim korespondentem amerykańskiego magazynu wędkarskiego, że robi coś, co nie wzbudza sensacji. Tymczasem nieoczekiwane ambicje literackie ojca mogły stać się źródłem wielu komplikacji.
– Trzeba było wymyślić coś banalniejszego – nie ustępowała Maggie.
– Miałem być architektem? Jak w Cagnes-sur-Mer? Podsunęłaś mi ten wspaniały pomysł, a potem ludzie przychodzili mnie pytać, jak zbudować basen czy piec do pizzy.
Setki razy wiedli takie rozmowy i za każdym razem niewiele brakowało, a skoczyliby sobie do gardła. Obwiniała Fredericka, skądinąd słusznie, o niekończące się przeprowadzki, z powodu których nigdzie nie mogli zapuścić korzeni. Nie dość, że skazał ich na wygnanie we Francji, to jeszcze tuż po przyjeździe do Paryża w głupi sposób zwrócił na siebie uwagę. Uznał, że Witsec (program ochrony świadków koronnych) pozbawił go, człowieka, który zawsze miał przy sobie furę pieniędzy na drobne wydatki, możliwości godziwego życia. On, bezcenny świadek, sprawca upadku najpotężniejszych z potężnych, miałby żyć jak pierwszy lepszy rębajło? To się po nim nie pokaże. Ponieważ Quintiliani odmówił poprawy codziennego wiktu, Frederick kupił na kredyt gigantyczną zamrażarkę, napakował do niej mnóstwo luksusowych pyszności, za które zapłacił niezliczoną liczbą czeków bez pokrycia, po czym odsprzedał sąsiadom (udało mu się ich przekonać, że jest hurtownikiem mrożonek, sprzedającym homary w detalu po konkurencyjnych cenach). Ten drobny, zaskakujący i nieprawdopodobny handel odbywał się tak potajemnie, że agenci FBI odkryli go dopiero po nadejściu pierwszego upomnienia z banku. Tom Quintiliani, spec numer jeden od ochrony świadków koronnych, potrafił zapobiec najprzeróżniejszym zagrożeniom, wszelkim kontaktom ze światem mafii, utrzymać w tajemnicy, nawet przed częścią grubych ryb z własnych służb, przeprowadzki Blake’ów. Przewidział wszystko, z wyjątkiem jednego: permanentnych wędrówek skorupiaków po rezydencji Saint-Fiacre, przy rue Saint-Fiacre 97, w drugiej dzielnicy Paryża.
Tom poczuł się urażony tą niesmaczną kpiną z programu Witsec. Wobec Fredericka zastosowano szczególne środki ostrożności: po raz pierwszy zdecydowano wysłać świadka do Europy. Ryzykanctwo, którego ostatnio dał dowody, świadczyło o braku rozsądku, ale i o niewdzięczności. Musiał wynieść się z Paryża do miasteczka na Lazurowym Wybrzeżu. Poczuł w powietrzu zapach prochu i w końcu się uspokoił.
Podczas trzech lat pobytu w Cagnes-sur-Mer udało się Blake’om wtopić w tamtejszy pejzaż. Dzieci odrobiły zaległości w nauce, Maggie kształciła się korespondencyjnie, a Frederick spędzał popołudnia na plaży – latem się kąpał, zimą spacerował – sam jak palec, nie licząc czuwającego kawałek dalej człowieka Quintilianiego. Godzinami rozpamiętywał w samotności kolejne etapy życia, które zawiodły go tu, gdzie się znalazł dzisiaj, dziwne koleje losu, o których warto by chyba kiedyś opowiedzieć. Wieczorami zaglądał czasem do bistra, żeby pograć z kumplami w karty.
Aż do niesławnej pamięci dnia partii belotki.
Reszta graczy zaczęła owego wieczoru rozprawiać o życiu, drobnych osobistych kłopotach, ale i skromnych zawodowych sukcesach: podwyżce, awansie, wycieczce opłaconej przez firmę. Byli z lekka podchmieleni i podkpiwali sobie z milczącego Fredericka, wypominając mu żartem próżniacze życie. Bo, jak mówili, jedyne dzieła amerykańskiego architekta, jakie znali, to domki z kart i zamki z piasku. Frederick przełknął drwiny bez słowa, co jeszcze bardziej rozochociło szyderców. Późną nocą, doprowadzony do szału, nie wytrzymał. Bo on nie czekał na pochwały czy połajanki szefów! Sam, bez niczyjej pomocy, zbudował sobie królestwo i nim niepodzielnie rządził! Postawił na nogi całe armie! Był postrachem mocarzy! I kochał swoje życie, życie, którego sensu nikt nie potrafił pojąć, a co dopiero te dupki z nędznego bistra!
Po jego pospiesznym wyjeździe do Normandii w nie-wielkiej dzielnicy Cagnes-sur-Mer chodziły słuchy, że Amerykanin pojechał do domu leczyć nerwy.
– Tu nikt nie będzie się mnie czepiał. Nie wypada czepiać się pisarza.
Słysząc te słowa, Maggie wyszła z pokoju, trzaskając drzwiami, z twardym postanowieniem, że nie będzie się go czepiać aż do śmierci.

 
Wesprzyj nas