Wieczór wigilijny, za oknem cisza. Pada śnieg, dom pachnie piernikiem i goździkami, na stole dodatkowe nakrycie, może zaraz ktoś przyjdzie… To wszystko znajdziecie w najnowszej książce Anny Ficner-Ogonowskiej.


Wieczór wigilijny, za oknem śnieg. W domu radosny gwar i krzątanina, pachnie piernikiem i choinką. Hania pragnie spędzić wigilię z najbliższymi osobami w rodzinnym domu. Chce spełnić marzenie mamy. Zapowiada się wspaniały czas, pełen mądrych rozmów, rozkochanych spojrzeń, radosnego śmiechu i wigilijnych smaków.

Hania pragnie spędzić wigilię z najbliższymi osobami w swym rodzinnym domu. Chce, by było jak dawniej… Zapowiada się wspaniały czas, pełen miłości, mądrych rozmów, rozkochanych spojrzeń i wyśmienitych dań. Zanim jednak na dobre ruszą przygotowania do wigilii, Hania musi jeszcze z kimś porozmawiać, by ostatecznie pogodzić się z przeszłością…

Lektura tej magicznej opowieści, w której tradycja staje się jedną z bohaterek, z pewnością rozgrzeje serca i sprawi, że te Święta, choć obchodzone zimą, będą ciepłe i prawdziwie wyjątkowe.

Magiczna opowieść o Świętach, miłości i wybaczeniu
Katarzyna Bujakiewicz

Anna Ficner – Ogonowska
Szczęście w cichą noc
Wydawnictwo Znak
Premiera: 7 listopada 2013


– Szczęście… Moje Szczęście… Już dobrze… Śpij już… – szeptała.
Szczęście było coraz spokojniejsze. Szykowało się do odpoczynku, podczas gdy ona wciąż uśmiechała się do najcudowniejszych odczuć, jakie ją do tej pory w życiu spotkały. Również myśli sprawiały, że uśmiechała się prawie bez przerwy. Myśli, które regularnie wyprowadzały jej uczucia na spacer pośród spojrzeń i słów mamy.
– Tradycja… Taka właśnie będzie nasza rodzinna tradycja…
Mimo donośnych pohukiwań mroźnego wiatru rozdmuchującego na zewnątrz hałdy sypkiego śniegu słowa mamy słyszała doskonale. Nic nie było w stanie ich zagłuszyć. Nic ani nikt. Ani mrozem mruczący wiatr. Ani inny głos. Całkiem inny od głosu mamy. Zdecydowany, autokratyczny, nacechowany obrażalską nutą.
– Traaadycja!!! Ty już chyba, Lerska, to znaczy Starska – szybko poprawiła się Dominika – do reszty zbaraniałaś!!! Lepiej będzie, jak to sobie przemyślisz! Dziecko w brzuchu ci rośnie, więc może byłoby lepiej nie fundować sobie takiej orki!
Hanka cieszyła się, że dzięki Bogu słowa mamy, choć o wiele cichsze, spokojniejsze i odległe, zwyciężały w tej potyczce na głosy. To w nie wsłuchiwała się z łapczywością głodnego dziecka. Była spokojna. Bardzo spokojna. Opierała dłonie na swoim powiększającym się z dnia na dzień Szczęściu. Od czasu do czasu czuła wyraźnie podskórne harce i ciesząc się z każdego, nawet najdelikatniejszego ruchu, wciąż wsłuchiwała się w głos mamy.
– Tak właśnie kiedyś będzie… – dawno temu mówiła mama.
– Ułożycie sobie życie. Ty i Dominika. Będziecie miały mężów, dzieci i choćby nie wiem co się działo, to zawsze będę chciała, żebyście do nas, do tego domu na wigilię przychodziły albo przyjeżdżały, jeśli się okaże, że los rzuci was w jakąś odległą stronę… Widzę doskonale nasze przyszłe święta. Nawet oczu zamykać nie muszę…

Widocznie z mamą było całkiem inaczej. Ona nie musiała zamykać oczu. Miała doskonałą wyobraźnię. Wyobraźnię, która pomagała jej w życiu. Mama była niepoprawną optymistką. Nie zamykając oczu, zawsze widziała przed nimi to, co dobre. Od jakiegoś czasu Hanka, co prawda przy zamkniętych oczach, też przyglądała się czekającej ją przyszłości. Widziała wszystko. Teraz miała pod powiekami oczy mamy. Płonące oczekiwaniem na wszystkie gwarne, spędzane wspólnie Wigilie. Wtedy gdy rozmawiały, tamte marzenia mamy odbierała jako zwykłe, przyziemne, jako najnormalniejsze marzenia. Dziś było inaczej. Dziś już wiedziała, że marzenia mamy były bardzo odważne. Chociaż nie były marzeniami na wyrost i chociaż mamy nie było już w tym domu ciałem, bo jej duch skrywał się w każdym jego zakamarku, nie opuścił tego domu nigdy, to Hanka wierzyła, że tamte marzenia miały szansę się spełnić. Dlatego nie zamierzała brać sobie do serca wrzasków Dominiki, która gdyby potrafiła, to przez telefon ugryzłaby ją teraz w ucho.
– W dodatku taka czereda! Kto to wszystko ogarnie!? Ty z brzuchem, a ja wiecznie z nosem przy podłodze. Wczoraj Tomaszek oblizał klapki basenowe Przemka, i to w momencie gdy wyłączyłam się z pogoni dosłownie na sekundę, bo mi się jak normalnemu człowiekowi siku zachciało!
Hanka się uśmiechnęła, a raczej kontynuowała uśmiech, myśląc tym razem o swoim siostrzeńcu, który po rodzicach odziedziczył nie tylko urodę, ale i energię. Życie Dominiki nigdy nie należało do spokojnych, lecz odkąd Tomaszek zaczął chodzić, przyspieszyło niemiłosiernie. Tomaszek był sympatycznym i charakternym – po matce – żywym srebrem, bez przerwy pokazującym w uśmiechu swoje bielusieńkie ząbki. Mimo nadmiernej ruchliwości wciąż zachowywał, jak to poetycznie określała jego mama, „parówkowate kształty kończyn”, zarówno górnych, jak i dolnych. Był ciekawym świata zuchem, którego uwagi nigdy, przenigdy nie umykało to, że ktoś w jego towarzystwie akurat coś jadł i nie chciał tym czymś z nim się podzielić. Tomaszek bardzo przypominał Dominikę, w której mała żarłoczna dziewczynka mieszkała do dziś. Życiowy łasuch, wiecznie spragniony słodyczy, wygody i wypełnionych tylko przyjemnościami dni.

Dominika i Tomaszek byli nierozłączni. Co prawda, Dominika często utyskiwała, opowiadała, jak to ma przerąbane, i przy każdej nadarzającej się okazji skarżyła się, że jeszcze nie zdąży postawić stopy za progiem domu, a już dobiega ją tęskny wrzask. Jednak ten tęskny wrzask cieszył ją jak nic innego na świecie. Za każdym razem gdy Tomaszek obwieszczał światu swe niezadowolenie wynikające z faktu, że mama akurat musi rozstać się z nim na kilka dłuższych bądź krótszych chwil, Dominika martwiła się, jednocześnie promieniejąc na myśl, że jest dla synka całym światem. I chociaż maluchowi zdarzało się ją podgryzać podczas karmienia piersią, nazywanego przez Dominikę „uprawianiem cyganerii”, której końca na razie nie było widać, chociaż przez Tomaszka musiała zrezygnować z życiowej niefrasobliwości, ze spania do południa, z imprezowania do północy, z trybu last minute w podejściu do wszystkich życiowych obowiązków, to Dominika kochała swoje życie, całkiem nowe i całkiem inne od dotychczasowego.

Nie przeszkadzało jej, że musi codziennie gotować, prać, robić zakupy, ogarniać domowe ognisko, a po tym wszystkim znajdować jeszcze czas dla zwykle stęsknionego i niedopieszczonego męża. W ciągu ostatnich dwóch lat, to znaczy odkąd Dominika poznała Przemka, jej życie całkiem się zmieniło, ale kochała je coraz mocniej. Z każdym kolejnym dniem coraz bardziej, gdyż każdy kolejny dzień ofiarowywał jej nową historię wzbogacającą matczyne doznania, którą zwykła w trybie natychmiastowym dzielić z siostrą. „Co robisz?” – zawsze tak samo zaczynała rozmowę telefoniczną i nie czekając na odpowiedź, pospiesznie zdawała relację z synowskich osiągnięć na każdym możliwym polu.

„Normalnie kotleta mi zrywał z widelca, mocarz jeden!”
„Starska! Nie uwierzysz! Trzyma się szczebelków w łóżeczku i tak tańczy, że zaraz pampersa zgubi! Hołubce wywija! Nagrywam go! Tomaszek! Tomaszek! Popatrz na mamcię! Tany! Tany! Przyjeżdżaj tu do nas, ciotko, natychmiast, bo imprę mamy taką, że najlepsza imprezownia w mieście przy nas wymięka! Jak razem zatańczymy, to ci się, ciotka, wody płodowe spienią!”
„Nie uwierzysz! Baba! Normalnie baba powiedział! Żeby tylko jakiś seksista z niego nie wyrósł! Ale tak wyraźnie to powiedział, że szczęka opada!”
Każda radość w głosie Dominiki była także radością Hanki. Miała mnóstwo powodów do radości, choć za oknem wiał wiatr, a sroga zima, która w tym roku zaczęła się przedwcześnie, i tak nie dała mu się przegonić. Rozpanoszyła się na dobre. Hance jednak to nie przeszkadzała, bo nosiła w sobie wewnętrzne ciepło sprawiające, że chwilami zapominała o tym, iż jest zima.

Drewno w kominku się dopalało. Lazanie dopiekało się w piekarniku. Czas do powrotu Mikołaja z pracy, choć kapał leniwie, nie dłużył się jej wcale. Była zrelaksowana i szczęśliwa. Bardzo spokojna. Cierpliwa. Oczekiwała przyjścia na świat swego Szczęścia. Miała teraz w życiu mnóstwo szczęść. Tylko na nich się skupiała. „Baba! Baba!”, powtarzała w myślach słowo preferowane ostatnimi czasy przez Tomaszka. Gdyby mama żyła, byłaby szczęśliwa, wiedząc, że jej marzenie może się spełnić.
To właśnie dla mamy chciała zorganizować święta w tym roku. To dla niej chciała to zrobić. To dla mamy, wbrew sugestiom Dominiki, nie chciała pójść na łatwiznę i „kopsnąć się na święta do pani Irenki albo gdzie indziej na bezmięsną wyżerkę”. Chciała, by ich pierwsze wspólne święta z Mikołajem były urzeczywistnieniem marzenia mamy. Czuła, że chce rozpocząć tworzenie rodzinnej tradycji, o jakiej opowiedziała jej kiedyś mama. Chciała dołączyć do wciąż żyjącego w niej matczynego głosu inne odgłosy. Świąt, kolęd i radości, radości takiej jak kiedyś. Jak za życia rodziców. Chciała powrócić do czasu, kiedy to właśnie święta były najpiękniejszym okresem w roku. Nic nie mogło mu dorównać.Nawet nastrój nadmorskich wakacji.

Dzień Wigilii zaczynającej się od stękania taty osadzającego choinkę w przedpotopowym stojaku z trzema niezbyt artystycznie ozdobionymi nóżkami mógł przecież powtarzać się rok w rok. W tym domu. Mogło wydarzać się wszystko, o czym mówiła i czego chciała mama. Dorosłe, usamodzielnione córki. Przystojni, mądrzy, dobrzy i co najważniejsze rozkochani w żonach zięciowie. I dzieci. Oczywiście dzieci. Błyszczącymi oczami patrzące na choinkowe ozdoby i entuzjastycznie szepczące na widok tego, co skrywa pod swą zielono-złotą sukienką bożonarodzeniowe drzewko. Pakunki i pakuneczki. Wielkie i małe dowody miłości, sympatii i wiary w to, że w ten najbardziej magiczny wieczór w roku człowiek może otrzymać przede wszystkim to, do czego został stworzony, na wzór i podobieństwo… stworzony do miłości… Zamkniętej w spojrzeniu, dotyku… maleńkim albo dużym pudle skrywającym coś wyjątkowego… albo po prostu w cichym słowie…
– Dobry wieczór, kochanie…
Poczuła na policzku miękki i chłodny pocałunek. Wtuliła się w gotowe do objęć ramiona i nie otwierała oczu. Było jej dobrze. Tak dobrze jak kiedyś. Jej życie zatoczyło koło. Było znów bezpieczne i wypełnione ciepłem. Szczęście, jakby wyczuwając obecność taty, zatańczyło radośnie. Do jej dłoni spoczywającej na ciepłym owalu ciała dołączyła chłodna dłoń Mikołaja.
– Dobry wieczór, kochanie – powtórzył powitanie skierowane tym razem nie do niej.
– Witamy – odparła, a raczej wymruczała rozleniwionym głosem.
– Jak wam minął dzień? – zapytały coraz cieplejsze usta pełzające po jej policzku.
– Na myśleniu… – odpowiedziała zagadkowo.
– I wymyśliliście coś ciekawego?
– A może wymyśliłyście? – rzekła bez śladu chęci sprzeczki w głosie.
– Czy to ważne? – pytały wciąż wędrujące usta, uwalniające łagodny, ale niestety zmęczony głos.

Było już późno. Nie wiedziała, która jest godzina. Odkąd na wyraźne polecenie doktor Bożenki przestała pracować, zegar już nie rządził jej życiem. Rządy przejął spokój mieszający się z oczekiwaniem. Z oczekiwaniem na Mikołaja i dni niezbędne do tego, by ich Szczęście powoli wzrastało.
– Zupełnie nieważne. – Uśmiechnęła się radośniej niż do tej pory.
– To może lepiej powiedz, co takiego ważnego wymyśliłaś?
– Tradycję – odparła bez zastanowienia.
– Tradycję? – zapytał Mikołaj z uwielbieniem w głosie.
– Tak – potwierdziła z przekonaniem.
– Tak sama? – Mikołaj udawał zdziwionego.
– Od jakiegoś czasu nigdy nie bywam sama – zauważyła błyskotliwie.
– W takim razie niezła z was parka. Wymyślić tradycję to przecież nie w kij dmuchał.
– Tradycji jednak chyba nie da się wymyślić – podała w wątpliwość swe wcześniejsze słowa.
– To skąd się…? – zaczął Mikołaj, choć było jasne, że teraz to nie tradycja interesowała go najbardziej.
– Ona tworzy się sama… – wyszeptała, nie pozwalając Mikołajowi dokończyć pytania.
– Aha…
Tradycja już całkiem zeszła na dalszy plan.
– Muszę ci się jeszcze do czegoś przyznać. – Mimo coraz wyraźniejszego rozkojarzenia postanowiła kontynuować wątek. – Ktoś mi w tym dzisiejszym myśleniu bardzo pomógł.
– Przecież wiem.
– Tylko że teraz mam na myśli kogoś całkiem innego.
Wywnioskowała, że oboje mieli bardzo podzielną uwagę,
ponieważ działo się coraz więcej, a jednak wciąż z sobą rozmawiali.
– Kogo?
– Mamę.
– Tak właśnie przypuszczałem.
Czekała na dalsze pytania, ale nie padały. Mikołaj był coraz bardziej zajęty, ale ona nie chciała kończyć bardzo przyjemnej, z wielu względów, rozmowy.
– Nawet nie zapytasz, co to za tradycja?
– Nie zapytam.
– Dlaczego? – zdziwiła się.
– Bo już wszystko wiem.
– Jak to wiesz? – zdziwiła się jeszcze bardziej. – Od kogo? – W końcu otworzyła oczy.
Miała nad sobą uśmiechnięte oczy Mikołaja.
– Zgadnij…
Błękit oczu, tak jak uśmiech, był coraz wyraźniejszy. Już wszystko wiedziała.
– Ta to się nigdy nie ugryzie w ten przydługi, żmijowaty jęzor – wysyczała, mając na myśli jeden z najważniejszych organów aparatu mowy szanownej siostruni.
– Nie dosyć, że się nie ugryzła w język i wszystko mi dziś wypaplała, to jeszcze usiłowała na mnie wymóc, żebym ci wybił z głowy ten poroniony świąteczny pomysł i żebym nie dał się nabrać na twoje zamydlanie oczu jakąś idiotyczną tradycją.

Słuchała Mikołaja, wiedząc, że udawało mu się dość dokładnie zacytować Dominikę.
– I co ty na to? Kogo posłuchasz? – droczyła się.
– Ja? – Mikołaj potrafił się droczyć z jeszcze większym niż ona wdziękiem. – Ja jestem jak wierny pies. Słucham tylko tej pani, która daje mi… jeść.
Ta dwuznaczność nad wyraz jej się spodobała.
– Niech zgadnę. Chodzi ci o lazanie? – Znów zamknęła oczy.
– Droga pani Starska – zrobił wstęp jak do dłuższej przemowy – lazanie nie ma tu nic do rzeczy.
– To o co ci chodzi? – zdziwiła się, nie rozumiejąc już prawie niczego.
– O miłość – pospiesznie wypowiedział bardzo przyjemną deklarację.
– Ja to mam szczęście – szepnęła z radością, wyczuwając, że Mikołaj chyba nie zamierzał odwodzić jej od związanego ze świętami pomysłu.
– Ja też…
Ich wspólne Szczęście chyba spało, dlatego nie mogło usłyszeć najpierw miłości, a później dalszej części miłosnej sprzeczki rodziców, którą kontynuowali, jedząc wyśmienite lazanie i spierając się, które z nich ma większą słabość do tradycji.

 
Wesprzyj nas