Wydarzenie literackie minionego roku! Autorka bestsellerów „New York Timesa”, nagrodzona w 2010 roku Orange Prize i nominowana do Nagrody Pulitzera, powraca z zadziwiającą i niezapomnianą powieścią.


Dellarobia jest młodą żoną i matką, mieszka na podupadającej farmie, ledwie wiążąc koniec z końcem. Jej życie to pasmo rozczarowań. Pewnego dnia napotyka szokujący widok: jezioro ognia pośród cichej zalesionej doliny. Okazuje się, że jest to stado motyli monarszych, które z niewiadomych przyczyn zjawiło się w wiosce pośród Appalachów.

Zjawisko wywołuje wielką konsternację wśród naukowców, przywódców religijnych i dziennikarzy, wywracając życie Dellarobii i okolicznych mieszkańców do góry nogami.

Fenomenalna.
„New York Times”

Powieść, za którą tęskni się po przeczytaniu ostatniej strony.
„USA Today”

Barbara Kingsolver – amerykańska powieściopisarka, eseistka i poetka. Jej książki zostały przetłumaczone na ponad dwadzieścia języków, zdobyły sobie uznanie krytyków literackich i wierną rzeszę czytelników. Zanim została pisarką, przez wiele lat pracowała jako naukowiec. Mieszka z rodziną w Południowych Appalachach.

Barbara Kingsolver
Lot motyla
Tłumaczenie: Anna Kłosiewicz
Wydawnictwo Prószyński i S-ka
Premiera: 19 listopada 2013


1
Miara człowieka

Kiedy człowiek porzuca na zawsze dobre życie, ogarnia go szczególne uczucie, wykraczające daleko poza zachwyt. Albo tak przynajmniej wydawało się płomiennowłosej kobiecie, która zmierzała na szczyt, by stawić czoło swemu końcowi. Niewinność nie miała tu nic do rzeczy. Kobieta zdawała sobie sprawę z własnej lekkomyślności i sama nie mogła się nadziwić, jakim cudem ulotny moment uniesienia może przeważyć dławiący ciężar hańby. W mieście, gdzie wszyscy ich znali, wstyd i przegrana staną się udziałem także jej dzieci i to właśnie wydawało jej się najgorsze. Po tym wszystkim nawet nastoletnie kasjerki w sklepie spożywczym będą patrzeć na nią z góry, postukując pomalowanymi paznokciami o ladę i wymieniając z pakującym zakupy chłopakiem znaczące spojrzenia z rodzaju „To ona”, kiedy będzie wypisywała czek za płatki owsiane i mrożony groszek, składające się na posiłki rozbitej rodziny. Będą tacy pełni zachwytu dla stałości własnego istnienia. Aż do dnia, kiedy okaże się, że na składzie nie ma już żadnej nadziei, nawet tej najpośledniejszej jakości, z wyprzedaży, a w głowie tłucze się tylko jedna myśl: uciekaj.

Zupełnie jak w przypadku tropionego zwierzęcia czy konia wyścigowego: na tym etapie wygrana czy przegrana niczym się już od siebie nie różnią, skutkując tym samym przyspieszonym biciem serca i brakiem tchu. Za dużo paliła, to była kolejna z paskudnych cech, które można jej było wytknąć. Ale podjęła już decyzję. Mnóstwo ludzi wybierało takie rozwiązanie, spoglądając przyszłej klęsce prosto w oczy i dostrzegając w niej coś zupełnie innego. Teraz nadeszła jej kolej. Mogła nazwać to doznanie ucisku w piersi szczęściem zamiast zadyszką, którą zdiagnozowałaby z pewnością u siebie, gdyby przenosiła teraz w domu ciężki kosz z praniem, jak przystało na rozsądną matkę dwójki dzieciaków.

Dzieci zostały u teściowej. Podrzuciła je tam rano pod byle pretekstem, ale nie była w stanie teraz o tym myśleć. Ich drobne buzie uniesione ku niej niczym okrągłe główki stokrotek: kocha, nie kocha. Wszystkie te nadzieje umieszczone w równie kruchym naczyniu. Realistycznie patrząc, jej rodzina mogła zostać skasowana. Takiego właśnie słowa należało tu użyć, zupełnie jakby to był wrak samochodu rozbitego na słupie telefonicznym. Zero elementów, które dałoby się uratować. Bo jeśli o to chodzi, żaden facet, który jest coś wart, nie wybaczyłby żonie zdrady. Ale coś ciągnęło ją na szczyt, jakaś niewidzialna dłoń, której jedno muśnięcie mogło zniszczyć wszystko, co znała. Może nawet wyczekiwała swego upadku, z tęsknotą znacznie przewyższającą rozsądek.

Na skraju pastwiska przystanęła na chwilę, żeby złapać oddech. Druciane ogrodzenie ugięło się lekko pod naporem jej ciała. Żadnej siatki zabezpieczającej. Zajrzała do torebki i przeliczywszy papierosy, zrozumiała, że będzie musiała je sobie wydzielać. Dzisiaj nie okazała się zbyt przewidująca. Zamszowa kurtka była zbyt ciepła jak na tę pogodę, a poza tym co, jeśli zacznie padać? Marszcząc brwi, popatrzyła na listopadowe niebo, to samo szare, nakrapiane sklepienie, które oglądała od tygodnia, miesiąca, właściwie od zawsze. Przez całe lato. Ktokolwiek decydował o pogodzie tam w górze, całkowicie zrezygnował z błękitu i zawiesił nad jej głową tę masę burej bieli, przywodzącą na myśl dzieło kiepskiego tynkarza. Pobliski staw zdawał się odbijać więcej światła, niż niebo miało do zaoferowania. Owce stłoczyły się wokół lśniącego lustra wody, zupełnie jakby one też straciły nadzieję na słońce i postanowiły zadowolić się jego marną namiastką. Wzdłuż prowadzącej ku Feathertown drogi i po drugiej jej stronie, aż do Cleary, połyskiwały kałuże, długi szlak dziur migoczących wodnistym światłem. – Owce na rozciągającym się u jej stóp pastwisku, należąca do Turnbowów ziemia, biały drewniany domek, w którym spędziła praktycznie każdą noc w trakcie swojego trwającego już ponad dziesięć lat małżeństwa: to właściwie było wszystko. Panoramiczna wersja jej życia, odkąd skończyła siedemnaście lat. Nie licząc krótkich wypadów do szpitala w związku z porodami.

Najwyraźniej jednak właśnie nastał dzień, by wreszcie wyszła poza ramy tego obrazka. Wyróżniła się spośród tych nieszczęsnych owiec, które stały w błocie naznaczonym głębokimi śladami ich racic, cierpliwie znosząc przeciwności losu. Przez całe parne lato chodziły otulone gęstym runem, ale teraz, u progu zimy, czekało je strzyżenie. Życie stanowiło jedno długie przedsięwzięcie, którego zwyczajnie się nie spodziewały. Pracowicie posadzony przez sąsiadów poprzedniego roku sad umierał w strugach deszczu. Z miejsca, w którym stała, wszystko, nawet jej dom, sprawiało wrażenie nieruchomego i obcego. Do tej pory zawsze wyglądała przez te okna, a nie patrzyła w nie, jeśli w ogóle miała na to czas w towarzystwie maluchów jeżdżących plastikowymi ciężarówkami po podłodze. A już z całą pewnością nigdy nie wspięła się tutaj, żeby popatrzeć na dom z oddali. Dach nie wyglądał zbyt zachęcająco.

Jej samochód stał zaparkowany w jedynym miejscu, które nie powinno wywołać plotek: na własnym podjeździe. Ludzie znali to kombi, ale wciąż myśleli o nim jak o aucie jej matki. To zawodne pudło na kółkach, zdatne wyłącznie do krótkich wypadów w celu załatwienia jakiejś sprawy z dwójką dzieci na przyczepkę, stanowiło jedyną rzecz, jaka jej pozostała po matce. Ceną, jaką przyszło jej za to zapłacić, było niepokojące wrażenie, że matka ciągle jej towarzyszy, wciśnięta między dziecięce foteliki, od czasu do czasu wyciągając rękę ponad głowami maluchów, żeby strzepnąć popiół z papierosa za okno. Ale dzisiaj nie musiała się tym martwić. Kiedy podrzuciła już dzieci do położonego kilometr dalej domu teściowej, z piskiem opon popędziła z powrotem, podekscytowana i kapryśna niczym niesiony wiatrem latawiec. Weszła do domu tylko na chwilę, żeby umyć zęby i – zdjąwszy okulary – podmalować oczy konturówką. Nie potrzebowała więcej przygotowań, nim wypadła wreszcie tylnym wejściem, by ostatecznie zniszczyć sobie reputację.

Podniecenie przeszywało jej ciało prądem niczym dźwięk budzika podrywający człowieka o pierwszym brzasku, by wprawić w ruch wszystkie sprawy dnia, których nie sposób zatrzymać. Ruszyła przez rozjeżdżone błoto wzdłuż ogrodzenia, pchnęła bramę i prześlizgnęła się pod łańcuchem. Za płotem rozciągał się prawdziwy gąszcz sileńców i wrzośców, wśród których wiła się stara, od dawna nieużywana droga z pędami dzikich malin, tworzącymi coś na kształt tunelu. Ostatnio była tu w czerwcu dwa lata temu, kiedy razem z mężem Cubem i jego kolegami wybrała się nazbierać malin, choć to nie ona wyszła z tą propozycją. Była wtedy w ciąży z Cordelią i miała brzuch tak duży, że bała się, czy nie przyjdzie jej urodzić w tych zaroślach, ale dzięki temu teraz wiedziała, kiedy dokładnie to było. Preston miał wtedy cztery lata. Przypomniała sobie, jak ściskał jej rękę ze wszystkich sił, kiedy krzykliwi kumple Cuba wystraszyli ich prawie na śmierć żartami na temat węży. Pędy malin miały dziwny kolor, teraz to dostrzegła, chociaż nie wiedziała przecież praktycznie nic na temat przyrody. Ale jasnoróżowy? Odcień szminki, którą mogłaby się umalować trzynastolatka. Ona sama pewnie ominęła ten etap, przechodząc bezpośrednio od koralowego różu do krwistej czerwieni.

W końcu zagajnik ustąpił miejsca lasowi. Drzewa zaciskały w pięściach ostatnie kępki letnich liści, a ona nagle pomyślała o żonie Lota z Biblii, która odwróciła się, by po raz ostatni spojrzeć na swój dom. Biedaczka, zamieniona w słup soli za tak niewielkie nieposłuszeństwo. Sama nie obejrzała się za siebie, ale zagłębiła się w las rozjeżdżoną High Road, którą w rodzinie jej męża od zawsze nazywano Prostą Drogą. No jasne, pomyślała. Wybrała prostą drogę do piekła, chociaż nie zwróciła uwagi na ironię tej nazwy, kiedy układała swój plan. Trasa wiodąca na szczyt musiała zostać wytyczona dawno temu, żeby ułatwić wycinkę drzew, ale teraz była mocno zarośnięta. Cub i jego ojciec czasem jeździli tędy quadem do górskiej chaty, kiedy wybierali się na polowanie na indyki. Albo tak przynajmniej było w dawnych czasach, gdy obaj ważyli jakieś trzydzieści kilogramów mniej i używali nóg nie tylko w funkcji nietypowego obramowania dla ekranu telewizora. Chociaż już wtedy droga musiała być mocno zaniedbana, bo przecież zawsze zabierali z sobą piłę łańcuchową, na wypadek gdyby natknęli się na powalone drzewo.

Dawno temu jeździła tam z Cubem na tak zwane pikniki. Ale to było przed narodzinami Cordie i Prestona. Co za wariactwo uważać tę należącą do jego rodziców starą szopę za lokum dobre do seksu. Miejsce schadzek, przemknęły jej przez głowę słowa z jakiejś powieści. A potem mądrość teściowej: „Nie ma sensu upiększać nieprzyzwoitości”. Tylko gdzie mieliby to robić? W ich pełnej wywróconych na lewą stronę roboczych koszul małżeńskiej sypialni, gdzie pozbawiona nogi Barbie wpatruje się nieruchomym wzrokiem w człowieka, kiedy ten próbuje się wprawić w odpowiedni nastrój? Powodzenia. Z kolei motel Wayside Inn przy autostradzie był żałosnym miejscem, nawet zanim człowiek zaczął się zastanawiać nad kosztami grzechu. Mike Bush z recepcji pewnie powitałby ją wesołym: „Dobry, pani Turnbow, jak tam dzieciaki?”

Nagle drogę zagrodziło jej powalone drzewo, tak potężne, że z trudem przedostała się na drugą stronę, omijając konary wciąż porośnięte wilgotnymi liśćmi. Czy on zdoła pokonać tę przeszkodę, czy zniechęcony zawróci? Serce podskoczyło jej do gardła na myśl o tym, że mogliby stracić tę jedyną słodką szansę. Kiedy więc znalazła się po drugiej stronie, zaczęła się nawet zastanawiać, czy na niego nie zaczekać. Ale przecież znał drogę. Mówił, że korzystał z tej chaty kilka sezonów temu ze swoimi kumplami, chociaż ani ona, ani Cub ich nie znali. Jego koledzy na pewno byli od nich młodsi. Otrzepała dłonie z wilgotnej ziemi i popatrzyła na cielsko powalonego olbrzyma. Drzewo było nienaruszone. Nie zostało ścięte czy połamane przez wiatr. Cóż za strata. Przetrwało pewnie parę wieków, by teraz tak po prostu się poddać. Leżało z odsłoniętą bryłą korzeni, wzniesioną ponad wykrotem powstałym w gliniastej ziemi. Wyrwane ze swojego miejsca zupełnie jak ona. Ale po ostatnich ulewach takie rzeczy działy się w całym okręgu, czytała o tym w gazecie: potężne drzewa wywracały się nocą, by zniszczyć dach czyjegoś domu czy zmiażdżyć stojące na podjeździe auto. Nasiąknięta wodą ziemia przypominała gąbkę, w której drzewa zwyczajnie nie znajdowały już oparcia.

Niedaleko Great Lick osunęło się całe porośnięte dorodnym lasem zbocze, zamieniając się w prawdziwą lawinę roztrzaskanych pni, skał i wody. Wszyscy byli wstrząśnięci, nawet ludzie tacy jak jej teść, którzy każdą tragiczną wiadomość kwitowali stwierdzeniem: „Też mi nowina”, jakby nic na tym świecie nie mogło ich już zaskoczyć. Ale czegoś takiego z pewnością się nie spodziewali i byli nawet gotowi się do tego przyznać. Może dostrzegali w tym wszystkim rękę Boga, którego uwadze z pewnością nie umknie najdrobniejsze kłamstwo. Pnąca się ostro w górę zbocza droga zamieniła się teraz w wąską ścieżkę. Jeszcze jakieś półtora kilometra, pomyślała płomiennowłosa kobieta. Próbowała przyspieszyć kroku, wyobrażając sobie, że z długimi prostymi włosami wygląda jak prawdziwa lekkoatletka, ale tak naprawdę nogi bolały ją coraz bardziej, a płuca płonęły żywym ogniem. Nowe buty. Kolejna strata, którą należało dodać do rachunku. Ciemnobrązowe trzewiki z cielęcej skórki miały ręcznie obrabiane cholewki i lśniące obcasy. Były tak piękne, że prawie się popłakała, kiedy natknęła się na nie w lumpeksie Second Time Around, gdzie szukała jakichś niezniszczonych ubranek dla Prestona do przedszkola.

Kosztowały sześć dolarów i wyglądały jak nowe, z ledwie zarysowanymi zelówkami. Gdzieś tam w świecie ktoś miał na tyle udane życie, że mógł się przespacerować jeden jedyny raz w drogich nowych butach, a potem tak po prostu je wyrzucić. Nie leżały idealnie, ale dobrze wyglądały na nogach, więc je kupiła – pierwszy zakup wyłącznie dla niej od ponad roku, jeśli nie liczyć produktów higienicznych. Czy papierosów, których z całą pewnością sama nie liczyła. Nie pokazała tych butów Cubowi. Nie z jakiegoś szczególnego powodu, ale po prostu dlatego, by pozostały czymś wyjątkowym. Czymś należącym wyłącznie do niej. Zwykle ktoś wydzierał jej z ręki każdą rzecz, po którą sięgnęła: szczotkę do włosów, pilota do telewizora, miękką część jedzonej właśnie kanapki czy ostatnią colę, z której otwarciem czekała przez całe popołudnie. Raz śniły się jej nawet ptaki wyrywające jej całe pasma włosów z głowy, by uwić z nich czerwone gniazda.

Chociaż Cub i tak nie zauważyłby tych butów, nawet gdyby miała okazję, by je włożyć. Dlaczego więc zdecydowała się na to tego ranka, by ruszyć przez błotnistą dolinę w tę najbardziej deszczową od lat jesień, z czarnymi liśćmi oblepiającymi skórę trzewików niemal do połowy łydek na podobieństwo ciemnych rybich łusek? Bo ten dzień rozgrywał się w jej głowie niczym niekończące się powtórki jednego filmu. Właśnie dlatego. W nużącej codzienności, cuchnącej moczem i rozgniecionymi bananami, jedyną pożywkę dla znudzonego umysłu stanowiły sny na jawie. To jej wystarczało. Zwykle kiedy oddawała się tym fantazjom na poważnie, myślała o pocałunkach, ale z czasem zaczęły się też pojawiać inne detale, szczegóły otoczenia i stroju. Może na tym właśnie polega różnica między marzeniami kobiet i mężczyzn, pomyślała. Na obecności ubrań lub ich braku.

Buty z cielęcej skórki stanowiły tu istotny element, podobnie jak zamszowa kurtka, pożyczona od najlepszej przyjaciółki Dovey, i czerwona apaszka – wszystkie te rzeczy, które on powoli z niej zdejmie. Wyobrażała też sobie, że będzie tak właśnie zimno. Rozbiegane myśli nie były w stanie wymazać wszystkich ewentualnych niedogodności. Jej zarumienione policzki, jego ciepłe dłonie przygładzające kosmyki jej rudych włosów na skroniach – każda z tych rzeczy też stanowiła nieodłączny element tego obrazu.

Tego ranka włożyła więc swoje nowe buty, zupełnie jakby otrzymała polecenie na piśmie. Teraz tkwiła w tym wszystkim po uszy, chociaż na razie nie miała jeszcze na sumieniu poważniejszych występków. Spotykali się na góra dziesięć sekund za jakąś stodołą czy blaszaną szopą, gdzie nie dostrzegłyby ich czekające w aucie zaparkowanym tuż za rogiem dzieci, wykłócające się ile sił w płucach. „Słyszę je, więc nadal żyją” – to nie jest myśl wprawiająca w romantyczny nastrój. Ale czekanie na niego przyprawiało ją o drżenie. Na jego przywodzące na myśl bursztynowe szkło butelki z piwem oczy, dołeczki w policzkach i szeroki uśmiech, który zdawał się rymować ze słowem „dech”. Sposób, w jaki ujmował jej twarz w dłonie…

Mój Boże. A potem, wpatrując się jej w oczy, pocierał końcówki jej włosów między palcami, zupełnie jakby liczył pieniądze. To właśnie te chwile uniesienia sprawiały, że każdej nocy siadała na podłodze garderoby i mówiła mu różne bzdury przez telefon, podczas gdy jej bliscy śnili swoje słodkie sny. Kiedy w ciemnościach szeptała do słuchawki, wiszące na wieszakach robocze koszule męża dotykały lekko jej głowy, niemal tak, jak robił to Cub, kiedy siedziała na podłodze z dzieckiem, podczas gdy on rozpierał się na kanapie podczas oglądania telewizji. Nieświadomy burzy szalejącej w jej wnętrzu. Cub zawsze poruszał się jak w zwolnionym tempie. Łagodność stanowiła po prostu główny element jego natury, tak jak włókna składają się na materiał, z którego szyje się ubrania, dobrze o tym wiedziała. Coś, z czym żona powinna godzić się bez słowa skargi.

Ale przez to Cub wydawał się głupi jak krowa, a to doprowadzało ją do szaleństwa. To wszystko. To, jak pozwalał swojej matce sobą komenderować, kiedy kazała mu zmiatać z talerza i chować poły koszuli w spodnie, zupełnie jakby był niemal stukilogramowym dzieckiem. Jego zawstydzające przezwisko. Mógłby być Burleyem juniorem, gdyby tylko chciał, ale zamiast tego pozwalał nie tylko rodzicom, ale praktycznie wszystkim mówić na siebie Cubby, zupełnie jakby był małym chłopcem, podczas gdy do jego ojca, Burleya Turnbowa seniora, zwracano się per Bear, Niedźwiedziu. Niedźwiadek powinien już dawno dorosnąć, ale w wieku dwudziestu ośmiu lat Cub wciąż stawał ze smutną miną i przygarbionymi ramionami w progu saloniku rodziców, odrzucając opadającą mu na oczy jasną grzywkę. A teraz pozwoli jeszcze, by jego bezlitosna żona okryła go wstydem, a może w ogóle nie zwróci na to uwagi. Dlaczego nadal miałby ją równie mocno kochać?

Ona sama była wręcz zszokowana własnymi zdradami. Zupełnie jakby oglądała w telewizji jakąś szaloną, nieokiełznaną, nieco ładniejszą wersję samej siebie, wyprawiającą rzeczy, których nie zrobiłby nikt mający normalne życie, a nie takie wymyślone przez scenarzystów. Układającą Cordelię do snu jak najwcześniej, podczas gdy Preston jest akurat w przedszkolu, byle tylko wykraść kilka minut na chwilę intymności z mężczyzną, który nie był jej mężem. Pragnienie zadzwonienia do niego było gorsze niż ochota na papierosa, zupełnie jakby ciągle słyszała w obu uszach krzyk. Często przejeżdżała koło jego domu, tłumacząc dzieciom siedzącym z tyłu, że o czymś zapomniała i musi wrócić do sklepu. Mówiła, że chodzi o lody czy oranżadę, żeby je uciszyć, ale nawet pięciolatek wiedział, że to nie jest droga do sklepu. Preston wygłaszał swoje wątpliwości z samochodowego fotelika, z którego miał widok na niewiele więcej poza koronami drzew i czubkami słupów telefonicznych.

Facet od telefonów, tak nazywała tę swoją obsesję – miał zbyt pospolite imię, bo przecież nie można wywrócić całego swojego życia do góry nogami dla jakiegoś tam Jimmy’ego – chociaż trudno go było właściwie uznać za mężczyznę. Twierdził, że ma dwadzieścia dwa lata, ale to pewnie też nie była prawda. Mieszkał z matką w przyczepie kempingowej i poświęcał weekendy na rzeczy, które interesowały chłopców w jego wieku, czyli piwo i zabawy z piłą łańcuchową albo strzelanie do tarczy. Nie było żadnego wytłumaczenia na ryzykowanie wszystkiego dla kogoś, komu prawo być może nie pozwalało jeszcze kupić sześciopaku piwa. Tak bardzo pragnęła uwolnić się od tego szalonego pożądania.

Już wcześniej zdarzało się jej niedorzecznie zadurzyć, ale tym razem czuła, że to zauroczenie zagraża jej życiu, zwłaszcza gdy leżała w łóżku obok Cuba. Próbowała valium, jednej z kilku tabletek grzechoczących jeszcze w buteleczce, którą dostała na receptę dziesięć lat temu po stracie pierwszego dziecka. Ale lekarstwo nie podziałało, pewnie zdążyło już stracić ważność, tak jak wszystko inne w ich domu. Tydzień temu, podczas cerowania piżamy Cordie specjalnie wbiła sobie igłę w palec, a potem patrzyła na kroplę wypływającej z ranki krwi, która przypominała wpatrujące się w nią ciemnoczerwone oko. Ranka nadal pulsowała bólem. Umartwienie ciała. Wciąż jednak nie mogła przestać o nim myśleć, wydzwaniać do niego, snuć planów i przejeżdżać obok miejsc, w których miał pracować, byle tylko zobaczyć go na słupie telefonicznym w jego skórzanej uprzęży. Poznali się za sprawą dziwnego splotu wydarzeń: zwalone w bezwietrzny dzień drzewo zerwało linię telefoniczną tuż przed jej domem. Co prawda nie mieli z Cubem telefonu stacjonarnego, ale zerwaną linię i tak należało naprawić. „Ze względu na tych, którzy ciągle polegają na kablu”, powiedział jej wtedy Jimmy z szelmowskim uśmiechem, a wszystko to, co wydarzyło się potem, było kompletnie bezsensowne, zupełnie niczym ulewny deszcz mimo prognoz słonecznej pogody, niszczący uprawy i starannie przygotowane plany.

Nie ma sensu obwiniać deszczu i błota, to tylko żywioły. Poczucie klęski brało się tak naprawdę z zawiedzionych nadziei. Mimo to teraz ryzykowała wszystko, z uniesioną głową zmierzając na szczyt wzgórza, gotowa na spotkanie z przeznaczeniem. Na rozczarowanie, rozpad rodziny. Kompletną ruinę, koniec, kropka. Mogła tylko zgadywać, co zrobiłaby dla pieniędzy, gdyby Cub ją zostawił. Od czasu zamknięcia baru w Feathertown, kiedy była jeszcze w ciąży z Prestonem, nie pracowała i właściwie rzadko z kimś rozmawiała. Teraz nikt nie zatrudniłby jej znowu jako kelnerki. Wszyscy wzięliby stronę Cuba, a połowa mieszkańców miasteczka twierdziłaby też pewnie, że się tego spodziewała, tylko dlatego, że zwyczajnie uwielbiała wszelkiego rodzaju tragedie. „Szalała już w liceum. Ale tak to jest z tymi ładnymi: wcześnie dojrzewają, szybko się psują”. Powtarzaliby dokładnie to samo, co jej teściowa powiedziała kiedyś Cubowi: że z Dellarobią jest coś nie w porządku, zupełnie jakby leżała w kawałkach na stole, ze szpilkami powtykanymi tu i tam niczym wybrakowany wykrój. Którego elementu brakowało?

Ludzie ustawialiby się pewnie w kolejce, żeby udzielić odpowiedzi na to pytanie. Na przykład tego fragmentu, który odpowiada za umiejętność przewidywania. Niepracująca żona bez zawodu, zapominająca o zdrowym rozsądku, żeby uganiać się za przystojnym chłopcem, który przecież nie zaopiekuje się jej dziećmi. Zachowująca się tak, jakby świat miał się jutro skończyć. A jednak. To, jak na nią patrzył, zdawało się sugerować, że byłby jej gotów ofiarować złote jabłka z ogrodu Hesperyd albo rzekę Missisipi. To, jak obejmował palcami jej nadgarstki czy kostki u stóp, zachwycając się ich szczupłością, przywodziło jej na myśl raczej kosztowny klejnot niż niekonsekwentnego młokosa. Nikt wcześniej nie słuchał jej tak jak on. Ani nie patrzył na nią jak wtedy, gdy z nabożeństwem dotykał jej włosów i próbował określić ich odcień: gdzieś pomiędzy znakiem stopu a zachodem słońca, mówił. Albo pomidorami i biedronką. A potem zaczynał gładzić jej skórę i nazywał ją kociakiem.

Nikt nigdy nie nadawał jej żadnych pieszczotliwych przezwisk. Wszyscy zwracali się do niej imieniem, które oszołomiona znieczuleniem matka podała w szpitalu, przekonana, że pochodzi ono z Biblii. Dopiero później przypomniała sobie, że to nieprawda, że usłyszała to słowo na jakimś pokazie rękodzielnictwa w klubie pań. Znalazła zdjęcie w jakimś damskim czasopiśmie i zawołała córkę, żeby przyszła zobaczyć. Od tamtej pory minęło ponad dwadzieścia lat, ale Dellarobia wciąż pamiętała tamto zdjęcie wieńca w stylu dellarobia, plątaniny sosnowych szyszek i żołędzi przyklejonych do styropianowej podstawy. „Mimo wszystko ładna rzecz”, orzekła wtedy matka, ale to rozczarowanie zdawało się zapowiadać przyszłe wydarzenia.

Jej dotychczasowe poczynania nie pokrywały się z planami Stwórcy. Oczywiście poza zawarciem małżeństwa w bardzo młodym wieku. To właśnie przewidział Pan dla dziewcząt, które mają wielkie marzenia, ale żadnych konkretnych planów, zwłaszcza jeśli dziecko jest już w drodze. Dziecko, które nie istniało tak w pełni, którego nie miała szansy zobaczyć na własne oczy, potworek. Pielęgniarka z oddziału dla wcześniaków mówiła, że miało dziwne gęste włosy na całym ciele, rude tak jak u niej. Preston i Cordelia, którzy urodzili się potem, byli blondynami jak wszyscy Turnbowowie, ale to pierwsze, otulone rdzawym futrem maleństwo, było szaloną złośliwą istotą, całkiem jak jego matka. Zmusiło dwójkę osłupiałych nastolatków do ślubu, a potem uciekło ze śmiechem, porzucając ich na pastwę losu. Przez kolejnych pięć lat musieli się starać o następne dziecko, mające wypełnić pustkę w ich życiu, której w ogóle nie powinno przecież być.

Nagle jakiś ruch przyciągnął jej wzrok, popatrzyła więc w górę. Jakim cudem coś równie ulotnego potrafiło zwrócić uwagę człowieka? Zwykła błahostka, ledwie drobina pomarańczowego koloru unosząca się nad drzewami. Punkcik przesunął się nad jej głową na lewo od ścieżki, gdzie zbocze wzgórza opadało stromo w dół. Wykrzywiła wargi na myśl o rudowłosych zjawach. Takie niedorzeczne fantazjowanie było poniżej jej godności. Wbiła wzrok w ścieżkę, żeby nie patrzeć do góry. Zziajana niczym owca pięła się coraz wyżej, ale przychodziło jej to z coraz większym trudem. W końcu zdecydowała się odpocząć chwilę pod przydrożną topolą. Oparła się plecami o gładki pień drzewa i stuliła dłonie, żeby zapalić papierosa, na którego od dobrych trzydziestu minut miała straszną ochotę. Oddychając przez nos, policzyła do dziesięciu, a potem w końcu się poddała i spojrzała ponownie w górę. Nie miała okularów, musiała więc nieźle wytężyć wzrok, ale w końcu dostrzegła znajomy punkcik, unoszący się w przejrzystym powietrzu ponad pofałdowanym terenem: pomarańczowy motyl w równie deszczowy dzień. Ten mały zuchwalec kompletnie nie pasował do otoczenia. Natychmiast pomyślała o niedorzecznych zestawieniach z dziecięcych książeczek: Który element nie pasuje do pozostałych?

Jabłko, banan, taksówka. Miły farmer, mężatka z dwójką dzieci, seksowny facet od telefonów. Obserwując plamkę oranżu połyskującą w dolinie, dopaliła papierosa i starannie przydeptała niedopałek, a potem ruszyła dalej, szczelniej otuliwszy szyję apaszką. Teraz nie odrywała już wzroku od ziemi. Lepiej, żeby chłopak był tego wart, przemknęło jej przez głowę. Kolejna niezbyt seksowna myśl. Może to znak, że zaczyna jej wracać zdrowy rozsądek.

 
Wesprzyj nas