Odarty z hollywoodzkiego blasku, prawdziwy obraz życia w Południowej Kalifornii, gdzie mnogość ras, języków, marzeń i ambicji tworzy wybuchową mieszankę.


Araceli Ramirez pracuje jako służąca w rezydencji państwa Torres-Thompsonów, zamieszkujących bogatą dzielnicę miasteczka na obrzeżach Los Angeles. Pewnego ranka, po ostrej kłótni między małżonkami, Meksykanka budzi się w pustym – jeśli nie liczyć synów właścicieli – domu.

Nie może się dodzwonić do ich rodziców, a jedynym znanym jej krewnym chłopców jest señor Torres, uwieczniony na starej rodzinnej fotografii.

Niewiele myśląc, Araceli wsiada z dziećmi do autobusu i udaje się na poszukiwania ich dziadka. Kiedy po powrocie do domu Maureen i Scott odkrywają, że dzieci zniknęły, bez chwili namysłu kłamią, nie zdając sobie sprawy z możliwych konsekwencji.

Odarty z hollywoodzkiego blasku, prawdziwy obraz życia w Południowej Kalifornii, gdzie mnogość ras, języków, marzeń i ambicji tworzy wybuchową mieszankę.
Bookreporter

Héctor Tobar – amerykański pisarz, dziennikarz i dumny mieszkaniec Los Angeles, laureat Nagrody Pulitzera. Jego trzecia książka, „Wrażliwość barbarzyńcy” została uznana za jedną z najlepszych książek 2011 roku przez „New York Times”, „San Francisco Chronicle” i „Boston Globe”, zdobyła California Book Award for Fiction i trafiła na listę bestsellerów „Los Angeles Times”.

Héctor Tobar
Wrażliwość barbarzyńcy
Tłumaczenie: Edyta Jaczewska
Wydawnictwo Prószyński i S-ka
Premiera: 14 listopada 2013


Księga pierwsza

Ogród doskonały

Amerykańska tajemnica pogłębia się.
Don DeLillo,
Biały szum

rozdział 1

Scott Torres denerwował się, bo kosiarka nie chciała odpalić; bez względu na to, jak mocno szarpał za linkę, odmawiała wydania z siebie ryku. Jego wysiłki wywoływały jedynie przelotny dygot silnika, do złudzenia przypominający kasłanie chorego dziecka, po którym zalegała przedłużająca się cisza wypełniona brzęczeniem dwóch ważek wywijających ósemki nad nieprzystrzyżoną trawą ciepłolubnej odmiany St. Augustine. Trawnik był młody, ambitny, dwudziestocentymetrowej wysokości i chwilowo marzył chyba, że zostanie dżunglą i pewnego dnia ocieni dom. Źdźbła rosły, Scott targał za linkę, a kosiarka kasłała. Scott złapał za plastikową rączkę, zastygł w bezruchu, a potem pochylił się, biorąc oddech i zamach, i spróbował ponownie. Kosiarka przez moment zawyła, wypluła ze sterczącej czarnej paszczy kępkę trawy i znieruchomiała. Mężczyzna odsunął się od maszyny i obrzucił ją gniewnym spojrzeniem, zupełnie jak zawiedziony dzieckiem ojciec, z typowym grymasem mechanika, któremu nie działa sprzęt.

Z okna kuchni obserwowała go Araceli, meksykańska gosposia; jej dłonie pokrywał biały naskórek piany z mydlin, w których myła naczynia. Zastanawiała się, czy powinna zdradzić el señor1 Scottowi sekret, który wywoływał ryk kosiarki. Kiedy przekręcało się gałkę z boku silnika, można było maszynę uruchomić równie prosto, jak spruć sweter przez pociągnięcie pojedynczej nitki. Widziała kilka razy, jak Pepe majstrował przy tej gałce, postanowiła jednak pozwolić, żeby el señor Scott sam się w tym wszystkim połapał. Scott Torres zwolnił Pepe, krzepkiego, umięśnionego ogrodnika, i Araceli pragnęła, żeby walka z maszyną była dla szefa karą. El señor Scott otworzył niewielką klapkę wlewu paliwa, aby na wszelki wypadek się upewnić. Tak, masz benzynę, pomyślała złośliwie. Ostatnim razem w czwartek, kiedy Pepe tu był, dwa tygodnie wcześniej, napełnił kosiarkę. Araceli patrzyła i niemal zbierało jej się na płacz, bo wiedziała, że więcej go już nie zobaczy.

Pepe nigdy nie miewał najmniejszych problemów z uruchomieniem ogrodowej kosiarki. Kiedy wyciągał rękę, żeby szarpnąć za linkę, ruch sprawiał, że jego biceps wysuwał się spod rękawa, a odsłonięta wypukłość napiętej miedzianej skóry sugerowała kolejne masywy mięśni pod znoszoną bawełnianą koszulką, jaką zwykle zakładał. Araceli uważała, że plamy na koszulkach Pepe kryją w sobie rodzaj sztuki, tworząc abstrakcyjne, ekspresjonistyczne wiry zieleni, gliniastej ochry i czerni, śladów trawy, ziemi i potu. Parokrotnie zdarzało jej się dość zuchwałym gestem muskać osamotnionymi czubkami palców te malarskie płótna.

Kiedy Pepe przyjeżdżał, w czwartki, Araceli rozsuwała zasłony w pokoju dziennym, a potem spryskiwała i przecierała czyste jak łza szyby, żeby tylko popatrzeć, jak on poci się nad trawnikiem, i wyobrazić sobie, że oto wtula się w opiekuńczą cynamonową kołyskę jego skóry. Potem jednak zaczynała się śmiać z własnej skłonności. Wciąż niemądrze śnię na jawie, zupełnie jak młoda dziewczyna, pomyślała. Niechlujna męskość Pepe na chwilę uchylała zaklęcie, pod którego działaniem pracowała i mieszkała w tym domu. Araceli widziała mężczyznę w obramowaniu kuchennego okna i mogła wyobrażać sobie, że mieszka w świecie zewnętrznym, w domu, gdzie ma własne naczynia do pozmywania i własne biurko do starannego wypolerowania w pokoju, który nie został od nikogo wynajęty.

Araceli lubiła odosobnienie, poczucie oddzielenia od świata i myśl, że praca dla rodziny Torres-Thompsonów stanowi rodzaj dobrowolnego wygnania i porzucenie dawnego, bezcelowego życia w stolicy Meksyku. Od czasu do czasu ogarniała ją jednak ochota, by dzielić przyjemności tego odosobnienia z kimś innym lub przenieść się z cichej kalifornijskiej egzystencji do jednego z alternatywnych, snutych w marzeniach losów. Mogłaby być pracownicą średniego szczebla w meksykańskim państwowym urzędzie, jedną z tych twardych, dużych kobiet o zgryźliwym poczuciu humoru i po lwiemu nastroszonej koafiurze zrudziałych włosów, i władać swoim niewielkim lennem w jakiejś dzielnicy miasta Meksyk. Mogłaby też być wziętą artystką lub może krytykiem sztuki. Pepe figurował w wielu jej fantazjach jako spokojny i cierpliwy ojciec ich wspólnych dzieci, noszących ładne azteckie imiona. Cuitlahuac i Xochitl, na przykład.

W rozbudowanych rojeniach Araceli Pepe pracował jako architekt krajobrazu albo rzeźbiarz, a ona sama była o dziesięć kilo lżejsza, mniej więcej taka, jak przed przyjazdem do Stanów Zjednoczonych. Lata spędzone w Kalifornii nie okazały się łaskawe dla jej talii. Teraz wszystkie marzenia na temat Pepe urwały się nagle. Były niedorzeczne, ale jej własne, więc ich nagły brak Araceli odczuła jak rodzaj kradzieży. Zamiast Pepe mogła sobie popatrzeć na el señor Scotta mocującego się z kosiarką i linką do jej uruchamiania. Wreszcie szef odkrył tę niewielką gałkę. Zaczął ją ustawiać, a potem pociągnął ponownie. Ramiona miał chude, o barwie owsianki. Był, jak to tutaj nazywano, „półkrwi Meksykaninem” i po dwudziestu minutach spędzonych w lipcowym słońcu jego przedramiona, czoło i policzki błyszczały szkarłatem jabłek McIntosh.

El señor Scott raz, drugi i trzeci szarpnął za linkę, za każdym razem nieco bardziej podkręcając regulator obrotów, aż silnik wreszcie zacharczał, zaskoczył i ryknął. Wkrótce powietrze zazieleniło się od unoszącej się w nim trawy, a Araceli dostrzegła, że kącik ust Scotta unosi się w milczącej satysfakcji. A potem i silnik, i hałas zgasły w jednej chwili. Ostrza zadławiły się zbyt obfitym kęsem trawnika.

Istotną informacją, że zostanie jedyną Meksykanką pracującą w ich domu, nie podzieliło się z Araceli zawczasu żadne z szefostwa, choć miała ich dwoje. Łącznik tworzył z ich nazwisk osobliwy, dwujęzyczny melanż: Torres-Thompson. Dziwne, ale la señora Maureen, mówiąc o sobie, nigdy nie używała samego nazwiska „Torres”, chociaż Araceli zorientowała się już pierwszego dnia pracy – po ślubnych fotografiach w pokoju dziennym i identycznych złotych obrączkach na ich palcach – że pani Maureen i el señor Scott faktycznie są małżeństwem. Araceli nie lubiła zadawać pytań ani dawać się wciągać w dyskusje czy towarzyskie pogaduszki o niczym, więc dialogi, jakie prowadziła ze swoimi jefes, często bywały ascetyczne. Przeważały w nich jednosylabowe „tak”, sí oraz pojawiające się sporadycznie „nie”. Mieszkała w ich domu dwanaście dni z każdych czternastu, a mimo to często działała po omacku, w miarę jak otwierały się jakieś nowe rozdziały w rodzinnej sadze Torres-Thompsonów.

Na przykład kiedy Maureen zaszła w ciążę z trzecim dzieckiem, o czym Araceli dowiedziała się tylko dlatego, że pewnego popołudnia jej jefa co rusz wymiotowała.
– Señora, pani jest chora. Chyba moje enchiladas verdes są dla pani za ostre. Qué no?
– Nie, Araceli. To nie ten zielony sos. Będę miała dziecko. Nie wiedziałaś?
Podobno to pieniądze stały się powodem odejścia Pepe i Guadalupe. Araceli dowiedziała się o tym pewnego późnego środowego poranka przed dwoma tygodniami, dzięki ożywionej rozmowie pomiędzy la señora Maureen i Guadalupe, toczącej się w ogrodzie za domem. Przyglądała się jej zza rozsuwanych przeszklonych drzwi pokoju dziennego. Kiedy skończyły rozmawiać, Guadalupe weszła do środka, żeby obwieścić Araceli krótko:
– Poszukam pracy u jakichś chinos. Stać ich będzie, żeby zapłacić mi przyzwoitą kasę, a nie centavos, które chcą mi dawać ci gringo.

Guadalupe była nieco afektowaną mexicana – z długimi warkoczami i upodobaniem do wyszywanych bluzek z Oaxaca i przestylizowanej tubylczej biżuterii – a także, podobnie jak Araceli, byłą studentką uniwersytetu. Teraz miała oczy zaczerwienione od płaczu, a jej drobne usta wykrzywiała przykrość.
– Po pięciu latach powinni dać mi podwyżkę. A zamiast tego chcą mi obciąć wypłatę. Tak mi się odwdzięczają za lojalność. – Araceli wyjrzała przez okno dziennego pokoju i zobaczyła, że la señora Maureen również ociera powieki. – La señora wie, że byłam dla jej chłopców jak matka – dodała Guadalupe i była to jedna z ostatnich uwag, jakie Araceli od niej usłyszała.
Teraz więc została już tylko Araceli, sama jedna z el señor Scottem, la señora Maureen i ich trójką dzieci w tym domu na wzgórzu, wysoko nad oceanem, w ślepym zaułku pozbawionym przechodniów czy dokazującej dzieciarni, pozbawionym ruchu samochodowego, przekomarzanek ulicznych handlarzy i policjantów. Ulica długich chwil ciszy. Kiedy Torres-Thompsonowie i ich dzieci robili sobie całodzienną wycieczkę, Araceli samotnie obcowała z domem i jego odgłosami, z agregatem lodówki, ożywającym nagłym pomrukiem, i z cichym poświstywaniem ukrytych w suficie wentylatorów. Był to dom z umywalkami ze stali, egzotycznymi łazienkowymi odświeżaczami powietrza i kuchnią, którą Araceli zaczęła uważać za swoje biuro, za własne centrum dowodzenia. Codziennie szykowała kilka posiłków: śniadanie, lunch i obiad oraz rozmaite przekąski i butelki dla dziecka.

Pojedynczy rząd płytek Talavera z wzorem margerytek o niebieskich płatkach i brązowych środkach biegł wzdłuż ścian koloru brzoskwini; kiedy już wysuszyła ostatni miedziany rondel i umieściła go na haczyku obok jego sióstr i braci, Araceli w codziennym rytuale przesuwała dłonią po tych płytkach. Opuszki palców przenosiły ją przelotnie do miasta Meksyk, gdzie takie ceramiczne kwadraty, podniszczone i popękane, zdobiły balkony i wejścia domów. Wspominała długie spacery siedemnasto-, osiemnasto- i dziewiętnastowiecznymi alejami, miasto pełne starych budowli z wulkanicznego kamienia i przeszklonych wieżowców, miasto w stylu zarazem kolonialnym, art déco i modernistycznym. W momentach samotności pozwalała błądzić myślom po licznych innych przystankach w swojej życiowej podróży, do serii dopustów i niedoli, które koniec końców nieuchronnie zataczały krąg i wiodły ją z powrotem do chwili bieżącej.

Teraz mieszka wśród Amerykanów, w okolicy, gdzie wszystko jest nowe, krajobraz pozbawiony wymowy i niuansów, jakie nadaje upływ czasu, a wszystkie domy pomalowane na kolor bieli skorupki jajka nakazem rady osiedla, niczym pozbawione wyrazu architektoniczne modele ciśnięte ludzkimi dłońmi na skrawek sawanny. Araceli dostrzegała żółte kępy trawy podbitych łąk, kryjące się w niewidocznych zakątkach wkoło domu Torres-Thompsonów, źdźbła wyrastające obok pojemników na śmieci przy potężnym agregacie klimatyzatora i w prostokątach wyciętych w chodniku tam, gdzie posadzono młode drzewa wzrostu człowieka.
Stojąc przed panoramicznym oknem dziennego pokoju i spoglądając na przestwór oceanu jakąś milę czy dwie w oddali, Araceli mogła wyobrazić sobie siebie na tym zboczu, zachowanym w naturalnym stanie i porośniętym dziką trawą. Każdego dnia kilkakrotnie przechodziła z kuchni do pokoju dziennego, by badać wzrokiem przymgloną linię horyzontu, gdzie szarawy błękit wody przesączał się w bezchmurne niebo. Zanim krzyki i wrzaski dwóch synów Torres-Thompsonów i sporadyczny płacz ich małej córeczki kazały jej wracać. Do tu i teraz.

Kiedy w tym domu pracowało troje mexicanos, mogli urozmaicać sobie godziny roboczego dnia droczeniem się i plotkami. Żartowali z el señor Scotta i jego fatalnego akcentu pocho, gdy usiłował mówić po hiszpańsku, i próbowali domyślić się, jak to się stało, że tak nieporadny i mało zadbany mężczyzna znalazł sobie ambitną północnoamerykańską żonę. Guadalupe, niania, gruchała do małej Samanthy albo bawiła się z Keenanem i starszym chłopcem, Brandonem. To ona nauczyła ich mówić takie rzeczy, jak buenas tardes i muchas gracias. Araceli, jednocześnie gosposia i kucharka, zajmowała się łazienkami i kuchnią, odkurzaczami i ścierkami do naczyń, pralnią i pokojem dziennym. A Pepe miał dłonie, które kazały wielkim jak słoniowe uszy liściom żółtosoczy strzałkowatej stać prosto, które skłaniały do rozwijania się kremowe kolbiaste kwiatostany kalli, i mięśnie, które utrzymywały trawnik w stanie przyzwoicie krótkim. Cała trójka napełniała dom błyskotliwymi hiszpańskimi ripostami. Guadalupe dokuczała Araceli, że Pepe jest taki przystojny, a Araceli odpowiadała dwuznacznikami, które Pepe zdawał się puszczać mimo uszu.

– Twoja maszyna jest taka potężna, że mogłaby ściąć wszystko!
– Es que tiene mucho koni mechanicznych.
– Mechaniczny nie mechaniczny. Byle wałach by temu nie podołał.
Pepe był czarodziejem, Leonardem da Vinci wśród ogrodników, wartym dwa razy tyle, ile mu płacono. Jak długo pomarańczowe dzioby helikonii w ogrodzie za domem będą jeszcze rozwierać się ku niebu, niezachęcane do tego silnymi, bystrymi palcami Pepe? Sytuacja finansowa rodziny musiała przedstawiać się naprawdę bardzo źle; w przeciwnym razie po co el señor Scott miałby tkwić na zewnątrz, w białym słońcu, przypiekając sobie bladą skórę? Myśl, że tym ludziom może brakować pieniędzy, wydawała się Araceli niedorzeczna. Ale wówczas niby dlaczego Maureen sama zmieniałaby pieluchy małej, popatrując z rozdrażnieniem na chłopców, którzy zbyt długo bawią się tymi swoimi elektronicznymi zabawkami?

Guadalupe, marząca o karierze szkolnej nauczycielki, już by odwracała ich uwagę zabawami, którymi zajmowała ich na trawie, puszczając bańki mydlane, albo w domu, wykorzystując karty do meksykańskiej gry w loteryjkę, przy których chłopcy wykrzykiwali po hiszpańsku: ¡El corazón!, ¡El catrín!, ¡Lotería!
Przez panoramiczne okno pokoju dziennego Araceli wpatrywała się w el señor Scotta, który usiłował poprowadzić kosiarkę po odległym skraju trawnika, gdzie ziemia zaczynała opadać ostrym skosem. „toro” – głosił napis na boku kosza. Nic dziwnego, że el señor Scott ma tyle kłopotów; ta kosiarka to byk! Tylko Pepe, w lśniącym stroju toreadora ze złotymi epoletami, mógłby toro rozkazywać. Araceli zrobiła el señor Scottowi lemoniadę i wyszła na piekący skwar, żeby mu ją podać. I w nie mniejszym stopniu po to, żeby skontrolować efekty jego pracy.
– Limonada? – zapytała.
– Dzięki – odparł, biorąc od niej mokrą szklankę.
Krople wody spływały po szkle, jak krople potu po twarzy el señor Scotta. Mężczyzna odwrócił wzrok, przyglądając się źdźbłom trawy, które zasypały cementową alejkę przecinającą środek trawnika.
– Bardzo ciężka ta praca – podsunęła Araceli. – El césped… Trawa jest bardzo gęsta.
– Taaa – odparł, spoglądając nieufnie, bo rzadko słyszał tyle słów naraz od swojej opryskliwej, choć solidnej gosposi. – Kosiarka jest za stara.

Pepe wystarczała! Araceli zerknęła na trawę, dostrzegając brązowawe półksiężyce, które el señor Scott niechcący powycinał w zielonym dywanie, i spróbowała powstrzymać niezadowoloną minę. Pepe w tym miejscu zwykle przerywał pracę, żeby wyregulować wysokość koszenia, a Araceli wychodziła wtedy z domu i podawała mu lemoniadę. Właśnie tak jak teraz el señor Scottowi. Pepe mówił gracias, a kiedy ich oczy na moment się spotykały, obdarzał ją nonszalanckim uśmiechem. Potem szybko odwracał wzrok.
El señor Scott przełknął lemoniadę i bez słowa oddał Araceli szklankę.
Zawróciła do domu. Intensywny zapach ściętej trawy wprawiał ją w przygnębienie. Zastanowiła się, jak bardzo zła, tak konkretnie, jest ta finansowa sytuacja. Jak długo el señor Scott sam będzie kosił trawnik i siłował się z toro? Co się dzieje w życiu tych ludzi? Zwolnili Guadalupe i, sądząc po jej gniewie, Araceli domyśliła się, że zrobili to bez zwyczajowej w takich sytuacjach dwumiesięcznej odprawy, przyjętej w porządnych domach w mieście Meksyk, chyba że przyłapało się kogoś na kradzieży biżuterii albo na znęcaniu się nad dziećmi. Do Araceli zaczynało docierać, że powinna wykazywać więcej zainteresowania życiem własnych pracodawców. Przeczuwała obrót wypadków, który mógł wkrótce zacząć wpływać na życie niczego nieświadomej, a poza tym raczej ufnej mexicana.

Wróciła do kuchni i znów zerknęła na el señor Scotta przez okno. Zbierał ściętą trawę grabiami, robił z niej zielone kopczyki, a potem zagarniał każdy i wrzucał do torby na śmieci. Strzępki trawy kleiły się do jego spoconych ramion i dłoni. Patrzyła, jak otrzepuje z nich ręce, i nagle dostrzegła w jego postaci coś niespodziewanie tragicznego: el señor Scott, osobliwy pan i władca schludnej i zamożnej posiadłości, zdegradowany do roli parobka, zbierający niezdyscyplinowane płody tej ziemi. Podczas gdy powinien przecież siedzieć w środku, w cieniu, z dala od słońca. Chwilę po tym, jak Araceli odeszła od panoramicznego okna, jej miejsce zajęła Maureen Thompson i przez dobrą długą minutę przyglądała się pracy męża. Pani domu była drobną, elegancką, trzydziestoośmioletnią kobietą o mlecznej cerze i nieuleczalnie poważnym sposobie bycia. Tego letniego przedpołudnia miała na sobie spodnie trzy czwarte w stylu Audrey Hepburn i chodziła po pokojach krokiem swobodnym, ale zdecydowanym i pewnym. Prowadziła swój dom niczym zdyscyplinowana korporacyjna dyrektorka, którą kiedyś zresztą była. Pilnowała zegara i wypatrywała nadpruwających się brzegów zwykłego, domowego życia, bacznie zwracając uwagę na porozrzucane zabawki, wypełniające się kosze na śmieci i niedokończone zadane do domu lekcje.

Widok męża szarpiącego się z kosiarką do trawy sprawił, że przez chwilę przygryzała końcówkę pasma rudobrązowych włosów. Czy to możliwe, że la señora zauważyła żółte półksiężyce u podstawy pochyłości trawnika? – zastanowiła się Araceli. Czy po prostu niemiło jej patrzeć, jak z jej męża leje się na cement alejki? Araceli przyglądała się la señora Maureen przyglądającej się el señor Scottowi i myślała, że to ciekawe, ale kiedy człowiek pracuje albo mieszka z kimś wystarczająco długo, może sobie pozwolić na to, żeby przez chwilę zatrzymać spojrzenie na tej osobie w sposób niezauważalny. Pepe, nie będąc domownikiem, zawsze przyłapywał Araceli, jeśli się na niego gapiła.

 
Wesprzyj nas