Wnikliwa biografia autorstwa Charlotte Chandler, oparta na serii wywiadów przeprowadzonych z Bette Davis w ciągu ostatniej dekady jej życia, powstała dzięki sugestii samej gwiazdy.


Uznawana za jedną z największych aktorek wszech czasów, jedenastokrotnie nominowana i dwukrotnie nagrodzona Oscarem legenda Hollywood dzieliła się z autorką wspomnieniami wielkich miłości i głębokich rozczarowań, związanych przede wszystkim z nieumiejętnością zatrzymania przy sobie żadnego spośród czterech mężów i wielu kochanków. Samotna i osłabiona chorobą, przeżywała swoje ostatnie lata z godną podziwu odwagą.

To wyjątkowe przeżycie czytać książkę Charlotte Chandler i słyszeć głos mojej ulubionej aktorki, tak jak gdyby Bette Davis ożyła specjalnie dla mnie. Ta biografia stała się moją nieodłączną towarzyszką i inspiracją.
Liv Ullmann

Charlotte Chandler jest autorką wielu biografii reżyserów i aktorów, między innymi Ingrid Bergman, Joan Crawford, Marleny Dietrich, Katharine Hepburn i Mae West, a także Federico Felliniego, Alfreda Hitchcocka, Groucho Marxa i Billy’ego Wildera. Jest członkinią zarządu Film Society of Lincoln Center (Stowarzyszenie Filmowe Centrum Lincolna) i aktywnie działa na rzecz zachowania dziedzictwa filmowego.

Charlotte Chandler
Bette Davis
Tłumaczenie: Piotr Chojnacki, Katarzyna Bażyńska-Chojnacka
Wydawnictwo Prószyński i S-ka
Premiera: 14 listopada 2013


Prolog

Za wyrazistymi oczami Bette Davis, za błękitnym cieniem do powiek, za sztucznymi rzęsami kryła się prawdziwa Bette, taka, której nikt, nawet ona sama, tak naprawdę nie znał. Świat znał tylko jej zewnętrzne ja – jej wizerunek w rolach, które grała, „wszystkich tych suk, które musiałam wszędzie zabierać ze sobą”.
– Kiedy umrę – powiedziała mi Bette Davis – pewnie wystawią na aukcję wszystkie moje sztuczne rzęsy.
I rzeczywiście tak się stało. Na licytacji w domu aukcyjnym Doyle’a w Nowym Jorku wystawiono cenną wazę do zupy Bette, kosztowne krzesła z jadalni i pudło sztucznych rzęs. Ze sprzedaży rzęs uzyskano sześćset dolarów.
– Z okazji pięćdziesiątych urodzin Elizabeth Taylor – opowiadał mi agent Robert „Robby” Lantz – zorganizowano wspaniałe przyjęcie w domu Carole Bayer Sager, która mieszkała trzy domy od Elizabeth. Lantz został zaproszony na przyjęcie, podobnie jak Bette Davis, którą reprezentował od wielu lat i z którą się przyjaźnił. – Powiedziałem Bette, że zabiorę ją na przyjęcie: „Przyjadę po ciebie o dziewiątej”.
– Na zaproszeniu jest ósma. Jeśli zapraszają mnie na ósmą, przyjdę o ósmej.
– Bette, znam Elizabeth od stu lat – tłumaczyłem. – Uwielbiam ją, ale ósma dla Elizabeth oznacza dziesiątą. Jedźmy o dziewiątej.
– Nie. Nie, nie, nie!
I to było na tyle. Postąpiłem zgodnie z życzeniem Betty. Przyjechałem po nią, a kiedy dotarliśmy na miejsce, nie było ani śladu Elizabeth. Gości jak na lekarstwo. Powoli, do wpół do dziesiątej, może trochę później, dom wypełnił się ludźmi. Był tu każdy, kto coś znaczył w Hollywood. Dyrektorzy studia, gwiazdy, reżyserzy, agenci. Pięćdziesiąte urodziny Elizabeth Taylor!

Bette usiadła w wielkim fotelu w salonie i nie wyglądała na szczęśliwą. W miarę jak czas mijał, wydawała się coraz mniej zadowolona. Powiedziała mi: „Nie przepadam za wielkimi przyjęciami!”. Wiedziałem, że kolacja zacznie się najwcześniej po dziesiątej i że Bette pewnie będzie chciała wyjść wcześnie. Zorganizowałem więc wszystko tak, żebyśmy mogli wstać i wyjść. Umówiłem się kierowcą, gdzie ma na nas czekać w samochodzie. Wszystko potoczyło się dokładnie tak, jak przewidziałem. Bette była już tu tak długo, że nie chciała czekać do końca kolacji. Wyszliśmy i miałem nadzieję, że nikt tego nie zauważył. Jednak kiedy ruszyliśmy do samochodu, usłyszeliśmy, że ktoś nas goni, postukując szpilkami. Była to Elizabeth. Tuż za nią podążał Michael Jackson. Elizabeth tak się zasapała, że dopiero po chwili mogła mówić.
– Robby – odezwała się w końcu – bądź tak miły i spytaj Bette, czy się zgodzi. Michael chciałby spytać, czy zrobi sobie z nim zdjęcie.
Bette stała tuż obok mnie, ale Elizabeth zwróciła się do mnie, a nie do niej, jako do jej agenta.

Michael Jackson był wtedy u szczytu kariery, ale dla Bette nie miało to żadnego znaczenia. Liczyło się to, że była gościem na przyjęciu Elizabeth, która obchodziła urodziny. Bette sięgnęła do małej wieczorowej torebki i wyjęła szminkę. Panowały ciemności, ale nie potrzebowała lusterka, żeby pomalować usta. Potem stanęła przy Michaelu, który lekko drżał, przybrała swą charakterystyczną pozę i uśmiechnęła się do aparatu. To Elizabeth zrobiła zdjęcie aparatem Jacksona.
– Zrób jeszcze jedno na wszelki wypadek – powiedziała Bette, a Elizabeth jej posłuchała.
Bette Davis była prawdziwą gwiazdą.
Księżna Diana dowiedziała się od swojego fryzjera, Richarda Daltona, że został zaproszony na spotkanie z Bette Davis, która przebywała w Londynie w ramach promocji swojej książki This ’n That. Uradowana możliwością poznania ulubionej aktorki, Diana wysłała Daltona, aby zaprosił Bette do Kensington Palace na herbatę z księżną. W studiu telewizyjnym prezenterka Anne Diamond przedstawiła swojego przyjaciela Daltona Bette Davis, która siedziała na planie zdjęciowym. Daltona zaskoczyło, jak krucha jest sławna aktorka. Przebyte choroby sprawiły, że bardzo wychudła, twarz jej zmizerniała. W kościstej ręce trzymała papierosa.

Wydmuchała długą smugę dymu, po czym powoli zmierzyła Daltona wzrokiem od stóp do głów i westchnęła.
– Usiądź, młody człowieku – powiedziała bardzo wyraźnie.
Dalton usiadł.
Bette bez przerwy paliła. Czasem sięgała po srebrny kielich. Niektórzy szeptali, że zawierał nie tylko wodę. Dalton się nie dowiedział, co było w kielichu i miał to w nosie. Zdumiało go, że wyglądająca na chorą aktorka w ogóle mogła funkcjonować; ale jej przemyślane zachowanie zadziwiało wszystkich obecnych. Wszyscy czuli, że publiczność przed ekranami telewizorów będzie bardzo zadowolona z tego niezwykłego wywiadu z Bette Davis.

Po programie zdenerwowany Dalton przekazał Bette Davis królewskie zaproszenie. Wiedział, jak ważne to było dla Diany i że spotkanie z wielką gwiazdą wiele dla niej znaczyło. Postarał się więc przekazać zaproszenie księżnej w jak najlepszy sposób. Bardzo chciał załatwić tę sprawę. Bette odpowiedziała bez wahania, lecz nie takiej odpowiedzi Dalton oczekiwał.
– Nie poznałam jeszcze żadnego członka rodziny królewskiej – odparła – ale teraz jest na to już o wiele za późno.
Próbował ją przekonać, wyperswadować jej zastrzeżenia. Na próżno. Wrócił do Kensington Palace z odmową. Starał się najlepiej, jak potrafił, ale młoda i piękna księżna nie przywykła, by jej odmawiano. Była skonsternowana, okropnie rozczarowana i zdumiona.
– Co Bette Davis miała na myśli? – spytała Daltona.
Księżna Diana żyła zbyt krótko, żeby to zrozumieć.

Wstęp

MÓWIĄ, ŻE POWINNO SIĘ chwytać dzień, ale mnie zawsze chwytał tylko stres – powiedziała mi Bette Davis. – Żałowałam kilku rzeczy, ale nie dlatego, że wszystko w swoim życiu robiłam perfekcyjnie, tylko dlatego, że moja matka, Ruthie, wpoiła mi przekonanie, iż nigdy nie powinnam myśleć o tym, co już straciłam, tylko o tym, co właśnie tracę.
Od czasu, gdy była małą dziewczynką, Bette uważała, że w życiu czeka na nią coś wyjątkowego i że to coś ją odszuka albo ona sama to znajdzie.
– Nikt nie wie, co go czeka w przyszłości, ale można powiedzieć, że ja urodziłam się z dwiema szklanymi kulami. Chciałam mieć najwięcej. Musiałam być najlepsza. Chciałam być ponad wszelkie oczekiwania. Zawsze miałam wolę wygrywania. Nawet przy pieczeniu ciasteczek. Musiały to być najlepsze ciasteczka, jakie upieczono kiedykolwiek. Ale trzeba było za to zapłacić wysoką cenę. Jeśli mężczyzna poświęca się pracy, uważa się go za wspaniałego człowieka. Jeśli kobieta zrobi to samo, traktuje się ją jako gorszą kobietę. Cechy, które kobiety u mężczyzn cenią najbardziej, u kobiet są przez mężczyzn niemile widziane.

Jestem tą, której nie udało się zdobyć faceta, co jest atrakcyjne tylko na ekranie, ale w prawdziwym życiu często żałowałam, że nie jestem dziewczyną, która ma faceta i utrzymuje go przy sobie. Zaproszono mnie do Białego Domu, lecz żaden mężczyzna nie chciał dzielić ze mną mojego białego domku. Lubiła być Bette Davis, choć czasem stawało się to ciężarem.
– Ludzie pragnęli widzieć we mnie postać znaną z ekranu, czasem na ich twarzach widać było rozczarowanie. Spodziewają się, że jesteś tą kobietą, którą grałaś w filmie. Uważają mnie za osobę o trudnym charakterze, ponieważ osądzają mnie na podstawie moich ról. Są rozczarowani, jeśli nie odnajdują tych cech. Nie chcą, żebym była kim innym. Ty też pewnie powiesz wszystkim, że nie jestem tą osobą. Poza tym ja naprawdę nie jestem tą osobą. Publiczność, która przychodzi zobaczyć gwiazdę, ma pewne oczekiwania i uprzedzenia. Nie chce, żeby gwiazda była przewidywalna, żeby robiła rzeczy przewidywalne. Ludzie chcą, aby przynajmniej w pięćdziesięciu procentach przypominała postać, której się spodziewają. Lekko licząc, siedemdziesiąt pięć procent jest ogólnie w porządku. Sztuką jest posunąć się tak daleko, jak to możliwe, ale nie przesadzić. Oczywiście rozumiem, że osoba publiczna musi w pewnym stopniu zrezygnować z prawa do prywatności, ale nigdy nie chciałam być widziana w mętnym świetle. Prasa zbyt często przewala się po człowieku bez litości. Dziennikarze są zbyt zajęci szukaniem pikantnych historyjek. Na szczęście ani nie trafiałam na pierwsze strony, ani nie dostarczałam pikantnych plotek. Nigdy nie opowiadałam na prawo i lewo o swoich romansach. Nie rozumiem tej chęci brania znanych ludzi pod mikroskop. Nie rozumiem kultury celebrytów, w której żyjemy. Dlaczego tak bardzo fascynuje nas prywatne życie gwiazd? Dlaczego jesteśmy podglądaczami? Nigdy nie lubiłam plotkować. Kiedy słyszę, że ludzie mówią o mnie, pocieszam się powiedzonkiem mojej matki: „Ptaki obsiadają najlepsze owoce”.

Czasem pytają mnie: „Robiła sobie pani lifting?”. Nie. Czy to nie jest oczywiste na pierwszy rzut oka? Albo: „Czy to pani prawdziwe włosy, pani Davis?”. Tak, rzeczywiście są prawdziwe. A to moje prawdziwe oczy, prawdziwe zęby i prawdziwe cycki. Pomimo negatywnych aspektów sławy Bette wysoko sobie ceniła szum dookoła własnej osoby i cieszyła się nim. Uważała, że sobie na to zapracowała. „Z dumą mawiam, że wypełniłam swój obowiązek”, powiedziała mi.
– Joe Mankiewicz [reżyser i scenarzysta filmu Wszystko o Ewie] powiedział mi kiedyś: „Bette, na twoim grobie wyryją napis: Zawsze miała pod górkę”. Odebrałam to jako największy komplement. Pochlebiło mi to. Kompletnie. Dla mnie oznaczało to, że nie przespałam swojej drogi na szczyt, że byłam prawdziwą aktorką. Lubiłam to. Oczywiście, jeszcze nie byłam gotowa na epitafium!
Potem ponownie przemyślałam słowa Joego. Teraz myślę, że chciał powiedzieć, że jeśli wszystko przychodziło mi z trudem, to ja sama wybrałam taką drogę – dla siebie i dla otaczających mnie osób. Ale wymagałam od filmu pewnego poziomu. Doskonałości. Nie mogłam pozwolić, żeby coś to zepsuło. Nigdy jednak nie wymagałam więcej od innych niż od samej siebie. Wiesz, nie jestem taka zadziorna, jak mówią ludzie.

Czasem mam ochotę zadzwonić do Joego i spytać, co miał na myśli. Joe to ten typ człowieka, który nie rozwiązuje krzyżówki na brudno. Od razu wszystko jest dobrze. Prawdopodobnie nie cieszyłoby mnie coś, co przyszło zbyt łatwo. Lubię wyzwania. Kiedy coś jest trudne, nie unikam tego; pobudza mnie to do dalszego działania. Na moim grobie na pewno nie napiszą: „Łatwo się poddawała”. Ciągle modlę się do Boga, żeby ktoś przysłał mi dobry scenariusz. Każdy telefon odbieram pełna nadziei. Czekam na pocztę. Dziś, w 1980 roku, trzeba mieć wiele szczęścia. Przyzwyczaiłam się, że kręcono mnóstwo filmów, scenarzyści pisali role z myślą o tobie, a studia kupowały dla ciebie pomysły. Teraz to ty musisz się dopasować do roli, do takiej, która nie została stworzona dla ciebie.

Pewnego dnia w marcu 1980 roku w Nowym Jorku zadzwonił mój telefon. Odebrałam i usłyszałam charakterystyczny głos wymawiający moje nazwisko. Doskonale znałam ten głos przez całe życie, chociaż tylko z kina i telewizji. Była to Bette Davis. Wyjaśniła mi, że numer dostała od naszego wspólnego znajomego, publicysty Johna Springera. Powiedziała, że czytała Hello, I Must Be Going, moją ostatnią książkę o Groucho Marksie i spytała, czy zjadłabym z nią lunch. Miałyśmy się spotkać w jej apartamencie, a potem iść do restauracji. Następnego dnia udałam się do Lombardy Hotel przy Wschodniej Pięćdziesiątej Szóstej, tuż przy Park Avenue na Manhattanie. Wjechałam windą na czternaste piętro, gdzie długim, słabo oświetlonym korytarzem dotarłam do apartamentu numer 1404. Tam, na samym końcu, oświetlona od tyłu, stała Bette Davis, filmowe zjawisko.
– Tędy proszę.
Z wdziękiem stanęła przy drzwiach, opadające do ramion włosy jakby od niechcenia okalały jej twarz. Nie obcisła, ale dopasowana czarna suknia, spowijała jej sylwetkę. Odsłaniała kształtne kolana w nadzwyczaj cienkich pończochach i czarne szpilki. Poczułam się, jakbym weszła do filmu nakręconego przez Warner Brothers w latach czterdziestych.

– Zawsze czekam w otwartych drzwiach, żeby gość nie stał pod zamkniętymi drzwiami. Proszę wejść, nie stójmy tu tak. Zwróciłam uwagę na jaskrawoczerwoną szminkę na wargach, ale jeszcze bardziej uderzające były jej oczy: podkreślone niebieskim cieniem, w obramowaniu sztucznych rzęs pomalowanych brązowym, a nie czarnym tuszem. W tej twarzy dominowały oczy. Później dowiedziałam się, że Bette zawsze wychodziła, by w ten sposób przywitać osobę, z którą miała się spotkać pierwszy raz. Już choćby tylko z powodu wysiłku, jaki wkładała w pierwsze spotkanie, nie miewała ich wiele. Podzielała bowiem przekonanie Mae West, że pierwsze wrażenie jest najważniejsze i zostaje na zawsze. Następnym razem witała się bardziej jako osoba prywatna, a mniej jak gwiazda, która poświęca kilka godzin na przygotowania. Przy trzecim spotkaniu była już całkiem swobodna, bez sztucznych rzęs i starannie ufryzowanej peruki, ale zawsze z jaskrawoczerwoną szminką na ustach. Powiesiła mój żakiet, który rzuciłam na krzesło.
– Szkoda, żeby się wygniótł – powiedziała. – Jaka piękna apaszka od Hermèsa. Absolutnie przepiękna.
Z radością przyjęła pudełko szwajcarskich czekoladek, pośpiesznie rozerwała papier, żeby otworzyć pudełko i wykrzyknęła:
– Uwielbiam prezenty!
Umeblowany apartament hotelowy wydawałby się bezbarwny, gdyby nie było w nim mnóstwa drobnych osobistych akcentów – książki, kwiaty, pozytywka, wszystko to, co tworzy namiastkę domu.
– W dzieciństwie nie miałam bezpiecznego domu ani własnych rzeczy. Ciągle się przeprowadzaliśmy.
Jako domatorka, gdziekolwiek się znalazła, choćby na kilka dni, urządzała to miejsce tak, jakby tam mieszkała na stałe.
– Kiedy podróżuję, zabieram większość rzeczy ze sobą, bo wtedy mogę stworzyć sobie znajome otoczenie. Nigdy nie zarzuciłam dziecinnej zabawy w dom. Dom zawsze wiele dla mnie znaczył. To było moje królestwo, w którym byłam królową. Zamek Williama Randolpha Hearsta w San Simeon może sobie być najsłynniejszym domem w Ameryce, pałacem, lecz gdy kiedyś zaproszono mnie tam na kolację, w łazience nie było mydła. Gdziekolwiek jestem, myślę o tym miejscu jako o swoim domu i nie mogę znieść niechlujstwa i dezorganizacji. Żal mi ludzi, którzy tracą czas, szukając różnych przedmiotów. Mój ojciec wchodził po ciemku do sypialni i znajdował sobie skarpetki, zawsze do pary. Lubię porządek, chociaż nie jestem taką maniaczką czystości jak Joan Crawford. Panna Crawford nie skorzysta z łazienki, dopóki najpierw nie wyszoruje jej na kolanach.

Lubię kurz. Zauważyła pani, że przedmioty pokryte kurzem wyglądają inaczej, niż gdy je wytrzemy? Nie lubię marnotrawstwa. To wynika z mojego wychowania w Nowej Anglii i jestem z tego dumna. Jestem jankeską. Nawet kiedy jako mała dziewczynka bawiłam się w dom, był to czysty dom. Zawsze gromadzę różne przedmioty. Nie uważam się za materialistkę, ale te rzeczy poprawiają mi samopoczucie. Uspokajają. Łatwiej z nimi postępować niż z ludźmi, bo rzeczy akceptują cię taką, jaką jesteś. Przedstawiła mnie sir Rufusowi, królikowi-pozytywce ubranemu w aksamitny czarny frak podszyty białym jedwabiem.
– Chce pani poznać sir Rufusa? Uwielbiam pozytywki. Nakręciła królika i wysłuchałam jego melodyjki. – Przez cały czas jest gotowy na imprezę – powiedziała. – Zna pani tę piosenkę? To Always Irvinga Berlina, moja ulubiona. Brakuje mi tych sentymentalnych melodii. Żyjemy w tak mało uczuciowych czasach. Uwielbiam przeszłość, ale nie żyję w niej. Zawsze myślę o tym, co mnie jeszcze czeka. Najgorszą rzeczą jest ubolewanie, że współczesność jest tak różna od przeszłości, za każdym razem gdy porównanie wypada na niekorzyść…

To interesujące, jak wyskakują w głowie wspomnienia, w miarę jak człowiek robi się coraz starszy. Różne takie obrazki, które przychodzą na myśl podczas zmywania, jakby tak naprawdę nie rozegrały się w przeszłości, tylko były tu i teraz, razem z nami. Ucieszyła się, że tak szybko przyjęłam jej zaproszenie „bez krygowania się i kręcenia”.
Zaproponowała, żebyśmy nigdzie nie wychodziły, tylko zjadły u niej w apartamencie. Powiedziała, że podczas rozmowy lubi mieć spokój i nie zamówiła jedzenia w restauracji, tylko przygotowała coś sama. Po czym oświadczyła, że zdecydowanie jest głodna. Gdy skierowała się do kuchni, spytałam, czy mogę w czymś pomóc.

 
Wesprzyj nas