Anaїs Nin ukazuje w kolejnym tomie swojego „Dziennika”, jak obłaskawiała Amerykę, jak odnajdywała się w „nowym wspaniałym świecie”.


Doświadczenie to stawało się jej udziałem kilkakrotnie, za każdym razem na innym etapie jej wewnętrznego rozwoju. Za każdym razem wywoływało oddźwięk, reakcję o dalekosiężnych skutkach dla jej życia i sztuki.

Obecny tom jest zapisem jej trzeciej, zasadniczej konfrontacji z Nowym Światem w trudnych wczesnych latach czterdziestych, kiedy to ostatecznie postanowiła poświęcić się pisarstwu.

Wylądowałam z dziennikami, ale miałam wrażenie pustki, czułam się jak duch. Weszłam do hotelowego pałacu, urządzonego z bizantyjskim przepychem. Luksus mnie znieczulił. Zarazem jednak dotkliwiej zdałam sobie sprawę z mojej nieszczęsnej doli, tak jak człowiek chory silniej odczuwa swą niemoc, gdy pielęgnuje się go ze szczególną troską.
Anaïs Nin

„Dziennik” Anaïs ma ogromną wartość introspekcyjną i analityczną (…). Kreuje słowem na nowo swoją rzeczywistość, jak sama mówi, jest to laboratorium przeżyć, strony pamiętnika są dla niej polem do przeżywania i analizowania sytuacji na nowo. Czuć w każdym zdaniu, jak pięknie i z jakim talentem usiłuje ona spełnić to zadanie – zrozumieć rzeczywistość, wyciągać z niej mądrość, piękno, inspiracje (…).
Natalia Skoczylas

Anaïs Nin (1913–1977) – francuska pisarka. W latach 20. i 30. uczestniczyła w życiu artystycznej bohemy Paryża. Słynna jest historia trójkąta miłosnego między Anaïs i poznanymi w 1931 roku w Paryżu Henrym Millerem i jego żoną June.

Anaïs Nin
Dziennik 1939-1944
Tłumaczenie: Barbara Cendrowska
Wydawnictwo Prószyński i S-ka
Premiera: 14 listopada 2013


WSTĘP

W kolejnym tomie Dziennika Anaïs Nin ukazuje, jak obłaskawiała Amerykę, jak odnajdywała się w „nowym wspaniałym świecie”. Doświadczenie to stawało się jej udziałem kilkakrotnie, za każdym razem na innym etapie jej wewnętrznego rozwoju. Za każdym razem wywoływało oddźwięk, reakcję o dalekosiężnych skutkach dla jej życia i sztuki.

Sam Dziennik, w którym Anaïs Nin przedstawia swą postawę wobec świata, narodził się podczas jej pierwszej podróży do Stanów Zjednoczonych. Na jej ostateczny wybór, którego dokonała dwie dekady później, pomiędzy uprawianiem psychoanalizy a zaangażowaniem się w literaturę – pomiędzy „życiem czynnym” i „życiem zmysłów”, jak to ujęła – zasadniczy wpływ miały jej nowojorskie doświadczenia, co wyczytaliśmy z drugiego tomu Dziennika. Obecny tom jest zapisem jej trzeciej, zasadniczej konfrontacji z Nowym Światem w trudnych wczesnych latach czterdziestych, kiedy to ostatecznie postanowiła poświęcić się pisarstwu.

Gdy Anaïs pierwszy raz przybyła do Nowego Jorku jako jedenastoletnia dziewczynka, z matką i dwoma młodszymi braćmi, nie była przygotowana na niepewny imigrancki los, który stał się udziałem tak wielu towarzyszy jej podróży. Wmawiano jej, że długo tu nie zabawią. Bolesne rozstanie z ukochanym ojcem, słynnym hiszpańskim pianistą i kompozytorem Joaquinem Ninem, miało być jedynie „czasowe”. Jak wynika z notatek, które zaczęła prowadzić podczas długiego rejsu z Barcelony na statku Monserrat jako „list” do ojca, spodziewała się, że niebawem powróci do czarownego życia w jego orbicie, życia, które w tak niezrozumiały dla niej sposób przerwał rodzinny kryzys. A więc wyszła na brzeg, kurczowo ściskając futerał skrzypiec brata – być może jako symbol „artystycznej” przeszłości – by zademonstrować w ten sposób swą odrębność od reszty pasażerów, którzy chcieli rozpocząć tu nowe życie jako „Amerykanie”.

Nowy Jork stanowił centrum prowincjonalnego podówczas kraju, na obrzeżu zachodniej cywilizacji, rozrastające się na wszystkie strony ze swego kanciastego ośrodka. Jakże mu było daleko do paryskich wysadzanych drzewami alej, do uroku willowej dzielnicy, gdzie Anaïs się urodziła. Nowemu Jorkowi brakowało łagodnego wdzięku Brukseli, Arcachon czy któregokolwiek z miast Starego Świata, dokąd poprzednio wędrowała rodzina szlakiem ojca wirtuoza. Anaïs zamieszkała w ponurej mieszczańskiej okolicy na zachodnim Manhattanie, poszła do katolickiej szkoły, gdzie uświadomiono nowej uczennicy, jak dziwaczna jest jej świeżo nabyta angielszczyzna. Spacerując po chodnikach z desek na Coney Island, stykała się ze spoconymi proletariuszami – i wszystkie te przejawy „amerykańskiego” życia nie wytrzymywały porównania ze wspomnieniami z Europy.

„Wolałabym powrócić do Barcelony”, wyznała w jednym z pierwszych notatników. „Nienawidzę szkoły, nienawidzę Nowego Jorku. Panuje tu wieczny hałas, wszystko jest posępne, surowe, brakuje oddechu”. Wierząc, że jest tutaj tylko przejazdem, czuła się dziwnie osamotniona. „Nie zawarłam żadnych przyjaźni, a to z tego powodu, że nigdy nie wiadomo, gdzie osiądziemy na stałe”. Kurczowo trzymając się nadziei na powrót z amerykańskiego wygnania, młoda Anaïs, posłuszna matce, usilnie starała się mierzyć z nowym otoczeniem. Ale po przykrym dla niej roku w Nowym Jorku zaczęła jej świtać straszliwa prawda: „Zasłona została zerwana i muszę sobie powiedzieć: Ojciec nigdy nie wróci. Teraz tysiące rzeczy, których nie rozumiałam, stało się jasne. Wybaczam Matce, że nas zwodziła, pozwalała wierzyć, że Ojciec nie odszedł na zawsze. Nie chciała niszczyć naszej młodości tragedią. Ale teraz rzeczywistość wydaje mi się jeszcze straszniejsza, bo nie byłam na nią przygotowana”.

Utrata ojca – to najważniejsze, straszliwe przeżycie z młodości Anaïs Nin, które miało ją prześladować przez wiele lat (jak wyczytaliśmy w poprzednio opublikowanych dwóch tomach Dziennika) – zwiastowała znaczną zmianę jej własnej pozycji. O powrocie do Europy, do kręgów znajomej arystokratycznej cyganerii, w których obracał się ojciec, nie było mowy. Teraz będąc prawdziwą „wygnanką”, uznała się za dziwną, nad wiek rozwiniętą „cudzoziemkę” wśród swych amerykańskich rówieśników, z których zapleczem domowym, ambicjami i oczekiwaniami nie miała nic wspólnego. „Dlaczego – pytała swój pączkujący dziennik – nie jestem taka jak wszyscy?”.

„Dziecko wypędzone z rodzinnego gniazda – napisała Anaïs Nin wiele lat później – buduje sobie takie gniazdo, z którego nikt go już nie wypędzi”. Jak wiemy, jej gniazdem stał się monumentalny Dziennik. W latach dojrzewania służył jej za powiernika, cenne zwierciadło najtajniejszego „ja” autorki. Zmienił się w wielopoziomową powieść z życia Anaïs, ostateczne narzędzie jej sztuki. W Nowym Jorku nosiła ze sobą dziennik schowany w słomkowym koszyku, niczym astronauta, który stara się przetrwać w obcym środowisku, połączony z podtrzymującym życie sprzętem ratunkowym. Mogąc jedynie pamięcią powrócić do przeszłości, Anaïs podjęła się niezwykłego, pionierskiego zadania, które stało się jednym z podstawowych wątków jej życia. Zamiast „poddać się”, dostosować do powszechnie obowiązujących norm i oczekiwań amerykańskiego życia albo odrzucić je całkowicie w akcie jałowego buntu, wybrała trzecią drogę. Pośród betonowej pustyni zaczęła tworzyć, chronić własny, „nadający się do życia” świat. Stał się on bardziej światem postaw niż przedmiotów, osobistych wartości, a nie abstrakcyjnych ideologii, skupiał się raczej na doznaniach estetycznych niż na zaspokajaniu dążeń materialnych. Niemal instynktownie Anaïs uciekła się do jedynego chyba realnego sposobu przetrwania na wszelkim trwałym wygnaniu: stworzyła intymny, indywidualny świat, nienaruszalny, osobisty bastion w płynnym, potencjalnie wrogim i niszczycielskim otoczeniu.

Lwia część rdzennych Amerykanów żyła w świecie, gdzie sztuką się nie interesowano ani nawet nie doceniano jej wartości, toteż przyszli artyści musieli najpierw „uciec z powrotem” do Europy, wyrwać się z „ponurej jednostajności” – jak określił to urodzony w Brooklynie Henry Miller – zaściankowego, materialistycznego, imigranckiego światka. Anaïs Nin wychowała się w kosmopolitycznym świecie sztuki, a przeżycia z tym związane zapadły w jej dziecięcą duszę. Przechowały się, niczym cenna ikona, w szacownej kamienicy matki na West Seventies, w której gościnnych progach spotykali się hiszpańscy i kubańscy artyści. Sama Anaïs dołączyła do tego grona parę lat później. Została modelką, wykonywała hiszpańskie tańce, dzięki swym talentom zyskując wstęp do tych nowojorskich enklaw, w których inni „cudzoziemcy” – prawdziwi lub rzekomi – uprawiali „zagraniczne”, artystyczne profesje. I tak zanim Anaïs w latach dwudziestych wróciła w końcu do Francji, zdążyła już w Ameryce na nowo połączyć się węzłem, związać pępowiną z przekraczającym granice światem sztuki i artystów, który na zawsze miał pozostać jej sanktuarium po obu stronach Atlantyku.

Gdy Anaïs Nin ponownie wysiadła w nowojorskim porcie niemal dwadzieścia lat później, w listopadzie 1934 roku, przywitała Nowy Świat w innym nastroju, jak wynika z lektury pierwszych stronic drugiego tomu Dziennika. Jej związek z Ameryką – tak jak i z całą Europą po pierwszej wojnie – uległ zdecydowanym zmianom. To, co niegdyś było odległym tyglem, w którym masy umęczonych Europejczyków stapiały się w jednorodne społeczeństwo, przekształcało się teraz, z racji rosnącej potęgi, w pole doświadczalne fascynującej techniki, zwiastun Nowej Ery. Lepsza komunikacja – szybsze statki, samoloty, radio, kroniki filmowe, eksport amerykańskiego jazzu, hollywoodzkich filmów, pojawienie się oryginalnej, rodzimej literatury – przekazywała Europie nowy wizerunek, nową świadomość Stanów Zjednoczonych. Był to obraz pełen żywotności, a żywotność, możliwość wzrostu, nowe perspektywy zawsze pociągały Anaïs.

A więc wylądowała w Nowym Jorku pełna uniesienia – nie była już niespokojnym dzieckiem, wygnaną z niewiadomych powodów cudzoziemką. Nowy Jork kusił obietnicami, stanowił krzepiącą odtrutkę na starzejącą się, może nawet konającą Europę. Niegdyś przytłaczające, przesłaniające niebo wieże Manhattanu zdawały się teraz symbolami nowoczesnego świata, możliwości postępu. Nowy Jork, pisała, „kierował się ku górze, piął w przyszłość”. Francja, podobnie jak większość krajów Starego Świata, przyglądała się narodzinom i początkowemu rozwojowi psychoanalizy z dobrotliwą rezerwą. Ale Ameryka najwyraźniej odniosła się do zapowiedzi tej nowej „gałęzi nauki” – podobnie jak do wielu innych rzeczy – z niekłamanym entuzjazmem. A zatem, gdy dr Otto Rank przeniósł praktykę z Paryża do Nowego Jorku, Anaïs postanowiła ruszyć za nim, by przez jakiś czas pomagać mu w tej pionierskiej pracy. Po bogatych w przeżycia latach w miasteczku Louveciennes, na obrzeżach Paryża – które z tak wielką siłą emocjonalną opisała w pierwszym tomie Dziennika – perspektywa zmiany, nawiązania nowych znajomości najwyraźniej przemówiła do awanturniczego ducha Anaïs, która dostrzegła w tym nowe, twórcze bodźce.

Nowy Jork w istocie stanowił płodną glebę dla psychoanalizy, o czym Anaïs niebawem miała się przekonać w swoim pokoju w hotelu „Chaotica”, a także w gabinecie dr. Ranka naprzeciwko Central Park. Pod „plastikowym pomysłem, twardymi metalowymi powierzchniami, oślepiającym blaskiem i hałasem” Manhattanu, który wydawał się obiecującym przeciwieństwem ograniczeń i małości Europy, dojrzała inne ograniczenia, inną małość, zahamowania pacjentów, które wkrótce ją przytłoczyły. Poszukiwania tkwiących w człowieku możliwości zmieniły się w niszczący koszmar. Gdy realna stała się groźba, że napór wydobytych na światło dzienne nerwic pochłonie jej własną twórczość pisarską, w czerwcu 1935 roku Anaïs Nin wróciła do Francji, porzucając – jak się okazało, na zawsze – praktykę psychoanalityczną.

Paryż w Europie lat trzydziestych dwudziestego wieku nie uległ jeszcze syndromom kultury nowej ery – drapaczom chmur i autostradom. Mimo politycznych i ekonomicznych burz nadal było to miasto „skrojone na miarę człowieka”, w którym żyło się wygodnie, w tempie zgodnym z duchem jego mieszkańców. Tysiące kafejek na ocienionych drzewami bulwarach nadal zapraszało gawędziarza, spacerowicza, prawdziwego artystę i efektownego szalbierza. Nadal można tam było mieszkać na łodzi, tak jak Anaïs na La Belle Aurore przycumowanej do miejskiego nabrzeża, albo znaleźć niedrogie lokum w Passy nad Sekwaną. Niejednokrotnie skąpi, prowincjonalni paryżanie ciągle szanowali artiste, nawet gdy marnie mu się powodziło. Jej przyjaciół – Henry’ego Millera, Antonina Artauda, Jeana Cartereta, Lawrence’a Durrella, Conrada Moricanda – nie mierzono miażdżącą godność miarką „sukcesu”. Mniej, być może, nadarzało się szans „ruchu”, zrobienia błyskawicznej kariery w amerykańskim stylu. Ale chyba i mniej też było nieszczęśników, jak ci „ludzie sukcesu”, z którymi Anaïs zetknęła się podczas swej psychoanalitycznej praktyki w Nowym Jorku.

Gdy Anaïs Nin musiała opuścić Paryż w grudniu 1939 roku, po wybuchu drugiej wojny światowej, zostawiała miasto, które przez ponad dwa dziesięciolecia wspomagało jej duchowy i artystyczny rozwój. W 1931 roku opublikowała tu swoją pierwszą książkę, Studium poświęcone D.H. Lawrence’owi, a także ostatnią, Winter of Artifice, która właśnie wyszła z drukarni i zniknęła w zamęcie wojny. W Paryżu pogodziła się i nawiązała normalne stosunki z ojcem, tu była też świadkiem, jak osuwa się on bezwładnie na estradę na swym tysięcznym koncercie. W Paryżu poddała się psychoanalizie u dr. René Allendy’ego i dr. Ranka. Zawarła też trwałe przyjaźnie z Millerem, Durrellem, z Gonzalem – peruwiańskim rewolucjonistą usiłującym zaznajomić ją z ideologią marksistowską, który być może w jakimś stopniu symbolizował ową szlachetną daremność, dylemat działalności politycznej, który stawał się jednym ze znamion lat trzydziestych.

W Paryżu opiekowała się rosnącymi szeregami uchodźców z hiszpańskiej wojny domowej, a także emigrantami z nazistowskich Niemiec, którzy uciekli przed politycznymi i rasowymi prześladowaniami. A przez cały ten czas usiłowała ocalić osobistą wyspę, którą utworzyła na wzbierającym mrocznym morzu nieszczęść i zniszczenia. Jej pożegnanie z Paryżem, z Europą, kolejny raz wyraża głębokie poczucie straty: „Wszyscy wiedzieliśmy, że rozstajemy się z modelem życia, do którego już nigdy nie będzie nam dane powrócić. To koniec naszych romantycznych porywów”. Gdy Anaïs Nin przybyła do Nowego Jorku po raz trzeci – tym razem z Lizbony, nowym środkiem transportu, jakim była „latająca łódź”, hydroplan – nieuchronnie musiały się otworzyć pewne stare rany, których doznała podczas swego pierwszego spotkania ze Stanami Zjednoczonymi.

Znowu zjawiła się tu jako „cudzoziemka”, autorka utworów w języku angielskim, publikowanych jedynie we Francji, „uciekinierka”. Niepowstrzymany bieg wydarzeń jeszcze raz oddalił ją od zanikającej Europy, od czarownej przeszłości, od „romantycznych porywów”. Na karty tego tomu Anaïs przelała przepełniające ją niezadowolenie i poczucie osamotnienia, których początkowo doświadczała w Nowym Jorku. „Tragedia polega na tym, że akurat wtedy, gdy zamierzaliśmy radować się naszą dojrzałością w Europie, która kocha i docenia dojrzałość, zostaliśmy wypędzeni do kraju, który kocha jedynie młodość i niedojrzałość”. Jak echo powracają jej dziecięce uczucia: „Panuje tu atmosfera separatyzmu.

Cudzoziemiec jest outsiderem. Chciałabym włączyć się do amerykańskiego życia, ale wyczuwam podejrzliwość, niedowierzanie, obojętność”. Stwierdziła, że większość ludzi odwraca się od tego co nieznane. Nie ciekawią ich sny, wizje, w Europie, w „przeszłości”. Mają kulturalne zainteresowania, kulturalne ambicje, ale brak im wyczucia, subtelności, wyrafinowania. „Zadaję sobie pytanie, gdzie się teraz znajduję? W miejscu, które odrzuca mit i świat postrzega w monotonnych, zwykłych barwach”. Zmrożona nowojorskim życiem, lodowatym za fasadą wylewnej gościnności, wyszukuje innych „outsiderów”. Dochodzi do wniosku, że jedynymi ludźmi, którzy mimo wszelkich szykan zachowali w życiu naturalność, są znajomi Murzyni i przybysze z Haiti. W Greenwich Village odkrywa otoczenie sprzyjające „prawdziwym artystom i prawdziwym więźniom”. Ale nawet tam brakuje jej pewnych uroków europejskiego życia, klimat nie sprzyja twórczości.

„Kiedyś żyłem na ulicach – skarżył się jej Yves Tanguy, francuski malarz, który w Nowym Jorku przebywał na przymusowej emigracji. – Tu w ogóle nie chce mi się wychodzić”. Henry Miller, który musiał wrócić z Grecji, inni Europejczycy – Max Ernst, André Breton, Marcel Duchamp – cierpią z tych samych powodów. Nie ma tu przytulnych kafejek, miejsc, do których ciągną ludzie. Zamiast rozmów od serca słychać płytką paplaninę albo egocentryczne monologi. A choć Anaïs usiłuje stworzyć wokół siebie coś na kształt dawnej kosmopolitycznej cyganerii, nowojorskie otoczenie podcina jej skrzydła. Tutejsze przyjęcia były jedynie bladym odbiciem spotkań towarzyskich z dalekiego Paryża. Anaïs odnotowuje, że uchodźcy po jakimś czasie zaczynają się powtarzać. Dzielnie stara się nie naśladować „rosyjskiej arystokracji w Paryżu”, lecz przerzucać mosty. Spotyka się z amerykańskimi poetami, ale uznaje, że „nie są pewni swych ról. Pozują na filozofów albo ludzi czynu. Według mnie, poeta nie powinien głosić kazań, nawracać, filozofować ani moralizować”. Czyta utwory amerykańskich poetów i nawiązuje z nimi kontakty, ale uważa, że „tu życie i pisanie wciśnięte są w ramki i sprawiają wrażenie równie monotonne i symetryczne co architektura. To ponury porządek, mechaniczna struktura, użyteczny, praktyczny sługa”. Stwierdza, że „tutaj ludźmi dojrzałymi są pozbawieni złudzeń intelektualiści, twardzi, sztywni… interesują ich jedynie idee, polityka, nauka, nie zaś sztuka, estetyka czy życie”. Ich szorstkość zderza się z jej kobiecą wrażliwością.

„Literatura amerykańska – pisze, prorokując dość trafnie – musi rozwinąć skrzydła i nabrać świadomości”. I znowu znajomość z nią pragną nawiązać młodzi, nieznani, może dlatego, że wyczuwają w niej pokrewną duszę, niezwykłą, wrażliwą kobietę, która zyskała niezależność nie przez kupczenie swymi wdziękami. Wizjonerka, tak jak oni, nie dała się wciągnąć do kulturalnego młyna, który pochłania raczej, niż wnosi ożywcze wartości. Ale ona nadal czuje się wśród nich nieswojo. Zdaje sobie sprawę z zasadniczej różnicy, która ich dzieli. Być może, wedle jej mniemania, brak im poczucia ciągłości. „Usilnie szukają własnego stylu, własnej sztuki. Ale zapożyczają i naśladują tak jak i my, kiedy byliśmy młodzi, tyle że my czuliśmy wdzięczność wobec dawnych mistrzów, którzy wywarli na nas wpływ”. U podstaw ich entuzjazmu leży wymazanie przeszłości, zatarcie pamięci, odrzucenie miast organicznego rozrostu. „Ameryka – odnotowuje Anaïs – odrzuca wszelkie europejskie wpływy, jak dzieci, które odrzucają rodziców”. Nagle ostro uświadamia sobie upływ czasu. „Patrzę, jak Henry się starzeje, jak starzeje się Gonzalo, i czuję brzemię ich wieku”.

Jej dorobek w Nowym Jorku nie budzi najmniejszego zainteresowania. Nikogo nie obchodzi literatura „europejska”, którą część wydawców uważa za „niezdrowy dekadencki surrealizm”. Niech pani napisze coś na podobieństwo Ziemi błogosławionej, radzą. Niech pani wyrzuci poezję, sen, wizję. Prosimy o fakty, droga pani. „Odmawiając mi publikacji – pisze na początku 1941 roku – pozbawiają mnie możliwości istnienia, skazują na pewną samotność, wykluczają z życia”. Nie chce na zawsze zostać „cudzoziemką”. „Wydanie moich książek przerzuciłoby most pomiędzy mną i Ameryką, ale odrzucając je, zamykają mnie ponownie w moim małym, osobistym światku”. Skoro żadne renomowane wydawnictwo nie zdecydowało się na druk jej książek, postanowiła zrobić to sama. Musiała utrzymać łączność ze światem. „To był mój pierwszy most. By dotrzeć do ojca. By dotrzeć do Europy. By nie znikli ludzie, których kocham. Piszę na przekór stracie, na przekór wygnaniu, na przekór zniszczeniu”.

W 1942 roku na poddaszu domu na Macdougal Street ustawiła własną małą prasę. Praca nad nowym wydaniem Winter of Artfice przebiega powoli, jest ciężka i wyczerpująca. Ale to także „cudowne lekarstwo na gniew i frustrację”. Lecz Anaïs traktuje ją jako akt oporu, utwierdzenia się we własnej niezależności. „Pod koniec dnia widzę, czego dokonałam, efekt pracy można zważyć. Została wykonana, istnieje”. Jej słowa zyskują walor realności. Szturmując mur obojętności, czuje przypływ energii, zdecydowania, nową moc. Nie traktuje już psychoanalizy jak panaceum. „Skoro można się zagubić w labiryncie emocji, można też stracić orientację w labiryncie analizy. Stwierdziłam to przy Ranku”. Ale utrzymuje, że „tylko za pomocą psychoanalizy możemy zyskać mądrość, bo nie mamy już religii”. Inaczej zaczęła oceniać swój stosunek do ojca: „Gdyby, na przykład, mój ojciec nie był moim ojcem, ale przyjacielem, doceniłabym jego wiedzę, głęboką znajomość muzyki, umiejętność stwarzania nastroju, pozycję, którą zdobył w świecie, talent gawędziarski, wdzięk. Ale ponieważ jest moim ojcem i została mu przypisana pewna rola, żywię wobec niego pewne oczekiwania. Przykładając do jego zachowania miarę oczekiwań córki, uznałam, że nie dorasta do moich wyobrażeń o ojcu”.

Inaczej patrzy też na swój bunt: „Bardzo często mówiłam, że buntuję się przeciw temu czy owemu. Znacznie później przychodziło mi do głowy, że powinnam podważyć to stwierdzenie. Czy możliwe jest, że nie buntowałam się, a jedynie domagałam uznania moich przekonań?”. Miast zagłębiać się w siebie, bada uczucia znajomych, precyzyjnie ocenia swe rzemiosło, szuka nowych form, w których mogłaby zawrzeć się rozszerzona świadomość, nowe symbole, powstałe w nauce i technice. W obliczu wojny ogarniającej wciąż nowe ziemie, zagłady Starego Świata, trzyma się kursu wytyczonego przez jej pierwsze amerykańskie doświadczenia: „Im bardziej pogarsza się stan świata, tym usilniej staram się stworzyć świat wewnętrzny, intymny, w którym zachowają się pewne wartości”. To jej stanowcza, niezłomna odpowiedź na chaos, utratę i zniszczenie.

Recenzując w 1944 roku mały, oprawiony ręcznie tomik opowiadań Under a Glass Bell, Edmund Wilson zauważył, że „opowieści te rozgrywają się w szczególnym świecie, świecie kobiecego postrzegania i fantazji, tym dziwniejszym i uroczym, że jest w niewinny sposób międzynarodowy”. W istocie dwie cechy wyróżniające utwory Anaïs Nin to jej kobiecy sposób postrzegania i prawdziwie międzynarodowa świadomość. Obie te cechy wzięły się ze szczególnych warunków jej życia. Upatrując sposobu przetrwania w niezależnej twórczości, nie odrzuciła swej kobiecej siły, lecz raczej wykorzystała ją. („W przeciwieństwie do najbardziej twórczych kobiet naszej epoki – zanotowała na tych stronicach – nie naśladowałam mężczyzny ani się nim nie stałam”). Wygnana z jednego miejsca na ziemi, pragnąc ułożyć sobie życie w drugim, nie odrzucała ani przeszłości, ani przyszłości – Europy ani Ameryki – lecz połączyła je w prawdziwym artystycznym internacjonalizmie, przerzucając most między wczoraj i jutrem. (Jak na ironię, choć do niedawna w Ameryce uważano ją za „cudzoziemską” pisarkę, jej powieści publikowano we Francji w latach sześćdziesiątych jako romans americains).

Niniejszy tom opracowano na podstawie oryginalnych zeszytów Dziennika, od brulionu 60 do 67. Łączy się on ściśle z dwoma poprzednio opublikowanymi tomami, obejmującymi lata 1931–1934 i 1934–1939. Ze względów osobistych i prawnych trzeba było usunąć niektóre postaci, a kilka nazwisk zmieniono bądź usunięto. Pseudonimy uwzględniono w indeksie. Daty w nawiasach, podane przez wydawcę, mają jedynie zaznaczyć upływ czasu, ponieważ daty umieszczone w oryginale są czasami mylące, gdyż autorka niekiedy rozbudowywała tekst, toteż zdecydowano się na podanie rzeczywistej chronologii. W trakcie lektury kolejnych odcinków Dziennika przyszło mi do głowy, że myśl, którą Anaïs Nin zanotowała tu jako temat przyszłej książki, może chyba posłużyć za motto całości owego dzieła jej życia: „Bardzo niewielu ludzi potrafi przyjąć całkowitą, oszałamiającą prawdę w akcie błyskawicznej iluminacji. Większość przyswaja ją po kawałku, w małej skali, etapami, komórka za komórką, niczym żmudną mozaikę”.

Nowy Jork
kwiecień 1969
Gunther Stuhlmann

 
Wesprzyj nas