Autorski wybór tekstów, przemówień, wywiadów oraz nowych szkiców jednego z najwybitniejszych polskich polityków i publicystów.
Książka „Rok 1989 i lata następne” Tadeusza Mazowieckiego przedstawia filozofię polityczną pierwszego premiera III RP. Zawiera m.in. rozmowy z autorem przeprowadzone przez tak różne osoby jak Teresa Torańska, Jerzy Turowicz, Ewa Milewicz, Wiktor Osiatyński, ks. Adam Boniecki i Jarosław Gowin, w tym debatę z premierem Donaldem Tuskiem, oraz ważne programowe przemówienia, np. o „grubej linii” czy plan dokończenia reform państwa przedstawiony w trakcie solidarnościowej „wojny na górze”.
Są tu też teksty napisane specjalnie do tej ksiązki, np. rozliczeniowy „Sąd nad grubą kreską”, oraz materiały wcześniej niepublikowane, takie jak zapis niewyemitowanego wywiadu dla Telewizji Polskiej przeprowadzonego przez Andrzeja Urbańskiego czy diagnozy autora na temat stanu demokracji w Polsce i naszym regionie.
Ciekawym uzupełnieniem są bogate ilustracje i dokumenty (m.in. stenogram rozmowy z kanclerzem Kohlem, wymiana listów z sekretarzem generalnym ONZ po tragedii w Srebrenicy czy listy od polityków i przedstawicieli Kościoła) oraz wspomnienia o ludziach bliskich Mazowieckiemu, ważnych dla tego okresu.
Autor kieruje swoją książkę do czytelników, którzy w polityce chcą widzieć coś głębszego i którzy od polityków oczekują postawy służby. Czytelnicy dostają do ręki ważne świadectwo czasu.
Tadeusz Mazowiecki
Rok 1989 i lata następne
Wydawnictwo Prószyński i S-ka 2012
Wstęp
Wiele razy spotykałem się z pytaniem, dlaczego nie piszę pamiętników. Mówiono nawet, że to mój obowiązek. Niestety, nie umiałem się z tego wywiązać. Nie prowadziłem zapisków na bieżąco, nie potrafiłbym też tego nadrobić za pomocą wywiadu rzeki.
Przejrzałem moje teksty, które powstały w roku 1989 i w latach późniejszych. Są to głównie wystąpienia publiczne lub wywiady ze mną. Stanowią one świadectwo epoki, której zrelacjonowania wiele osób ode mnie oczekuje. Czytając je, uświadomiłem sobie, że sporo już jednak opowiedziałem. Dlatego postanowiłem je zebrać i ułożyć w książkę. Dokonałem wyboru tekstów z różnych okresów i dodałem nowe, niepublikowane. Część z nich napisałem specjalnie do tej książki.
Niektóre wątki czasem się powtarzają, także w tym, co pisałem na nowo. Decyduję się jednak to wszystko przedstawić razem, bo różne teksty i wypowiedzi się uzupełniają. Jest to dla mnie ważne, jeśli powracam do niektórych spraw. Chcę też, by czytelnik zwrócił na nie uwagę.
Książka ma w zasadzie układ chronologiczny, jeśli chodzi o poruszane problemy, nie zaś o daty powstawania tekstów. Teksty uzupełniłem o dodatki, które uważam za interesujące dla omawianych czasów. Są tu dokumenty ważne dla Polski i inne, istotne dla mnie. W odrębnej części dodałem wspomnienia, jakie kiedyś napisałem bądź wygłosiłem, o moich przyjaciołach i ludziach ważnych dla tego okresu, z którymi mnie wiele łączyło.
Tym zbiorem chcę w jakiejś mierze spełnić mój obowiązek dania świadectwa o naszej najświeższej historii. Równocześnie istotne wydało mi się przedstawienie myśli politycznej, jaką się kierowałem w tym czasie i jaka, w moim przekonaniu, zachowuje swą wartość także na przyszłość.
Rozdział I. JAK DO TEGO DOSZŁO
Polska jest jak otwarta księga, w której wiatr historii odwraca karty i rozpoczyna nowe rozdziały. Pamiętamy ten obraz, kiedy w Rzymie chowano wielkiego papieża i wielkiego Polaka Karola Wojtyłę – Jana Pawła II – i gdy wiatr zaczął przewracać karty położonej na jego trumnie księgi mszalnej, by ją wreszcie zamknąć. Stałem wtedy tam pod Bazyliką, a potem ze ściśniętym sercem oglądałem parokrotnie w telewizji tę trwającą sekundy, może minuty scenę, mającą taką wymowę, jakby ją Ktoś zaplanował i chciał nam zostawić. Obraz jej mi został i on właśnie nasunął to skojarzenie z dziejami ojczystymi. Także tymi, które sami przeżywaliśmy i o których wiemy, jak były trudne i niepewne, a których wielkość ukształtowała czas późniejszy. Z datami, które stają się symbolem czasu – tego, który do nich doprowadził, i tego, na które one wywarły wpływ na długo. Tak widzę rok 1989.
Czas ten tak rozumiany zaczął się już w sierpniu 1980 i w pewnym zakresie i znaczeniu trwa do dziś. Można by co prawda sięgać dalej wstecz, bo i sierpień 1980 poprzedził ciąg wydarzeń kumulujących się w pamięci i świadomości polskiej, takich jak: Poznań i październik 1956, marzec 1968, grudzień 1970 na Wybrzeżu, Radom i Ursus 1976. Można by dodać wydarzenia w otaczających nas krajach, takie jak Budapeszt 1956 i Praską Wiosnę 1968, najpierw niosące nadzieję, ale potem porażające klęską i bezwyjściowością, której świadomość głęboko weszła nam w kości, jak przedtem tragedia Powstania Warszawskiego. I trzeba by koniecznie dołączyć do tych wielkich dat rok 1979 – pierwszą pielgrzymkę Jana Pawła II do Polski, która stała się nie tylko wydarzeniem religijnym, lecz odrodzeniem moralnym i narodowym aktem policzenia własnej siły zatomizowanego przedtem społeczeństwa.
Sierpień 1980 ma w tym ciągu wydarzeń znaczenie szczególne, bezpośrednio prowadzące do lat 1988 i 1989. Powstanie „Solidarności” jako wielkiego związku zawodowego, niezależnego od partii-państwa, nie było tylko wynikiem działania zalążkowych grup Wolnych Związków Zawodowych, KOR-u czy innych grup demokratycznej opozycji, choć bez nich by nie nastąpiło. Strajk stoczniowy na Wybrzeżu, rozlewający się potem na cały kraj i koncentrujący się na żądaniach dopuszczenia do publicznego działania wolnych i niezależnych od struktur partyjnej władzy związków zawodowych, obnażył najsłabsze ogniwo systemu i rozerwał je w punkcie najbardziej znaczącym. Obnażył fałsz ideologii określającej system jako państwo klasy robotniczej. Rozerwał to państwo w miejscu najbardziej istotnym i przez masowość powstającego ruchu solidarnościowego stwarzał szeroką przestrzeń wolności i samoorganizacji. To dlatego „Solidarność” nie pozostała tylko ruchem związkowym, lecz od razu stała się szerokim ruchem narodowym o politycznym znaczeniu.
Zyskał sobie ten czas lat 1980 i 1981 miano „samoograniczającej się rewolucji”. Ale samoograniczenie i rewolucja nie idą w parze. Nie dają się pogodzić. Stając obok Wałęsy i Międzyzakładowego Komitetu Strajkowego już w trakcie przygotowywania Porozumień Sierpniowych, a potem wobec kierownictwa Związku, jako doradca włożyłem, podobnie jak wielu innych ludzi, od pierwszych dni po sierpniu 1980 po grudzień 1981 wiele wysiłków i upartej determinacji, aby to samoograniczenie i rewolucję ze sobą godzić. Ocalić trwanie tego szczególnego fenomenu polskiego, któremu towarzyszyły nadzieje Polaków i fascynacja świata, a który dla nas był walką o życie, o życie innej już po Sierpniu Polski.
Walczyliśmy o czas. Bo czas był jedyną szansą na utrwalenie się tej polskiej odmienności w obozie komunistycznym. Widziałem w tym podobną szansę odmienności jak mocna pozycja Kościoła, z którym wprawdzie prowadzono walkę, ale którego istnienie, niezależność i siłę uznawano. Tych odmienności było w Polsce wtedy więcej: większe swobody kulturalne niż w innych krajach oraz istnienie prywatnego rolnictwa. Ale zdawałem sobie sprawę, że są to sytuacje w małym stopniu porównywalne.
Z sytuacją Kościoła – dlatego że na jego czele stała scentralizowana silna hierarchia i jej wielkie autorytety, zwłaszcza autorytet prymasa Wyszyńskiego. Z sytuacją kultury i rolnictwa – dlatego że są to z istoty i politycznego wymiaru zjawiska innego znaczenia. Jednak w czasie Breżniewa tylko walka o czas i to odskakiwanie od konfliktu do porozumienia, i od porozumienia do konfliktu, który miał poszerzać możliwości Związku, dawały nam szansę trwania i nieutracenia tak dynamiki ruchu, jak i panowania nad sytuacją.
To odskakiwanie od konfliktu do porozumienia i na odwrót zaczęło się już nazajutrz po powstaniu „Solidarności” prowokacyjnym konfliktem rejestracyjnym. Groźba interwencji zawisła nad Polską w grudniu 1980, potem w czasie kryzysu bydgoskiego, kiedy konflikt wywołany brutalnym usunięciem z sali Jana Rulewskiego i grupy solidarnościowych działaczy bydgoskich urósł do rangi państwowego być albo nie być. Mam silne przekonanie, że między odbywającymi się wtedy na Pomorzu manewrami paktu warszawskiego a możliwością interwencji wojskowej odległość nie była wielka. Historycy, także IPN, tego dotąd nie wyjaśnili. Potem prowokacja radomska, bo tak można nazwać nagłośnienie i wypaczenie wewnętrznych obrad „Solidarności”, a po drodze wiele mniejszych konfliktów.
Ale i po stronie „Solidarności” było coraz trudniej z samoograniczeniem. W czasie kryzysu bydgoskiego doprowadziłem do przyjęcia delegacji „Solidarności” przez prymasa Wyszyńskiego. Ostrzegał on przed parciem naprzód i zalecał, by cenić to, co się już zdobyło. Ale głos tego ciężko już chorego męża stanu był przyjmowany wtedy co najwyżej z pobłażaniem. Ekstremizmy – to było słowo tamtego czasu – wzrastały po obu stronach. Umiarkowanie stawało się zarzutem i synonimem słabości, a nie koniecznej rozwagi.
Po dwudziestu pięciu latach mieliśmy w Sali BHP w Stoczni Gdańskiej dyskusję we trzech: z Karolem Modzelewskim i Lechem Wałęsą (opublikował ją później „Tygodnik Powszechny”). Modzelewski, który w latach 1980–1981 nie uchodził za umiarkowanego, w tej debacie mówił, że starcie ekstremizmów było nieuniknione, że był to wręcz determinizm historii i że odpowiedzialność za to ponoszą obie strony. A Jacek Kuroń oceniał w jakiejś wypowiedzi, że to nie związkowi radykałowie, lecz umiarkowani mieli rację. Ale myśmy stali już na straconych pozycjach wewnątrz Związku. Tyle że były one już stracone nie tylko dla Związku, lecz dla Polski.
W Strzebielinku, w obozie internowania, mogliśmy na spacerniaku dokonać z Sewerynem Jaworskim, radykalnym przywódcą „Solidarności” Mazowsza, takiej wymiany poglądów. „Mówiłem, panie redaktorze, trzeba było ostrzej” – strofował mnie Seweryn Jaworski. „Mówiłem, panie Sewerynie, trzeba było mądrzej” – replikowałem.
Już jako premier miewałem w Belwederze rozmowy z generałem Jaruzelskim jako prezydentem, które zaczynały się nieodmiennie od sprawy wprowadzenia przez niego stanu wojennego. – Pan był internowany, ja kazałem pana internować, więc chcę z panem o tym rozmawiać – mówił generał, jakby usprawiedliwiając się. Ale przede wszystkim mówił o chaosie, który w 1981 w Polsce powstał, zwłaszcza w gospodarce, i o naciskach ze strony ZSRR, i ich groźbach zamknięcia kurków z gazem. Wiele też razy padało stwierdzenie, że tajemnice wprowadzenia stanu wojennego zabierze ze sobą do grobu. Nie podejmowałem tych rozmów o stanie wojennym. – W tej sprawie pozostańmy przy swoich poglądach – ucinałem. Nie widziałem żadnej, ani merytorycznej, ani psychologicznej, możliwości wyjścia sobie w tej kwestii naprzeciw.
Od powstania „Solidarności” byłem świadkiem kolejnych prowokacji, jakie władza wobec niej czyniła. Jak choćby tej, którą odkryliśmy w „Tygodniku Solidarność”, a która dotyczyła hucznie nagłośnionego znieważenia grobów żołnierzy radzieckich na cmentarzu w Sandomierzu, gdy w istocie dwaj chłopcy, bawiąc się tam, naruszyli ten grób zupełnie przypadkiem. Albo gdy upowszechniano, że ludzie „Solidarności” mają broń czy że będą mordować rodziny funkcjonariuszy partyjnych. Władze chciały albo „Solidarność” infiltrować, albo uczynić ją odpowiedzialną za chaos gospodarczy w kraju, albo przedstawić ją jako zagrożenie dla całego porządku międzynarodowego, co stwarzało argument chwytliwy dla niektórych polityków w Europie.
Świadomości tej odmienności polskiej, którą powstanie „Solidarności” stworzyło, albo nie było wcale u ludzi władzy, albo było niewiele. Mam tu na myśli świadomość, która oceniałaby to jako szansę i wartość w budowaniu w jakiejś mierze socjalizmu z bardziej ludzką twarzą, a nie wyłącznie jako zagrożenie, z którym kierownicza partia musi się rozprawić. Toczyła się tylko gra z Moskwą o czas, kiedy się z tym zagrożeniem i naroślą na zdrowym ciele realnego socjalizmu upora. Prawda, że i za czasów Stanisława Kani, i za czasów generała Jaruzelskiego naciskom się przeciwstawiano. Nie twierdzę, że kierownictwo to nie chciało kraju zmieniać. Tylko że na swoich prawach i w wyznaczonych do końca przez siebie granicach.
Uważałem więc i uważam, że stan wojenny nie był jedynym wyjściem. Można było próbować dalej. Inne wyjście wymagało jednak przekroczenia własnego cienia. Przede wszystkim uznania w „Solidarności” partnera.
W opiniach publikowanych przez generała Jaruzelskiego czy Mieczysława Rakowskiego przewija się do dziś niezmiennie teza, że to strona solidarnościowa ponosi odpowiedzialność za to, że w 1981 roku w wyniku spotkania „ostatniej szansy” Glemp – Jaruzelski – Wałęsa nie doszło do porozumienia. Ta teza ma dodatkowo uzasadniać wprowadzenie stanu wojennego twierdzeniem, że była szansa na porozumienie, lecz „Solidarność” ją zaprzepaściła.
Uczestniczyłem w przygotowaniach do tej rozmowy, a także przeciwdziałałem jej odwołaniu, do którego ze strony władz omal nie doszło w ostatniej chwili. Zderzyły się wtedy dwie koncepcje. Jedna, oparta na założeniu, że napiętą sytuację, zmierzającą do eskalacji, przed katastrofą może zatrzymać tylko trwały, ujęty w zinstytucjonalizowaną formę dialog trzech czynników o decydującym znaczeniu dla ówczesnej sytuacji kraju: władz PRL, Kościoła i „Solidarności”. I druga, oparta na koncepcji stworzenia rady, w której „Solidarność” miała występować obok kilkunastu uczestniczących w niej zależnych od władz organizacji. Na pozorne rozwiązania nie było już czasu ani nie miały one znaczenia i dlatego – a nie z chęci odrzucenia wszelkich porozumień – „Solidarność” na to nie poszła. Tylko trudne, wychodzące poza schematy rozwiązania mogły zmienić napiętą wtedy do ostateczności sytuację.
Wspominam o tym epizodzie, dlatego że cały ten czas wymagał nie tylko balansowania na krawędzi konfliktu, ale i woli politycznej znajdowania wewnątrz Polski rozwiązań, które liczyłyby się i z zewnętrznymi niebezpieczeństwami, i z wewnętrzną zmianą, jaką stworzyło istnienie wielomilionowego ruchu.
Miałem możność w tamtym czasie, w październiku 1980, jako pierwszy po Sierpniu przedstawiciel „Solidarności” rozmawiać z Janem Pawłem II. Pamiętam, z jaką troską wypytywał mnie wtedy o ocenę sytuacji. Znany jest fakt jego zwrócenia się wprost do Breżniewa, kiedy w grudniu 1980 groźba interwencji zagrażała Polsce, o czym papieża powiadomił w nocy Zbigniew Brzeziński. Pamiętam też jego obawy, kiedy byliśmy w Rzymie z Bronisławem Geremkiem, Janem Strzeleckim i innymi osobami na kilka tygodni przed trzynastym grudnia 1981. Potem w liście, wysłanym po wprowadzeniu stanu wojennego do generała Jaruzelskiego, papież pisał: „Zwracam się do Pana, Generale, z usilną prośbą i zarazem gorącym wezwaniem, ażeby sprawy związane z odnową społeczeństwa, które od sierpnia 1980 były załatwiane na drodze pokojowego dialogu, wróciły na tę samą drogę. Nawet jeżeli jest ona trudna, nie jest ona niemożliwa”. I dalej: „Ogólnoludzkie pragnienie pokoju przemawia za tym, ażeby nie był kontynuowany »stan wojenny« w Polsce. (…) Zwracam się do Pańskiego sumienia, Generale, i do sumień wszystkich tych ludzi, od których zależy w tej chwili decyzja” (list z osiemnastego grudnia 1981).
Dla oceny wprowadzenia stanu wojennego najistotniejsze jest naturalnie to, czy Polsce groziła wtedy interwencja wojskowa ze strony ZSRR. Generał Jaruzelski twierdzi, że tak, że była ona, jeśli nie pewna, to wielce prawdopodobna. Jego polemiści i przeciwnicy, że nie. Niektórzy z nich posuwają się nawet do twierdzenia, że to polskie kierownictwo z Jaruzelskim na czele domagało się interwencji i że wprowadzając stan wojenny, nie tyle obroniło Polskę przed tragedią, ile obroniło siebie przed naciskiem Moskwy, która gdyby tak się nie stało, ulokowałaby swoje oczekiwania w innych ludziach PZPR.
To były czasy Breżniewa i obowiązywania w bloku sowieckim sformułowanej przez niego doktryny ograniczonej suwerenności, w myśl której w praktyce to Moskwa decydowała, kiedy trzeba zastosować „bratnią pomoc” w obronie socjalizmu i wobec zagrożenia dla sowieckiego imperium. Na interwencję nalegały też z całą siłą NRD i Czechosłowacja.
Generał Jaruzelski przysłał mi w 1993 roku swoją wypowiedź polemizującą z rewelacjami tak zwanego Archiwum Susłowa, z których miało wynikać, że wtedy w 1981 roku Moskwa była daleka od takiej decyzji. Oczywiście, kiedy czyta się wypowiedzi ówczesnych sowieckich przywódców, nie znajdzie się w nich wprost potwierdzenia zagrożenia interwencją. Ale nie znajdzie się też wprost zdecydowanego jej wykluczenia, „jeśli towarzysze polscy sobie sami nie poradzą”. Trzeba też brać pod uwagę, że w tych „braterskich” stosunkach wzajemnych obowiązywał pewien kod nadający znaczenie wypowiadanym słowom, niekoniecznie wyraźny w dokumentach pisanych, a z pewnością funkcjonujący w całej jego barwności w bezpośrednich rozmowach.
Są w historii sprawy, które na długo pozostają nierozstrzygnięte. Ta do nich należy. Podobnie jak wokół Aleksandra Wielopolskiego i jego zarządzenia „branki” toczy się niekończący do dziś spór, tak zapewne będzie wokół postaci Wojciecha Jaruzelskiego. Nie zdobył się na ryzyko przekroczenia tego cienia, by prowadzić do utrzymania wtedy owej solidarnościowej odmienności Polski. Ale nie mam powodu, by w sprawie zagrożenia interwencją bardziej wierzyć Breżniewowi, Susłowowi, Andropowowi czy generałowi Kulikowowi z 1981 roku, zwłaszcza że w 1980 byli już do tego gotowi, a wtedy i później stale wzmacniali swoje garnizony w Polsce i otoczenie polskich granic pierścieniem sił ZSRR.
Wojciech Jaruzelski jednak to nie tylko autor stanu wojennego, lecz i człowiek, który odegrał decydującą rolę w doprowadzeniu po stronie rządowej do rozmów i wejścia na drogę przemian 1989 roku. Obu tych wyborów politycznych, jakich dokonał, stojąc na czele państwa, nie można pomijać. I ocena ich obu należy do historii.
Dla ludzi współczesnych tym wydarzeniom wyważanie obu tych aspektów historii nie było i nie jest łatwe. Szok, jaki spowodowało wytoczenie przez władze polskie polskim obywatelom tej wojny, jaką stanowił stan wojenny, pozostał głęboko w świadomości ludzi. Nie tylko nawet i nie przede wszystkim tych z pierwszej linii, ale u tysięcy działaczy w regionach i zakładach pracy. Polska historia rozgrywać się będzie i po 1989 roku między poczuciem niewypełnionej potrzeby zaspokojenia sprawiedliwości a pułapką wejścia w spiralę odwetu.
(…)