„Lata dwudzieste…, lata trzydzieste…” – szarm i szyk, kino, kabaret, strusie pióra i rewiowy blask!


Napisana z imponującą erudycją opowieść o ulubionych rozrywkach Polaków w międzywojniu, kiedy ludzie naprawdę potrafili szaleć – od ulicy po salon. Autor przywołuje to, co o kulturze, tej wyższej i tej spod znaku podkasanej muzy – pisali ówcześni. Inkrustuje swoją opowieść barwnymi anegdotami, fragmentami – często złośliwych – recenzji czy wspomnieniami postaci z artystycznego świecznika.

Bohaterami tej książki są twórcy wielcy i niszowi, najjaśniejsze gwiazdy i aktorzy grywający „ogony”, właściciele kin i artystki podrzędnych teatrzyków rewiowych, kompozytorzy najświetniejszych przebojów i bankruci, którzy wszystko postawili na jedną kartę, a publiczność nie dopisała… Ordonka i jej zabójcze dla producentów gaże, niezapomniane szlagiery Warsa i Petersburskiego, Arnold Szyfman rządzący twardą ręką warszawskimi teatrami czy ulubiony bohater wielu kabaretowych skeczy Wieniawa-Długoszowski – ich życie napisało historie tak ciekawe, jak fascynująca jest opowieść, którą snuje Wojciech Kałużyński.

Finezji dodają świetne zdjęcia, niektóre już znane, a inne publikowane po raz pierwszy. Mimo że są czarno-białe, sportretowany na nich świat jest niezwykle barwny.

Wojtek Kałużyński – Rocznik 1971. Nałogowy oglądacz filmów i miłośnik gier, domorosły nihilista, wieczne dziecko, nieuleczalny kibic Polonii Warszawa. Absolwent wydziału polonistyki Uniwersytetu Warszawskiego. Dziennikarz, krytyk filmowy i felietonista. Publikował w kilkunastu czasopismach m. in. w „Kinie”, „Filmie”, „Świecie Filmu”, „Nowej Fantastyce”, „Machinie”, „Przekroju”, „Dzienniku”, „Bluszczu” i „K-Magu”, współpracownik TVP Kultura, ekspert Empiku. Współautor kilku książek zbiorowych o tematyce filmowej w tym „Kino Krzysztofa Kieślowskiego” pod red. Tadeusza Lubelskiego. W ubiegłym roku opublikował książkę o Zygmuncie Kałużyńskim “Pół życia w ciemności”.

Wojciech Kałużyński
Kino, teatr, kabaret w przedwojennej Polsce. Artyści, miejsca, skandale
Dom Wydawniczy PWN
Premiera 4 października 2013


Do kina zaczęli bez żenady chodzić wszyscy, i lumpenproletariat, i inteligencja. Choć na początku lat dwudziestych wciąż jeszcze nie uchodziło ono ani za sztukę, ani chociażby za rozrywkę godną prawdziwych dam i szanujących się dżentelmenów, jednak elity intelektualne i towarzyskie powoli zmieniały swój lekceważący do niego stosunek. Kinematograf zdążył już wychować sobie w środowiskach opiniotwórczych zapalonych entuzjastów; zaczęli o nim pisać coraz poważniej coraz poważniejsi autorzy.

Kino stało się w dwudziestoleciu międzywojennym jednym z ulubionych sposobów spędzania wolnego czasu. Mało to, było swego rodzaju ulubionym fetyszem tamtych czasów, działając zarówno na wyobraźnię kucharek, jak i pań z wyższych sfer, węglarzy z Powiśla i dżentelmenów w melonikach, podlotków i szacownych matron. Gwiazdy filmowe były wynoszonymi na piedestały ikonami, na filmy z Dymszą, Bodo, Żabczyńskim, Ordonówną, Smosarską, Mankiewiczówną chodzili wszyscy.
Ludzie pasjonowali się komediowymi i melodramatycznymi perypetiami, o których mówiło się i w maglu, i na eleganckich salonach. Eksplozja owej powszechnej miłości do kina wynikała zapewne przede wszystkim z tego, że polski film idealnie wpisał się w obowiązujący wówczas model rozrywki – lekkiej, skrojonej pod mieszczańskie gusta, a jednak obdarzonej osobliwym urokiem, wdziękiem, a niekiedy i smakiem.

Wyjście do teatru było wpisane w kulturę spędzania czasu wolnego raczej od święta niż na co dzień. O ile w kinach zasiadała publiczność rozmaita, wprost z ulicy, wyrwana na dwie godziny z codzienności, w zwyczajnych, powszednich strojach, o tyle teatr wciąż miał swój savoir-vivre, kultywował model jeśli nie „świątyni sztuki”, to przynajmniej jej kulturalnej enklawy, gdzie wypadało pokazywać się odświętnie, w starannych kreacjach, w dodatku z nabożnym nastawieniem, że sztuka ma się koniecznie podobać. Powszechne na Zachodzie gwizdy i spontaniczne okazywanie niezadowolenia podczas spektakli u nas nie były przyjęte.

Przedwojenna Warszawa wysysała z prowincji wszystko, co najlepsze. Etykietka teatru stołecznego zapewniała odpowiednią renomę; podczas występów gościnnych zawsze można było liczyć na dużą frekwencję. W ciągu dwudziestolecia międzywojennego w stolicy działało aż 185 scen, tyle że zdecydowana większość to efemerydy: połowa upadała, nie przetrwawszy nawet sezonu. Zaledwie pięć z nich utrzymało się przez cały okres istnienia II Rzeczpospolitej – Opera Narodowa oraz teatry: Narodowy, Letni, Polski i Mały.

Współpraca znakomitości gwarantowała niezwykle wysoki poziom literacki, mimo to nawet na tak ambitnym kabarecie ciążyło piętno rozrywki niepoważnej i odrobinę wstydliwej. Poeci i pisarze, choć sowicie za „niepoważną” twórczość wynagradzani, nierzadko ukrywali nazwiska pod pseudonimami.
Tak niemal zawsze czynili Słonimski i Tuwim, co było o tyle bezcelowe, że i tak cała Warszawa wiedziała, kto napisał jaki kawałek. Jednak stopniowo przestali się owych tekstów wstydzić i traktowaną początkowo wyłącznie zarobkowo działalność zaczęli traktować bardzo serio, świetnie się przy tym bawiąc.

/…/ kabaret cieszył się ogromną popularnością i praktycznie do ostatniego spektaklu na widowni zawsze zasiadał komplet widzów. Bywanie tutaj uważane było za rzecz w najlepszym tonie, przyjaźń z artystami za nobilitację towarzyską, przynależność do elity przedwojennej Polski. Bo też i Qui Pro Quo było w dwudziestoleciu międzywojennym, w odróżnieniu od masowego już kina, rozrywką dość elitarną, docierającą do ograniczonego kręgu odbiorców. Bilety kosztowały wszak kilkanaście złotych, co skutecznie eliminowało widzów mniej zamożnych. A że w tekstach nawiązywano do bieżących wydarzeń, plotek z życia politycznego i artystycznego, do literackiej klasyki, zatem programy wymagały choćby elementarnego przygotowania. Nie było ani jednego ważniejszego wydarzenia albo plotki w Polsce, które nie znalazły echa i odbicia na małej scenie/…/

 
Wesprzyj nas