Bestsellerowa powieść zdobywczyni Nagrody Bookera 2006


Osierocona przez rodziców szesnastoletnia Sai mieszka w miasteczku w Himalajach, w domu dziadka, emerytowanego sędziego. Pod czujnym okiem jego kucharza przeżywa pierwszą miłość. W tym samym czasie syn kucharza, Bidźu, w Nowym Jorku śni swój amerykański sen, który szybko przemienia się w pełen rozgoryczenia koszmar.

Ich losy ukazane są na tle społecznych i politycznych przemian w postkolonialnych Indiach. To lata osiemdziesiąte XX wieku, czas zamieszek o podłożu narodowościowym, konfliktów wewnętrznych targających Indiami. Dla Sai i Bidźu – to także czas poszukiwania własnej tożsamości.

Kiran Desai – (ur. 1971) – indyjska pisarka, pisząca w języku angielskim i mieszkająca w Stanach Zjednoczonych. Zdobywczyni Booker Prize i National Book Critics Circle w 2006 za powieść “Brzemię rzeczy utraconych”. Jej debiutancka książka, “Zadyma w dzikim sadzie”, zdobyła nagrodę Betty Trask Award dla najlepszej powieści.

Kiran Desai
Brzemię rzeczy utraconych
Przekład Jerzy Kozłowski
Wydawnictwo Literackie.
Premiera: 31 października 2013


1
Przez cały dzień kolory były barwami zmierzchu, a mgła sunęła między potężnymi zboczami gór niczym morski stwór przez cienie i głębiny oceanu. Przelotnie widoczna nad tymi oparami była Kanczendzonga, odległy masyw górski wystrugany z lodu, ściągający resztki światła, z fontanną śniegu wydmuchiwaną wysoko przez burze na jej wierzchołku.
Sai czytała na werandzie artykuł o wielkiej kałamarnicy w starym numerze „National Geographic”. Od czasu do czasu podnosiła wzrok na Kanczendzongę i na widok tej czarodziejskiej świetlistości przeszywał ją dreszcz. Na drugim końcu werandy sędzia grał sam ze sobą w szachy. Suczka Mutt, wciśnięta pod jego krzesło, gdzie czuła się bezpiecznie, chrapała cicho przez sen. Na drucie dyndała nad nimi jedna jedyna goła żarówka. Było zimno, lecz w domu było jeszcze zimniej, tam bowiem kamienne mury, grube na kilkadziesiąt centymetrów, zatrzymywały mrok i chłód.

Na tyłach tegoż domu, w przepaścistej kuchni, kucharz usiłował podpalić wilgotne drewno. Wsuwał podpałkę ostrożnie, z obawy przed społecznością skorpionów, która mieszkała, kochała się i rozmnażała w stercie drewna. Kiedyś znalazł matkę, nabrzmiałą jadem, z czternaściorgiem młodych na grzbiecie.
Wreszcie ogień się rozpalił i kucharz, nastawiwszy czajnik, poobijany i zaskorupiały jak przedmiot wykopany przez zespół archeologów, czekał, aż woda się zagotuje.
Ściany były opalone i przesiąknięte wilgocią, z osmalonych belek zwisał na zapiaszczonych łodygach czosnek, do sufitu przywierały jak nietoperze plamy sadzy. Płomienie rzucały na twarz kucharza świetlistą pomarańczową mozaikę, rozgrzewając górną połowę ciała, podczas gdy złośliwe podmuchy chłodu dokuczały jego artretycznym kolanom.

Z komina dobywał się dym i mieszał z mgłą, która nabierała prędkości, napływała coraz to gęstsza i zasłaniała rzeczy partiami — najpierw jedną połowę gór, później drugą. Drzewa zamieniała w zarysy, wyłaniały się z niej, to znowu niknęły. Stopniowo zastępowała sobą wszystko, przedmioty przemieniała w cienie i nie pozostało już nic, co nie wydawałoby się przez nią uformowane lub natchnione. Oddech Sai wylatywał z nozdrzy kłębami, a rysunek wielkiej kałamarnicy, powstały ze strzępów informacji, z marzeń naukowców, całkowicie rozpłynął się w mroku.

Odłożyła czasopismo i wyszła do ogrodu. Las na skraju trawnika był stary i gęsty; bambusowy gąszcz wyrastał dziesięć metrów w mrok; drzewa wydawały się porośniętymi mchem olbrzymami, guzowatymi i zdeformowanymi, z mackami korzeni orchidei. Dotyk mgły na jej włosach zdawał się niemal ludzki, a kiedy wyciągnęła palce, mgła wzięła je delikatnie do ust. Pomyślała o Gjanie, nauczycielu matematyki, który powinien był przyjść godzinę wcześniej z podręcznikiem do algebry. Ale było już wpół do piątej i Sai usprawiedliwiała go gęstniejącą mgłą.

Kiedy spojrzała za siebie, dom zniknął; kiedy wspięła się po schodkach na werandę, zniknął ogród. Sędzia zasnął i przyciąganie ziemskie, które działało na jego wiotkie mięś­nie, wydłużało linię ust, ściągało policzki, pokazywało Sai dokładnie, jak by wyglądał, gdyby zmarł.
— Gdzie podwieczorek? — ocknął się i zażądał od niej odpowiedzi. — Spóźnia się — stwierdził, mając na myśli kucharza, nie Gjana.
— Przyniosę — zaproponowała.
Szarość przeniknęła też do wnętrza domu, osiadła na srebrach stołowych, węszyła w kątach i zamieniła lustro w korytarzu w obłok. Sai, przechodząc do kuchni, ujrzała swe zaparowane odbicie i wyciągnęła szyję, żeby odcisnąć na lustrzanej tafli usta — idealnie uformowany pocałunek gwiazdy filmowej.
— Cześć — powiedziała trochę do siebie, trochę do kogoś innego.
Żaden człowiek nie widział żywego okazu dorosłej olbrzymiej kałamarnicy i chociaż mają one ponoć oczy wielkości jabłka, którymi zgłębiają ciemności oceanu, żyją w wielkiej samotności, ponieważ mogą nigdy nie spotkać osobnika należącego do tego samego gatunku. Dojmujący smutek wynikający z tej sytuacji udzielił się też Sai.
Czy spełnienie można odczuwać tak głęboko jak stratę? Romantycznie uznała, że miłość na pewno zamieszku­je przestrzeń pomiędzy pożądaniem a spełnieniem, brak, niezaspokojenie. Miłość jest cierpieniem, tęsknotą, azylem, wszystkim wokół niej prócz samego uczucia.

*

Woda się zagotowała i kucharz podniósł czajnik, a potem napełnił dzbanek do herbaty.
— Coś strasznego — rzekł. — Potwornie bolą mnie kości, stawy też… już chyba wolałbym nie żyć. Gdyby nie Bidźu… — Bidźu to jego syn mieszkający w Ameryce. Pracował w Don Pollo… czy może w The Hot Tomato? Albo w Ali Baba’s Fried Chicken? Jego ojciec nie pamiętał, nie rozumiał i nie potrafił wymówić tych nazw, a Bidźu często zmieniał pracę, jak uciekinier — bez papierów.
Tak, straszna mgła — przyznała Sai. — Mój korepetytor chyba nie przyjdzie. — Ułożyła filiżanki, spodeczki, dzbanek, mleko, cukier, sitko, herbatniki Marie and Delite jak elementy puzzli, żeby wszystko zmieściło się na tacy. — Zaniosę — zaproponowała.

Ostrożnie, ostrożnie — napominał ją, idąc za nią z mlekiem dla Mutt w emaliowanej miseczce. Na widok nadchodzącej płynnym krokiem Sai, przy dźwiękach brzękliwej muzyki łyżeczek na pofalowanej blaszanej powierzchni, Mutt podniosła głowę.
Podwieczorek? — zdawały się mówić jej oczy, gdy ożył ogon.
— Dlaczego nie ma nic do jedzenia? — zapytał z irytacją sędzia, podnosząc nos znad gmatwaniny pionków pośrodku szachownicy.

Przeniósł wzrok na cukier w cukiernicy: brudne, błyszczące jak mika kryształki. Herbatniki wyglądały jak tektura, a na bieli spodków odznaczały się ciemne odciski palców. Nigdy, przenigdy nie serwowano podwieczorku tak jak należy, ale domagał się przynajmniej ciasta lub słodkich bułeczek, makaroników lub paluszków serowych. Czegoś na słodko i czegoś na słono. To była jakaś parodia, zaprzeczenie samej idei podwieczorku.
— Są tylko herbatniki — powiedziała Sai, widząc jego minę. — Piekarz wyjechał na ślub córki.
— Nie chcę herbatników.
Sai westchnęła.
— Jak on śmie wyjeżdżać na ślub? Tak według niego prowadzi się interesy? Głupiec. A czemu to kucharz sam nie może czegoś zrobić?

Skończył się gaz, nafta też.
Dlaczego, do diabła, nie może upiec czegoś na drewnie? Starzy kucharze potrafią robić wspaniałe wypieki, wystarczy otoczyć formę rozżarzonymi węglami. Myślisz, że kiedyś mieli piecyki na gaz albo naftę? Teraz wszyscy po prostu zgnuśnieli.
Kucharz przyleciał z resztkami podgrzanego na patelni czekoladowego puddingu i sędzia zjadł tę cudowną brązową breję, a jego twarz stopniowo przybierała wyraz powściągliwego puddingowego zadowolenia.
Sączyli herbatę i jedli, gdy przez całe istnienie płynęło nieistnienie, brama prowadziła donikąd, a oni patrzyli, jak z herbaty ulatują obficie wstęgi pary, patrzyli, jak ich oddechy łączą się z mgłą, która powoli kłębi się i wiruje, kłębi i wiruje.

*

Nikt nie zauważył skradających się po trawie chłopców, nawet Mutt, dopóki nie znaleźli się prawie na schodkach. Nie żeby to miało jakiekolwiek znaczenie, w domu nie było bowiem zasuw, żeby mogli się w nim zamknąć, nie było też nikogo w zasięgu głosu, nie licząc mieszkającego po drugiej stronie strumienia dźhora wujka Potty’ego, który o tej porze pewnie leżał już pijany na podłodze, nie ruszając się, lecz czując w sobie kołysanie. „Nie zwracaj na mnie uwagi, skarbie — mawiał do Sai po przedawkowaniu alkoholu, otwierając jedno oko jak sowa — poleżę sobie tutaj i trochę odpocznę…”

Przeszli las pieszo, w skórzanych kurtkach z czarnego rynku w Katmandu, w spodniach khaki i bandanach — ubrani na uniwersalną partyzancką modłę. Jeden z nich był uzbrojony. W późniejszych relacjach oskarżano Chiny, Pakistan i Nepal, lecz w tej części świata, jak w każdej innej, dla zubożałego ruchu z rozwydrzoną armią wystarczy broni, która krąży w okolicy. Szukali wszystkiego, co mogłoby im się przydać — noży kukri, siekier, noży kuchennych, łopat, wszelkiego rodzaju broni palnej. Przyszli po strzelby myśliwskie sędziego.
Byli mało przekonujący i nie pomógł tu ubiór ani charakter tej misji. Najstarszy z nich wyglądał, jakby nie skończył jeszcze dwudziestu lat, a po jednym szczeknięciu Mutt wszyscy pisnęli jak pensjonarki i wycofali się po schodach, żeby znaleźć schronienie za zatopionymi we mgle krzakami.
— Czy ona gryzie, wujaszku? O Boże! — wołali, drżąc w ukryciu.
Mutt zrobiła coś, co zawsze robi na widok obcych, mianowicie odwróciła się do intruzów, wściekle merdając ogonem, i oglądała za siebie, uśmiechnięta, wyrażając w ten sposób zarówno nieśmiałość, jak i nadzieję.

Nie mogąc na to patrzeć, sędzia wziął ją na ręce, a wtedy Mutt wtuliła nos w jego ramiona.
Chłopcy znów wspięli się po schodach, zażenowani, i sędzia uzmysłowił sobie, że to zażenowanie jest niebezpieczne, bo gdyby okazali niezachwianą pewność siebie, teraz nie musieliby się rehabilitować i prężyć muskułów.
Ten ze strzelbą powiedział coś, czego sędzia nie zrozumiał.
Nie znamy nepalskiego? — prychnął z szyderczym uśmieszkiem, żeby pokazać, co o tym sądzi, kontynuował jednak w hindi. — Broń?
Nie mamy tutaj broni.
Przynieś ją.
Ktoś musiał was źle poinformować.
Nie dla nas ta cała nakhra. Dawaj broń.
Rozkazuję wam — powiedział sędzia — w tej chwili opuścić mój dom.
Dawaj broń.
Zadzwonię po policję.

Groźba ta była śmieszna, bo nie mieli telefonu. Intruzi zaśmiali się jak w filmie, a następnie, też jak w filmie, chłopak ze strzelbą wycelował w Mutt.
No już. Przynieś broń, inaczej zastrzelimy najpierw psa, potem ciebie, potem kucharza, a na końcu panie — zapowiedział, uśmiechając się do Sai.
Ja przyniosę — powiedziała przerażona Sai i wychodząc, przewróciła tacę z podwieczorkiem.
Sędzia usiadł z Mutt na kolanach. Strzelby pochodziły z czasów jego pracy w Indyjskiej Służbie Cywilnej. Strzelba typu pump action firmy BSA na pięć naboi, strzelba Springfield kaliber 30 i dubeltówka Holland & Holland. Nie były nawet nigdzie zamknięte, wisiały na końcu korytarza nad zakurzonym rzędem malowanych zielono-brązowych kaczek wabików.
Wszystkie zardzewiałe. Moglibyście o nie zadbać. — Byli jednak zadowoleni i coraz bardziej rozzuchwaleni.
Zjemy z wami podwieczorek.
Podwieczorek? — powtórzyła Sai, sparaliżowana strachem.
Herbata i ciasteczka. Tak traktujecie gości? Chcecie nas wysłać na to zimno bez czegoś na rozgrzewkę? — Spoglądali po sobie, na nią, podnosili i opuszczali wzrok, mrugali do niej. Z lękiem zdała sobie sprawę ze swej kobiecości. Oczywiście wszyscy chłopcy znali filmowe sceny, w których bohater i bohaterka, otuleni w ciepłe futrzane ubrania, popijają herbatę podawaną w srebrnym serwisie przez wytworną służbę. Potem wpełza mgła, tak jak w rze­czywistości, a oni tańczą i śpiewają, bawią się w „a kuku!” w pięknym hotelu w kurorcie. Klasyczne kino, którego akcja toczy się w Kulu-Manali, a w czasach przedterrory-stycznych w Kaszmirze, zanim z mgły wybiegli strzelcy i trzeba było kręcić nowy rodzaj filmów.

Kucharz chował się pod stołem, spod którego go wyciągnęli.
Aj aaa, aj aaa. — Złączył razem dłonie. — Jestem biedakiem, błagam was. — Podniósł ręce i skrzywił się, jakby czekając na cios.
On niczego nie zrobił, zostawcie go — zwróciła się do nich Sai, nie mogąc znieść jego poniżenia, a jeszcze bardziej tego, że jedyną drogą, jaka mu pozostała, było dalsze poniżanie siebie.
Błagam, żyję tylko po to, żeby zobaczyć się jeszcze z synem, błagam, nie zabijajcie mnie, błagam, jestem biedakiem, oszczędźcie mnie.
Ta kwestia doskonalona była przez stulecia, przekazywana z pokolenia na pokolenie, gdyż biedacy potrzebują pewnych kwestii; scenariusz zawsze jest taki sam — nie mają innego wyjścia, muszą błagać o litość. Kucharz instynktownie wiedział, o co prosić.
Te znajome słowa pozwoliły chłopcom jeszcze głębiej wejść w rolę, którą im podsunął niczym prezent.

— Kto tu chce cię zabijać? Jesteśmy głodni, to wszystko. No, twój sahib ci pomoże. Ruszaj się — zwrócili się do sędziego — wiesz, jak to się robi. — Sędzia się nie podnosił, dlatego chłopak znów wycelował w Mutt. Sędzia chwycił ją i schował za siebie.
— Zbyt miękkie serce, sahib. Powinieneś okazywać je także swoim gościom. No już, nakrywaj do stołu.
Sędzia znalazł się w kuchni, gdzie nigdy przedtem nie był, ani razu. Mutt kręciła mu się pod nogami, a Sai i kucharz, zbyt przerażeni, żeby na niego patrzeć, odwracali wzrok. Uzmysłowili sobie, że mogą tu zginąć razem z sędzią; świat stanął na głowie i wszystko mogło się zdarzyć.
Nie ma nic do jedzenia?
Są tylko herbatniki — powiedziała Sai, po raz drugi tego dnia.
La! Co z ciebie za sahib?! — zapytał sędziego herszt bandy. — Nie chcemy ciastek! Ugotujcie coś. Myślicie, że możemy iść dalej z pustymi brzuchami?
Zawodząc i błagając o litość, kucharz wziął się do smażenia pakor i kiedy płynne ciasto dostało się na gorący olej, gwałtowny syk wydał się odpowiednim akompaniamentem dla sytuacji.

Z szuflady wypchanej pożółkłymi firankami, prześcieradłami i szmatami sędzia wygrzebał obrus. Sai zagotowała herbatę w garnku i trzęsącymi się rękami odcedziła ją, chociaż nie miała pojęcia, jak powinno się parzyć herbatę po indyjsku. Znała tylko angielski sposób.
Chłopcy z pewnym zainteresowaniem kontynuowali rewizję domu. Panowała w nim, co zauważyli, atmosfera dogłębnej samotności. W mroku stało osobno kilka rozklekotanych mebli pokrytych pismem termitów, a obok nich tanie składane fotele z metalowych rurek. Marszczyli nosy od mysiego smrodku charakterystycznego dla małych pomieszczeń, chociaż sufit miał wysokość godną publicznego gmachu, pokoje były przestronne w dawnym wielkopańskim stylu, a z okien rozpościerały się śnieżne widoki. Przyjrzeli się dyplomowi wydanemu przez Uniwersytet w Cambridge, który niemal się stopił z warstwą brązowych wykwitów na ścianach napuchniętych od wilgoci i wydymających się jak żagle. Drzwi do spiżarni, gdzie zapadła się podłoga, zamknięto na dobre. Spiżarniane zapasy oraz coś, co wyglądało jak absurdalnie wielka sterta opróżnionych puszek po tuńczyku, umieszczono na zepsutym stole do ping-ponga w kuchni, w której korzystano tylko z jednego kąta, pierwotnie była bowiem przeznaczona dla gromady uwijającej się służby, nie zaś dla jednego pozostałego sługi.

— Dom wymaga wielu napraw — orzekli chłopcy. — Herbata jest za słaba — oświadczyli tonem teściowej. — A to jest niedosolone — powiedzieli o pakorach.
Zanurzali herbatniki Marie and Delite w herbacie i sączyli gorący napój, siorbiąc głośno. Dwa kufry podróżne, które znaleźli w sypialniach, napełnili ryżem, soczewicą, cukrem, herbatą, olejem, zapałkami, mydłem Lux i kremem do twarzy Pond’s. „Tylko artykuły niezbędne dla naszego ruchu”, jeden z nich zapewnił Sai. Krzyk innego przywołał pozostałych do zamkniętej gabloty.
— Dajcie klucz.
Sędzia wyjął klucz ukryty za magazynami „National Geographic”, których roczniki w młodości, gdy wyobrażał sobie inny styl życia, oddał do oprawienia w skórę ze złoconym rokiem wydania na grzbiecie.
Otworzyli gablotę i znaleźli butelki grand marnier, amontillado i taliskera. Zawartość części z nich całkowicie wyparowała, inne trunki skwaśniały, lecz chłopcy i tak zapakowali je do kufrów.
— Papierosy?
Nie mieli. To ich rozsierdziło i chociaż w zbiornikach nie było wody, załatwili się w ubikacji i zostawili w niej smród. Byli gotowi do odejścia.
Powiedz: Dźaj Gorkha — nakazali sędziemu. — Gork haland dla Gorkhów.
Dźaj Gorkha.
Powiedz: Jestem głupi.
Jestem głupi.
— Głośno. Nie słyszymy cię, huzur. Powiedz to głośniej.
Mówił tym samym pusto brzmiącym głosem.
„Dźaj Gorkha”, powiedział kucharz, i „Gorkhaland dla Gorkhów”, powiedziała Sai, chociaż nikt ich o to nie prosił.
— Jestem głupi — dodał kucharz.
Zaśmiewając się, chłopcy zeszli z werandy we mgłę, niosąc dwa kufry. Na jednym napisano białymi literami na czarnym blaszanym tle „Pan J.P. Patel, SS «Strathnaver»”, a na drugim „Panna S. Mistry, Zgromadzenie Sióstr Augustianek”. I zniknęli nagle, tak jak się pojawili.

*

— Poszli sobie, poszli sobie — powiedziała Sai.
Mutt próbowała odpowiedzieć pomimo strachu, który wciąż czaił się w jej oczach, próbowała też merdać ogonem, chociaż ten nie przestawał się jej podwijać między nogi. Kucharz uderzył w głośny lament. Hamara kja hoga, hai, hai, hamara kja hoga. — Jego głos szybował wysoko. — Hai, hai, co my teraz poczniemy? Zamknij się — rozkazał sędzia i pomyślał: Ta cholerna służba rodzi się i dorasta po to, żeby wrzeszczeć. Sam siedział sztywno, z zaciśniętymi szczękami, żeby zapobiec wszelkim wykrzywieniom twarzy, kurczowo trzymał się przy tym poręczy fotela, chcąc stłumić gwałtowne drżenie, i choć wiedział, że próbuje powstrzymać ruch, który się w nim rodzi, odnosił wrażenie, że to świat się trzęsie z niszczycielską siłą, a on stara się zachować równowagę. Na stole jadalnym leżał rozłożony przezeń obrus, biały ze wzorem winorośli, zbrukany czerwoną plamą w miejscu, gdzie przed laty rozlał kieliszek porto, którym cisnął w żonę za budzący w nim obrzydzenie sposób, w jaki przeżuwała.

„Jak mucha w smole — przedrzeźniali go intruzi. — Co z was za ludzie! Nie macie wstydu… Nic nie potraficie zrobić samodzielnie”.
Zarówno Sai, jak i kucharz odwracali wtedy wzrok od sędziego i jego upokorzenia i nawet teraz omijali spojrzeniem obrus, wybierając dłuższą drogę przez pokój, bo gdyby w ten sposób uznali obecność obrusa, nie wiadomo, jak sędzia by ich ukarał. Poniżenie człowieka dumnego jest rzeczą straszną. Może wtedy zabić świadków.

Kucharz zaciągnął zasłony, gdyż wydawało się, że szyby podkreślają ich bezbronność, a oni są wystawieni na spojrzenia lasu i nocy, owiniętych w swe powłóczyste, ciemne, kudłate peleryny. Mutt ujrzała swoje odbicie przed zaciągnięciem zasłony, wzięła je za szakala i podskoczyła. Potem odwróciła się, zobaczyła cień na ścianie i podskoczyła raz jeszcze.

*

Był luty 1986 roku. Sai miała siedemnaście lat, a jej romans z Gjanem, korepetytorem od matematyki, nie trwał jeszcze roku. Kiedy następnym razem przez blokady drogowe przedostały się gazety, przeczytali:
„W Bombaju zespół o nazwie Hell No miał wystąpić w hotelu Hyatt International. W Delhi w konferencji technologicznej o piecykach na krowie łajno brali udział delegaci z całego świata”.
Co do Kalimpangu, położonego wysoko w północno-wschodnich Himalajach, gdzie mieszkali — emerytowany sędzia i jego kucharz, Sai, no i Mutt — donoszono o nowych niepokojach, nasilających się zamieszkach, o uzbrojonych ludziach. Tym razem byli to indyjscy Nepalczycy, mający już dosyć traktowania ich jak mniejszość w miejscu, gdzie stanowią większość. Chcieli własnego kraju, a przynajmniej własnego państwa, żeby móc kierować swoimi sprawami. W tym rejonie, gdzie Indie przechodzą w Bhutan i Sikkim, a żołnierze podciągają się na drążku albo robią pompki i malują na maskujące kolory czołgi na wypadek, gdyby Chińczycy mieli chrapkę na więcej niż tylko Tybet, na mapie zawsze panował bałagan. Prasa przyjęła zrezygnowany ton; doszło już tutaj do tylu wojen, zdrad i negocjacji między Nepalem, Anglią, Tybetem, Indiami, Sikkimem, Bhutanem; Dardżyling odebrany tym, Kalimpang wyrwany z rąk tamtych — a wszystko, ech, wszystko pomimo szarżującej jak smok mgły, która zaciera, niweluje, drwi z wytyczania granic.

Fragment książki.
Kiran Desai, Brzemię rzeczy utraconych, przeł. Jerzy Kozłowski, Wydawnictwo Literackie.

 
Wesprzyj nas