Powroty są często trudne, a zawsze inne, niż oczekiwaliśmy


Kiedy Robert Brakat postanowił wrócić do Polski po osiemnastu latach w Azji, nie wiedział, że:
– spotka pod warszawskim mostem bezdomnego, japońskiego biznesmena
– otrzyma w prezencie pięć drabin malarskich
– odpadną mu w czasie jazdy wszystkie cztery koła (na raz!)
– dostanie pracę w schronie atomowym
– zazna uniesień sercowych na kominie
– wróci do Japonii i zamieszka pod mostem w Tokio
– znowu wróci do kraju, ale zupełnie inaczej, niż sobie wyobrażał…

Powroty są często trudne, a zawsze inne, niż oczekiwaliśmy. Robert – obcy na własnym podwórku – próbuje zaprzyjaźnić się ze współczesną Polską, jednak wciąż prześladują go duchy Japonii i… PRLu. Czy istnieje jeszcze miejsce, które będzie mógł nazwać domem?

Marcin Bruczkowski – ur. 1965 r. w Warszawie. W latach 1983-1986 studiował anglistykę na Uniwersytecie Warszawskim, po czym wyjechał na studia kulturoznawcze do Tokio. Miał wrócić po roku, jednak spędził w Japonii dziesięć lat. W zimnych japońskich mieszkankach zmarzł tak bardzo, że postanowił przenieść się na równik i kolejne pięć lat mieszkał w Singapurze. Pracował jako informatyk, nauczyciel, tłumacz, inżynier dźwięku, projektant graficzny i perkusista. W 2001 roku wrócił do Warszawy, gdzie mieszka z żoną Kit Fui i synem Alexandrem. Autor cieszy się niezwykłą popularnością – jego powieść „Bezsenność w Tokio” rozeszła się w nakładzie ponad 30 tysięcy egzemplarzy. Każda nowa książka Bruczkowskiego to wielkie wydarzenie wśród czytelników, którzy zniecierpliwieni czekają na nową książkę.

Marcin Bruczkowski
Powrót niedoskonały
Wydawnictwo Znak
Premiera: 24 października 2013


Rozdział 8
Na waleta

Sobota, 7 maja 2005

Trochę za wąskie firanki przed drzwiami balkonowymi wpuszczają wąską, intensywną smugę światła. Co jakiś czas delikatny podmuch wiatru przesuwa tę smugę w interesujący sposób. Co obserwuję, nie mając nic lepszego do roboty. O, właśnie powędrowała leniwie w moją stronę i rozbłysła w szerokiej złotej obrączce. Na dużym palcu prawej stopy Alicji.
– Nie udawaj, że śpisz – słyszę z okolic swoich stóp.
– Ani nie udaję, ani nie śpię – odpowiadam.
– A co robisz?
– Podziwiam twoją obrączkę. Stopową.
– Zazdroszczę ci.
– Dlaczego?
– Ja mam do niej dalej.
– Mogę ci ją opisać. – Podpieram się na łokciu i wyciągam szyję, bo łóżko jest szersze niż moje pierwsze mieszkanie w Japonii. I, żeby utrudnić życie, z bardzo nietypowym materacem: przedzielonym biegnącym przez środek wzniesieniem, jakby miedzą, stanowczo wyznaczającą zakres terytorialny.
– Opisz – ponagla Alicja.
– Wygląda jak stare złoto Azteków.
– Dlaczego Azteków?
– Nie wiem, jakoś tak mi przyszło do głowy.
– Dobrze ci przyszło.
– Ukradłaś Aztekom?
– A dlaczego wszystko, co azteckie, musi być kradzione?
– Jakoś tak to już było, historycznie – odpowiadam, opadając z powrotem na bordowe prześcieradło, bo łokieć mi się zmęczył.
Mijają trzy minuty. Wiem, bo na ścianie wisi zegar z wahadłem. I tyka. Co zmusza mnie do liczenia – nie umiem nie liczyć, jak coś tyka. Zawsze tak miałem.
– Opowiedz mi coś. Może być po japońsku – mówi Alicja.
– Mukashi, mukashi, nantoka, nantoka – intonuję.
Tyk, tyk, tyk, cztery, pięć, sześć, siedem…
– Już?
– Już.
– Co to było?
– W przekładzie swobodnym: „Dawno, dawno temu; coś tam, coś tam”.
– Bardzo ładna bajka.
– Też tak uważam. Ma przekaz uniwersalny, prawda?

Tym razem mijają trzy minuty i dwadzieścia osiem sekund. Plus minus kilka, bo gdzieś w połowie zgubiła mi się rachuba, kiedy Alicja dokonała przewrotu na plecy. Obrączka już nie odbija światła, za to czarna bransoletka nad kostką skrzy się w ruchomej odrobinie porannego słońca.
– Jeszcze. Może być o tym, jak wróciłeś do kraju. Nie wzdychaj.
– Wcale nie wzdychnąłem.
– Ale taki miałeś zamiar.
– Skąd wiesz?
– Kobiety wiedzą.
– Dlatego są nazywane wiedźmami? Nie kop.
– Nie kopam.
– Ale taki miałaś zamiar.
– Teraz to naprawdę cię kopnę. To jak z tą opowieścią?
– No dobra. Daj pomyśleć chwilę. OK. Opowiem ci bajkę o Peslu.
– Kto to jest Pesl?
– Też nie wiedziałem, kiedy wylądowałem na Okęciu, zastanawiając się, czy byłoby przesadą ucałowanie pasa startowego.
– Aż tak się stęskniłeś?
– Nie, w sumie nie. Raczej miałem dość tego tam.
– Czyli uciekałeś przed, a nie do – stwierdza Alicja, jakby z rozczarowaniem.
– Nie, nie, nie uciekałem! Skądże znowu. Ja? No coś ty. W każdym razie nie za bardzo.
– Aha. I co zrobiłeś po wylądowaniu?
– Przebrnąłem przez wszystkie kontrole i ruszyłem na zewnątrz, do taksówek, taszcząc moją opasłą walizkę, w której rodzime linie lotnicze urwały kółko. Po drodze zaczepił mnie jakiś grubawy, łysy gentleman w czarnej skórzanej kurtce. Ze ściągaczami. Zrównał ze mną krok i mruknął konspiracyjnie: „Taxi tu siti senter?”.
– „Nie, dziękuję, ja piechotą” – odpowiedziałem. Roześmiał się. To był mój pierwszy szok kulturowy.
– Dlaczego szok?
– Już tłumaczę: zawsze tak odpowiadałem. Po japońsku na Naricie, po malezyjsku w Kuala Lumpur i Dżakarcie, po angielsku w Singapurze*. We wszystkich przypadkach nielegalnemu taksiarzowi opadała szczęka. Rozdziawiał usta w szoku, zamierał i w ogóle nie wiedział, jak zareagować.
– Taki prywatny żart – wyjaśniam dalej. – I lekka zemsta na rekinach wyłudzających chore opłaty od naiwnych turystów. A tu? Rekin uznał odpowiedź za dobry dowcip, roześmiał się przyjaźnie i życzył udanego pobytu w Warszawie.
– I to był szok? Liczyłam na coś grubszego.
– Aaa, nie, niesłusznie liczyłaś, bo szoki kulturowe są tak naprawdę… szoczkami.
– Prawdziwy szok bym przeżył – kontynuuję – gdyby przed Okęciem zamiast taksówek stał rząd latających spodków. Albo rydwanów zaprzężonych w smoki. Natomiast ta lekka nieswojość, kiedy ludzie reagują ciut inaczej, niż się spodziewamy, kiedy nie do końca rozumiemy, dlaczego tak właśnie reagują, i zaczynamy się zastanawiać, co zrobiliśmy nie tak, to właśnie szoczki kulturowe. Małe, ale niepokojące.
– Szoczki? Chyba cię lubię.
– Naprawdę?
– Nie. Głupi jesteś. Opowiadaj dalej.
– Jak swojsko. Już na trzech kontynentach kobiety twierdzą, że jestem głupi.
– Widzisz? Ze mną nie będziesz miał szoczków.
– Tak. Cieszę się. No więc… pojechałem do domu. Czyli mieszkania na Grójeckiej, które kupiłem w czasie kilkutygodniowej wyprawy do kraju pięć lat wcześniej. Wywaliłem na nie większość oszczędności z ostatnich dziesięciu lat pracy w Tōkyō, ale przynajmniej miałem gdzie wracać. Mieszkać w hotelu w rodzinnym mieście jakoś nie wypada.

Tykanie zegara odmierza piętnaście sekund, kiedy sięgam po szklankę z wodą, obserwując przy okazji delikatny puszek mikroskopijnych włosków rozświetlonych przez smugę światła, która właśnie zawędrowała w szczególnie ciekawe miejsce.
– Mieszkanie stało puste od roku – wracam do opowieści, opadając z żalem na bordowe prześcieradło. – Kupiłem tylko kilka niezbędnych rzeczy: odkurzacz, stojak na kapcie, miskę do łazienki, pałeczki do kuchni. Takie podstawy. Nie miałem nawet łóżka. Pierwszą noc spędziłem na czymś w rodzaju barłogu, ułożonego z poskładanych ubrań, wszystkich, jakie znalazłem w walizce.
Zamyślam się na sześć tyknięć, wspominając tę pierwszą noc. Bezsenną, bo barłóg był twardy, a godzina w mojej głowie – zupełnie nie ta.
– Następnego dnia ruszyłem w miasto po telefon komórkowy. Bez telefonu czułem się nago i niepełnie.
Zapada cisza, w której wyczuwam dezaprobatę Alicji.
– Miałem milion rzeczy do kupienia, załatwienia, zorganizowania, zapisania się do – bronię się. – Życie do rozpoczęcia od nowa. Telefon pomaga. Więc wkroczyłem do salonu jednego z naszych rodzimych operatorów komórkowych. Czekałem pół godziny w kolejce, zastanawiając się, co się stało – czy jest jakaś superpromocja i dlatego wszyscy się rzucili do salonów? Z drugiej strony, było jakoś swojsko. Od lat nie stałem w prawdziwej kolejce. Odżyły wspomnienia z dzieciństwa. Kartki na cukier i tak dalej. Jedno, co się różniło od moich wspomnień, to cisza w kolejce. Ludzie nie nawiązywali rozmów. Za moich czasów ktoś by zaczął narzekać, a wszyscy z nim gorąco się zgadzać, dodając swoje własne przykłady tego, na co akurat się w danej chwili narzekało. Mówiąc szczerze, nigdy nie lubiłem narzekactwa.

Zamyślam się chwilę nad Przeszłością i Narodem. Nie za długo, bo zegar popędza mnie tykaniem.

– W końcu dotarłem do pani, która chciała wiedzieć, w czym może mi pomóc. Odpowiedziałem jej chyba coś w rodzaju: „Nie, dziękuję, nic mi nie jest. Ja chciałem tylko kupić telefon”. Po chwili skojarzyłem, że jej powitanie było po prostu polskim tłumaczeniem angielskiego „How may I help you?”. Pomyślałem, że pewnie mieszkała wiele lat za granicą, stąd kalka językowa. Zrobiło mi się głupio. Zacząłem przepraszać. Pani ewidentnie nie rozumiała, za co, i patrzyła na mnie coraz dziwniej. Wybrałem w końcu jakiś telefon i sensowną taryfę. Zostałem następnie poproszony o dowód osobisty i poświadczenie zatrudnienia. Wyjaśniłem, że dowód zdałem na komendę Milicji Obywatelskiej osiemnaście lat temu i wątpię, czy jeszcze istnieje, pewnie się rozpadł ze starości; ale kto wie, będę się tam musiał udać, co obiecuję zrobić, jak tylko kupię rzeczoną komórkę, bo nawet łącza internetowego w domu jeszcze nie mam; natomiast pracy nie mam, bo wczoraj przeprowadziłem się do kraju i zajmie mi kilka tygodni, zanim jakąś znajdę. Po czym zostałem uprzejmie wyproszony z salonu. Stałem na ulicy, myśląc: jestem w Polsce i jestem nikim. Jak za carskiej Rosji, kiedy człowiek składał się z ciała, duszy i paszportu. A, zaraz, paszport. Paszport przecież mam – uświadomiłem sobie w nagłym przebłysku geniuszu. Trzeba wrócić do salonu.

Nie miałem jednak ochoty stać znowu w półgodzinnej kolejce. W pobliżu mieścił się salon operatora konkurencyjnego. Tam kolejka była tylko dwudziestominutowa. Po czym, o dziwo, paszport zadziałał. Panienka przy stanowisku sprzedaży z fascynacją obejrzała rozliczne wizy z połowy krajów Azji Południowo-Wschodniej i serię imponujących stempelków – ostatni stwierdzający, że mam prawo pobytu w Japonii na kolejne trzy lata. Zawołała koleżankę. Obie były nadzwyczaj miłe. Powzdychały trochę nad paszportem i dały mi dobry telefon za złotówkę. Z dobrą taryfą. Na dobre słowo. I to wbrew ścisłej ponoć polityce niepodpisywania umów okresowych z bezrobotnymi. O bezrobotnych bez dowodu osobistego nie wspominając.
– Odkryłeś magiczną moc Japonii? – pyta, a może stwierdza Alicja, przewracając się na plecy. W polu widzenia nad miedzą śródłóżkową czarna bransoletka znika, a wschodzi, jak miniaturowe słońce, złota obrączka paluchowa.
– Żebyś wiedziała. Czego nadal nie rozumiałem, to tego, skąd ta moc się bierze. Japonia. Kraj ciekawy, jak Polska. Z ludźmi przesympatycznymi i mądrymi oraz z totalnymi chamami i kretynami. Jak Polska. Z przecudownymi zabytkami i śmietnikami przelewającymi się na ulicę. Jak Polska. Z…
– Zaraz podniesiesz palec.
– Jak Szerlok?
Śmiejemy się.
– OK, nie będę robił wykładów – obiecuję. – Czas na opowieść o Peslu.
– Nie zaschło ci w gardle?
– Trochę zaschło.
– Zaczekaj. – Alicja się podnosi ze swojego końca ogromnego łóżka. Siada, przytrzymując dłonią bordowe prześcieradło nad piersiami. Prześcieradło marszczy się artystycznie. Szkoda, że nie mam pod ręką czegoś z wbudowanym aparatem. Alicja nalewa mi wody z zielonej butelki z ceramicznym kapslem na drucie. Butelka pochodzi chyba z czasów oranżady landrynkowej w sklepiku za rogiem, okres: wczesny Gierek. Odstawia ją starannie na stolik nocny à la Ludwik Któryś tam i opada z powrotem na poduszki, równie bordowe i błyszczące (jedwab?) jak reszta pościeli. Wydaje z siebie ukontentowane westchnienie, co biorę za sygnał do wznowienia opowieści.
– Z Dalekiego Wschodu przywiozłem walizkę ubrań, cztery płyty, trzy książki, gałkę zmiany biegów i alergię.
Czekam, aż Alicja zapyta, po co mi była gałka zmiany biegów. Zamiast tego słyszę:
– Nie wiedziałam, że alergię można złapać.
– Nie tyle złapać, ile przywieźć z dłuższej podróży – wyjaśniam – podobnie jak kilka siwych włosów, parę zmarszczek i jeden centymetr mniej wzrostu, niż jest zapisane w dowodzie.
– Aha.
– Na alergię są szczepienia, ale trzeba je zrobić w zimie, przed sezonem pyłkowym. W Singapurze zima się skończyła około ostatniej epoki lodowcowej. Tam pyli przez cały rok. Więc nie można się zaszczepić. Do Polski wróciłem na początku lutego i miałem już mało czasu na zastrzyki. Pojechałem do pierwszej z brzegu przychodni alergologicznej, jaką znalazłem w sieci. Dowiedziałem się, że muszę opłacić ZUS. Pojechałem do ZUS-u. Postałem trochę w kolejce, kończąc drugą książkę i zastanawiając się, co zrobię, jak skończę trzecią, bo w bibliotece też pewnie będą wymagali jakiegoś dokumentu i dwóch zaświadczeń.
W końcu dotarłem do okienka. Przywitałem się z urzędniczką, nerwową, zadyszaną i tak anorektycznie chudą, że gdyby nie była solidnie dociążona lakierem do włosów i grubym makijażem, to pewnie musiałaby się przypiąć pasami do fotela, żeby nie odlecieć. Wręczyłem jej wizytówkę. Uniosła wyskubaną artystycznie brew z urażonym zdziwieniem, przyjrzała się wizytówce z niesmakiem i zwróciła mi ją bez słowa, wywracając ze zniecierpliwieniem oczy do nieba, jakby wzywając bogów na świadków, jakich to dziwaków przychodzi jej obsługiwać. Nie pamiętałem, żeby ktoś w życiu zwrócił mi wizytówkę. To tak, jakbym komuś dał chusteczkę jednorazową, a on wydmuchał w nią nos, po czym mi ją oddał. Miałem ochotę obrócić się na pięcie i wyjść, ale przypomniałem sobie, że wtedy nie dostanę moich zastrzyków antyalergicznych. Trudno. Odchrząknąłem, poszurałem nogami i przystąpiłem do wyjaśnień:
– Chciałbym zapłacić składkę ZUS. Żeby mogli mnie przyjąć w przychodni alergologicznej. Widzi pani, ja wróciłem zaledwie trzy dni temu z…
– Pesel? – przerwała.
– Nie, Brakat. Robert Brakat.
– Czy pan sobie ze mnie żarty robi?! – syknęła groźnie. – Pesel! Proszę mi podać swój PESEL.
– Ale ja nie mam pesla – bąknąłem zawstydzony.
– Znaczy pan nie pamięta. Przychodzi pan do urzędu bez dowodu i zajmuje czas urzędnikom, a jak mam pana znaleźć, skoro PESEL…
– Przepraszam – wtrąciłem już bardziej stanowczo. – Ale co to jest pesel?
Zapadła cisza. Urzędniczki przy pozostałych stanowiskach przerwały obsługę klientów i obróciły się na swoich fotelach, chłonąc darmowe przedstawienie. Nawet rozmowy w kolejce za mną ucichły. Petenci wyciągnęli szyje, żeby niczego nie uronić. Patykowata urzędniczka nabrała powietrza w chuderlawą pierś i otworzyła usta, po czym znowu je zamknęła. Zauważyłem, że na jej szyi pojawiły się czerwone plamy. Na twarzy też pewnie była czerwona, ale pod grubą warstwą makijażu nie dało się tego stwierdzić.
Jeszcze mi tutaj apopleksji dostanie – pomyślałem. – I wszystko o głupiego pesla, cokolwiek by to było. Dokument jakiś? Urzędniczka wstała nagle, tak gwałtownie, że fotel odjechał, waląc z łomotem w metalową szafkę. Obróciła się i wyszła ostentacyjnie wielkimi krokami. Stałem przy okienku, chyba sam bardzo czerwony.

Po chwili zostałem wezwany na zaplecze. Krzesło dla petentów stało z boku biurka pani kierownik, więc patrzyłem na jej surowy profil. Do obrócenia w moją stronę pani kierownik się nie zniżyła. Defensywnie skrzyżowane na piersiach ramiona też nie wróżyły niczego dobrego. Zaczęły się wyjaśnienia. Dopiero kiedy po raz trzeci zapewniłem, że nie uprawiałem Celowego Utrudniania Pracy Urzędnika i pokazałem swój paszport z magicznymi wizami, atmosfera się wreszcie rozrzedziła. Ale nie do końca, bo anorektyczka urzędniczka paliła papierosa za papierosem, stojąc przy oknie i dmuchając w lufcik, co nie dawało żadnego rezultatu i oczy zaczynały mi łzawić, kiedy pani kierownik z fascynacją studiowała wizy.
– To pan wyjechał w kwietniu osiemdziesiątego szóstego?
– Kilka miesięcy później – wyjaśniłem. – Tylko wizę odbierałem… tak, dwudziestego ósmego kwietnia tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego szóstego roku. Nigdy nie zapomnę tej daty – wybuch elektrowni jądrowej w Czarnobylu. Wtedy jeszcze niczego nie wiedzieliśmy, dopiero następnego dnia zaczęli wydawać płyn Lugola na rogach ulic. Pani jest chyba za młoda, żeby pamiętać?
– Ależ pan miły – kierowniczka się wreszcie uśmiechnęła. – Ja nie jestem taka młoda, jak pan myśli! Oczywiście, że pamiętam Czarnobyl i płyn Lugola, harcerze rozstawiali stoliki na ulicach, byłam z mamą pić to filetowe…

Tak zjednoczeni historią, przeszliśmy do całkiem już przyjaznego wykładu pod tytułem „Co To Jest PESEL”.
– Ale ja nie mam PESELA – tłumaczyłem. – Kiedy je wydawano, mieszkałem w Japonii!
– Ma pan, ma – uspokajała pani kierownik, bo urzędniczka, chociaż nieco obłaskawiona, na wszelki wypadek się do mnie nie odzywała. – Zaczęto je wydawać, jeszcze zanim pan wyjechał. W siedemdziesiątym dziewiątym, dobrze mówię, Mariola? No właśnie. Ale rozumie pan, system nie był wtedy jeszcze szeroko stosowany. Przeciętny obywatel nic o nim nie wiedział. Nawet do dowodu na początku nie wpisywano. No nic, musi pan się zgłosić do urzędu dzielnicowego właściwego miejscu zameldowania. Wszystko tam panu wyjaśnią. A proszę powiedzieć: jak było w tej Japonii?
Tak się skończyła moja przygoda z peslem. Pewnie cię znudziłem? – Podnoszę się na łokciu i patrzę na drugi koniec łóżka, po przekątnej, gdzie powinna być głowa Alicji. Głowy nie znajduję – jest pod prześcieradłem i trzęsie się lekko.
– Alicja…?
– Przepraszam – dobiega zdławiony i nieco rozedrgany głos.
Opadam na plecy.
– Cieszę się, że udało mi się zapewnić ci nieco rozrywki – mówię wyniośle sufitowi. – Jeżeli moje szoczki kulturowe mogły się komuś przydać, to znakomicie. Bo trzeba ci wiedzieć, że dla mnie to nie było…
– Zamieszkaj tu – przerywa Alicja zduszonym głosem.
Podnoszę głowę. Wychynęła już spod prześcieradła i wyciera jego rogiem oczy.
– Po jednej nocy na waleta?
– Za mało? Możesz mi zrobić masaż.
– Skąd wiesz, że jestem masażystą? Aha, Hattori wykablował. No fakt, skończyłem szkołę masażu w Tōkyō. Miałem dwadzieścia lat.
– I dużo koleżanek?
– Potencjalnych koleżanek. Masaż zbliża. Nie, ja w ogóle zawsze chciałem się nauczyć masażu. W PRL-u nie było takich szkół. W Tōkyō były. Całkiem mnie to wciągnęło. Nie żebym kiedyś praktykował zawodowo, rozumiesz. Tylko dla przyjaciół. Ponoć mam do tego talent, a przynamniej dryg, jak twierdził mój sensej.
– Na co czekasz?
– Zaraz. Masz jakąś oliwkę do masażu?
– Coś się znajdzie. – Alicja ściąga ze mnie prześcieradło i owija się nim w charakterze togi.
Znika w łazience.
– Może być Bambino? – woła.
– Nie wiedziałem, że to jeszcze robią! – odkrzykuję. – Dla niemowląt, tak? Jasne, może być!
Wraca z butelką.
Kręcę nosem, że zimna, ale improwizować też trzeba umieć.
– Połóż się na brzuchu. O, świetnie. Zaczniemy od barków i kręgosłupa.
Wcieram energicznie kilka kropel oliwki w dłonie, żeby ją rozgrzać. Kładę jedną dłoń delikatnie między łopatkami pacjentki i liczę powoli do trzech – czas na oswojenie się z dotykiem masażysty. Albo przekazanie energii pacjentce, jakby powiedziała szkoła azjatycka. Różne koncepcje – ten sam efekt.
Zaczynam ruchy wcierająco-rozluźniające. Tak. Dawno nie robiłem masażu. Będzie z pięć lat. Zapomniałem, jaka to dobra sprawa. Dla obu stron, jeśli masażysta rozumie i kocha swój fach. Jeszcze trochę oliwki. Dziewczyna ma suchą skórę, pije tę oliwkę jak pustynia deszcz. Może Polki po prostu tak mają.
– Mmmm.
– Samo wcieranie oliwki jest bardzo ważne – wyjaśniam. – Służy rozluźnieniu mięśni i… jak to powiedzieć po polsku? Nawiązaniu kontaktu?
– Więzi. Ummmm…
– A właśnie. Więzi. Komunikacji przez dotyk. Bez tego nie ma prawdziwie uzdrawiających efektów masażu. Dla ciała i duszy. Teraz boki… – mruczę – i wzdłuż kręgosłupa. Długie, powolne, delikatne ruchy. Przy okazji buduję sobie wstępną mapę twojego ciała. Gdzie są miejsca wymagające potem lżejszego czy mocniejszego nacisku. Mięśnie, którym nie udało się do końca rozluźnić po dłuższym napięciu. O – proszę. Mięśnie to ty masz… i są bardzo pospinane. Ale zaraz się nimi zajmiemy…
Przestaję liczyć tyknięcia. Zagłębiam się w inny świat – kontaktu dwóch ciał, uzdrawiającego dotyku, przekazywania energii.
– Nie przestrasz się teraz – mruczę – będę musiał nad tobą klęknąć okrakiem.
– Mmmmm…?
– Do długich mięśni kręgosłupa muszę użyć ciężaru mojego tułowia. Wspomóc się grawitacją. O, tak. Widzisz? To powinno być przyjemne.
– MMMMM.
Kończę pierwszy długi, powolny przejazd dłońmi w kierunku szyi i zabieram się do rozluźniającego powrotu wzdłuż boków ciała. Coś przeszkadza w idealnej płynności ruchu – czuję odrobinę za duży opór. A. Za mało oliwki. Sięgam po butelkę, zostawiając jedną dłoń na jej plecach, żeby nie przerwać kontaktu. Przerwanie kontaktu powoduje potem, przy ponownym dotyku, mały szok. Szoczek. Otwieram na chwilę oczy, żeby trafić ręką w butelkę i widzę…
Gutnera.
Stojącego w otwartych drzwiach do sypialni i przyglądającego się z fascynacją, jak siedzę okrakiem na pupie Alicji.
Gutner uśmiecha się do mnie promiennie. Chrząka.
– To może ja później…? – sugeruje, mrugając bezczelnie.
Zamieram.
– Nie, nie, właź – mruczy stłumiony głos Alicji, która ma twarz w materacu.
– Bo ja robię masaż właśnie… – zaczynam. – Tylko masaż. Jestem licencjonowanym…
– Masaż? Ha! No, jeśli tak to nazywacie…
– Nie, naprawdę, bo my w ogóle spaliśmy. Znaczy spaliśmy na waleta…
– Cicho – ofukuje mnie Alicja, przekręcając głowę w bok. – I nie przerywaj, na boga Azteków.
– Dobrze mówi mądra kobieta, słuchaj jej, a nie zbłądzisz. – Gutner podnosi palec wskazujący. – Czekaj. Naprawdę jesteś masażystą? Trzeba to jakoś wykorzystać. Masaże dla klientów? Genialne. Ge-nial-ne! No nic, nie przerywajcie sobie. Wpadłem tylko powiedzieć, że twoja łazienka będzie skończona we wtorek. Dzwonił do mnie majster z tej ekipy, co ci ją podesłałem. Wykończeniówka gratis, za spóźnienie. Aha, i kuzynostwo Alicji, które dziś śpi w kwaterze obok, chce od ciebie wynająć mieszkanie na Grójeckiej. Dobrze płaci. Ja bym się nie zastanawiał.

Mruga do mnie znowu i znika.
Wracam do masażu, z całej siły próbując się skupić.
Wiem, że za chwilę cała kamienica będzie dyskutowała o masażu Alicji.
Na waleta.

 
Wesprzyj nas