Tango miłości i przeznaczenia


Max jest tancerzem, bawidamkiem i oszustem. Mecha – żoną sławnego i bogatego kompozytora. Spotkają się tylko trzy razy – zawsze w innym miejscu, zawsze w innych okolicznościach: w roku 1928 podczas rejsu do Buenos Aires, w 1937 na Lazurowym Wybrzeżu i w 1966 nieopodal Neapolu. Każde z tych spotkań to odsłona ich burzliwego namiętnego związku, szpiegowskiej afery politycznej i międzynarodowych rozgrywek w szachy.

“Mężczyzna, który tańczył tango” to najbardziej szelmowska i zmysłowa powieść w twórczości Artura Péreza-Revertego.

Arturo Pérez-Reverte
Mężczyzna, który tańczył tango
Tłumaczenie: Joanna Karasek
Wydawnictwo Znak
Premiera: 24 października 2013


„Taka kobieta jak ty i taki mężczyzna jak ja nieczęsto spotykają się na tym świecie”.
Joseph Conrad, Wśród prądów,
przekład Teresa Tatarkiewiczowa

W listopadzie 1928 roku Armando de Troeye wyjechał do Buenos Aires po to, by skomponować tango. Mógł sobie na to pozwolić. W wieku czterdziestu trzech lat autor Nokturnów i Pasodoble dla Don Kichota znajdował się u szczytu kariery i wszystkie hiszpańskie magazyny ilustrowane zamieściły zdjęcie, na którym stojąc obok swojej pięknej żony, opiera się łokciami o reling transatlantyku Cap Polonio, należącego do towarzystwa Hamburg-Südamerikanische. Najlepsze zdjęcie ukazało się w dziale Śmietanka Towarzyska magazynu „Blanco y Negro”: małżonkowie de Troeye na pokładzie pierwszej klasy, on w angielskim trenczu narzuconym na ramiona, z jedną ręką w kieszeni marynarki i z papierosem w drugiej, uśmiecha się do żegnającego go na lądzie towarzystwa, ona, Mecha Inzunza de Troeye, w futrze i eleganckim kapeluszu, tworzącym piękną ramę dla jej jasnych oczu, określonych przez entuzjastycznego dziennikarza redagującego podpis pod zdjęciem jako „cudownie głębokie i złociste”.

Tamtego wieczoru, kiedy światła brzegu widoczne jeszcze były w oddali, Armando de Troeye ubierał się do kolacji, nieco spóźniony z powodu lekkiej migreny, która dobrą chwilę nie ustępowała. Nalegał jednak, by jego żona spędziła ten czas w sali tanecznej, słuchając muzyki. Jako że był człowiekiem drobiazgowym, dość długo napełniał złotą papierośnicę, którą wsunął do wewnętrznej kieszeni marynarki smokingu, oraz rozmieszczał w pozostałych kieszeniach przedmioty potrzebne tego wieczoru – złoty zegarek z dewizką, zapalniczkę, dwie białe, starannie złożone chustki, puzderko z pigułkami na trawienie i portfel z krokodylej skóry, z wizytówkami i banknotami o niewielkich nominałach na napiwki. Potem zgasił elektryczne oświetlenie, zamknął za sobą drzwi do kabiny apartamentu i powoli, starając się dopasować ruchy do łagodnego kołysania pokładu olbrzymiego transatlantyku, ruszył przed siebie po dywanie, który głuszył odległe wibracje maszyn napędzających statek w głąb atlantyckiej nocy.

Zanim przekroczył próg salonu, podczas gdy maître de table wychodził mu na spotkanie z listą rezerwacji w ręce, de Troeye przyjrzał się w wielkim lustrze foyer odbiciu wykrochmalonego gorsu, mankietom koszuli i czarnym, wyglansowanym butom. Wieczorowy strój zawsze podkreślał jego elegancki i kruchy zarazem wygląd – był średniego wzrostu, o rysach raczej regularnych niż atrakcyjnych, sporo zyskiwał dzięki spojrzeniu inteligentnych oczu, zadbanym wąsom i pofalowanym, czarnym włosom, przetykanym przedwczesną siwizną. Przez chwilę wrażliwe ucho kompozytora podążało za taktami melancholijnego, wolnego walca granego przez orkiestrę. De Troeye uśmiechnął się słabo, z wyrozumiałością. Wykonanie było co najwyżej poprawne. Następnie wsunął lewą dłoń do kieszeni spodni i odpowiedziawszy na pozdrowienie maître’a, podążył za nim do stolika, zarezerwowanego na całą podróż, w najlepszym miejscu sali. Niektóre spojrzenia zatrzymywały się na nim. Pewna piękna kobieta, w kolczykach ze szmaragdami, skierowała ku niemu pełen zaskoczenia i podziwu trzepot rzęs. Był rozpoznawany. Orkiestra zaczęła grać kolejnego wolnego walca, kiedy de Troeye siadał przy stole, gdzie stał nietknięty koktajl z szampana, tuż obok fałszywego płomienia elektrycznej świecy umieszczonej w kryształowym tulipanie. Z parkietu, spomiędzy par tańczących w rytm muzyki, uśmiechnęła się do niego jego młoda żona, Mercedes Inzunza, która dotarła na salę dwadzieścia minut przed nim i teraz tańczyła w objęciach młodego, przystojnego partnera w wieczorowym stroju – zawodowego tancerza zatrudnionego na statku, by zapewnić rozrywkę paniom podróżującym pierwszą klasą bez towarzystwa lub w towarzystwie mężczyzn, którzy nie tańczą. Odpowiedziawszy na uśmiech żony, de Troeye założył nogę na nogę, wyjął afektowanym gestem papierosa ze złotej papierośnicy i zapalił. €‚ƒ„…†‡‚

W dawnych czasach tacy jak on mieli swój cień. A on był najlepszy ze wszystkich. Na parkiecie niezawodnie trzymał rytm, a poza nim mógł liczyć na zręczne i spokojne dłonie, na ustach zawsze odpowiednie słowa, właściwa, błyskotliwa odpowiedź. Dzięki temu mężczyźni uważali, że jest sympatyczny, a kobiety podziwiały go. W tamtych czasach oprócz tańców towarzyskich, którymi zarabiał na życie – tango, fokstrot, boston – do mistrzostwa opanował sztukę tworzenia fajerwerków za pomocą słów i kreślenia melancholijnych pejzaży poprzez milczenie. Przez długie, owocne lata rzadko tylko pudłował: wszelkie zamożne kobiety w dowolnym wieku z trudem tylko mogłyby się mu oprzeć podczas wieczorków tanecznych w jakimś Palace, Ritzu czy Excelsiorze, na tarasach Riwiery czy w salonach pierwszej klasy na transatlantykach. Był typem mężczyzny, którego rankiem można było spotkać ubranego we frak, w cukierni, gdzie zaprosił całą służbę z domu, w którym poprzedniego wieczoru sam gościł na balu lub kolacji. Miał ten dar czy też inteligencję. Był też w stanie, przynajmniej raz w życiu, rzucić wszystko, co miał, na zielone sukno w kasynie i wracać na platformie tramwaju, kompletnie zrujnowany, pogwizdując melodię Człowiek, który rozbił kasynow Monte Carlo, zachowując pozory obojętności. Z taką elegancją zapalał papierosa, poprawiał węzeł krawata i odsłaniał wykrochmalone mankiety koszul, że nigdy żaden policjant nie odważył się go aresztować, o ile nie przyłapał go na gorącym uczynku.
– Max.
– Tak, proszę pana.
– Możesz wstawić walizkę do bagażnika.

Słońce nad zatoką w Neapolu razi oczy, odbijając się w chromowanych listwach jaguara Mark X, przypominających dawne samochody, które niegdyś prowadził on sam czy też ktoś inny. Ale nawet to się zmieniło i dawny cień nie pojawia się z żadnej strony. Max Costa spogląda pod stopy, porusza się nieco, bez skutku. Nie wie, kiedy dokładnie się to stało, ale to najmniej ważne. Cień zniknął, pozostał gdzieś w przeszłości, tak jak i wiele innych spraw.
Ma zrezygnowany wyraz twarzy, a może to tylko słońce razi go w oczy, kiedy stara się myśleć o czymś konkretnym, namacalnym – ciśnieniu w oponach, miękkiej przekładni w skrzyni biegów, poziomie oleju, żeby odsunąć od siebie to słodko-kwaśne ukłucie, pojawiające się zawsze, gdy nostalgia albo samotność materializują się nagle nazbyt wyraźnie. Potem oddycha głęboko, powoli, przeciera flanelową szmatką srebrnego kota wieńczącego maskę chłodnicy i wkłada żakiet szarej liberii, wiszący na oparciu przedniego fotela. Zapina go starannie i poprawia węzeł krawata, dopiero potem wchodzi powoli po stopniach otoczonych przez pozbawione głów marmurowe rzeźby i kamienne wazy, prowadzących do głównego wejścia.
– Proszę nie zapomnieć o małej walizeczce.
– Bez obaw, proszę pana.

Doktor Hugentobler nie lubi, żeby służba we Włoszech zwracała się do niego „panie doktorze”. Ten kraj, mawia często, pełen jest różnych dottori, cavalieri, commendatori. A ja jestem szwajcarskim lekarzem. Człowiekiem poważnym. Nie życzę sobie, żeby mnie brano za jednego ze swoich, bratanka kardynała, mediolańskiego przemysłowca czy kogoś podobnego. Co do Maxa Costy, wszyscy w osadzie położonej na przedmieściach Sorrento zwracają się do niego po prostu Max. Co jest właściwie paradoksem, biorąc pod uwagę ilość nazwisk i tytułów, jakich używał w swoim życiu, arystokratycznych bądź plebejskich, w zależności od okoliczności lub potrzeb chwili. Ale już od pewnego czasu, od kiedy jego cień ostatni raz pomachał mu chusteczką i się pożegnał – niczym kobieta, która znika na zawsze w chmurze pary, w obramowaniu okna wagonu sypialnego, a człowiek nigdy nie wie, czy odeszła w tym momencie, czy też zaczęła odchodzić już dużo wcześniej – odzyskał swoje nazwisko, to prawdziwe. Zamiast cienia – nazwisko, które aż do chwili wycofania się z branży, nieuniknionego, niedawnego i w pewnym sensie naturalnego, biorąc pod uwagę pewien czas spędzony w więzieniu, figurowało na grubych teczkach akt policyjnych w blisko połowie Europy i Ameryce.

W każdym razie, myśli, biorąc skórzaną aktówkę i walizkę Samsonite, które umieszcza w bagażniku, nigdy, nawet w najgorszych momentach nie wyobrażał sobie, że skończy, odpowiadając „tak, proszę pana”, kiedy ktoś będzie się do niego zwracał do imieniu.
– Ruszajmy, Max. Gazety zabrane?
– Tak, proszę pana, leżą z tyłu.
Dwa trzaśnięcia drzwiczek. Wkłada, zdejmuje i znów wkłada czapkę szofera, pomagając wsiąść pasażerowi. Siedząc już za kierownicą, kładzie ją na siedzeniu obok, i z pewną dawną kokieterią spogląda we wsteczne lusterko, przygładzając siwe włosy, wciąż jeszcze gęste. Nic lepiej niż ten szczegół z czapką, myśli, nie oddaje ironii całej sytuacji; absurdalność plaży, na którą wyrzuciły go fale przyboju po ostatniej katastrofie. A jednak, kiedy jest w swoim pokoju w willi i goli się przed lustrem, licząc zmarszczki, jakby liczył blizny po bitwach i miłościach, każda ze swoim konkretnym imieniem – kobiety, ruletki w kasynach, niepewne poranki i popołudnia chwały lub klęsk – zawsze na koniec puszcza do siebie oko, wybaczająco, jakby w tym wysokim staruszku, już nie tak szczupłym, o ciemnych, zmęczonych oczach, rozpoznawał portret dawnego wspólnika, któremu nie trzeba niczego wyjaśniać. Bo właściwie, daje do zrozumienia odbicie, lekko cyniczne, a nawet nieco łajdackie, trzeba przyznać, że mając sześćdziesiąt cztery lata i naprawdę kiepskie karty, jakie życie rozdało mu w ostatnich latach, może jednak uważać się za szczęściarza.

W podobnych okolicznościach inni – Enrico Fossataro czy stary Sándor Esterházy – musieli wybierać między przyjęciem publicznej dobroczynności i minutą niewygodnych drgawek, kiedy zwisa się nagle z krawata w łazience marnego pensjonatu.
– Są jakieś ważniejsze wiadomości? – pyta Hugentobler.
Słychać szelest gazet na tylnym siedzeniu samochodu, dźwięk leniwie przewracanych stron. Bardziej był to komentarz niż pytanie. We wstecznym lusterku Max widzi opuszczony wzrok swojego pracodawcy, okulary do czytania na czubku nosa.
– Rosjanie zrzucili gdzieś bombę atomową, czy coś takiego?
Hugentobler żartuje naturalnie. Szwajcarskie poczucie humoru. Kiedy jest w dobrym nastroju, ma zwyczaj żartowania z personelem, może dlatego, że jest samotny i nie ma rodziny, która śmiałaby się z jego dowcipów. Max układa na twarzy zawodowy uśmiech. Dyskretny, z odpowiednim dystansem.
– Nic specjalnego, proszę pana: Cassius Clay wygrał kolejną walkę i astronauci z Gemini XI wrócili na ziemię cali i zdrowi… No i zaostrza się wojna w Indochinach.
– Wietnam ma pan na myśli.
– Właśnie. Wietnam… A z wiadomości lokalnych, w Sorrento zaczyna się szachowy turniej Campanella: grają Keller z Sokołowem.
– Wielkie nieba – mówi Hugentobler sarkastycznie, z roztargnieniem.
– Naprawdę będę żałował, że mnie przy tym nie było…
Rzeczywiście, Max, na świecie znajdą się amatorzy wszystkiego.
– Święta racja, proszę pana.
– Czy można to sobie wyobrazić? Całe życie nad szachownicą. Źle kończą wszyscy szachiści. Tracą rozum, jak ten Bobby Fischer.
– Oczywiście.
– Proszę jechać drogą w dole. Mamy czas.

Żwir przestaje chrzęścić pod kołami, kiedy po minięciu żelaznej bramy jaguar zaczyna toczyć się asfaltową drogą, pomiędzy drzewkami oliwnymi, mirtami i Œ gowcami. Max spokojnie redukuje bieg przed ostrym zakrętem, za którym w głębi, na tle spokojnego, świetlistego morza odcinają się, jakby w matowej szybie, kształty pinii i domów wznoszących się na wzgórzach, z sylwetą Wezuwiusza po drugiej stronie zatoki. Przez chwilę zapomina o obecności pasażera i głaszcze kierownicę, skupiając się na przyjemności prowadzenia auta, ruchu pomiędzy dwoma punktami, których umiejscowienie w czasie i przestrzeni jest mu obojętne. Powietrze wpadające przez otwarte okno pachnie miodem i żywicą, i ostatnimi woniami lata, które w tych okolicach najdłużej opiera się śmierci, wydając naiwną i rozczulającą bitwę kartkom w kalendarzu.
– Cudowny dzień, Max.
Mruga, wracając do rzeczywistości, po czym znów podnosi wzrok na lusterko wsteczne. Doktor Hugentobler odłożył gazety i trzyma w ustach hawańskie cygaro.
– Istotnie, proszę pana.
– Obawiam się, że kiedy wrócę, pogoda już się zmieni.
– Miejmy nadzieję, że nie. To tylko trzy tygodnie.

Hugentobler wydaje chrząknięcie, któremu towarzyszy kłąb dymu. Jest mężczyzną o czerwonawej cerze i łagodnym wyglądzie, jest właścicielem sanatorium leżącego nad jeziorem Garda. Dorobił się majątku w latach powojennych, zajmując się leczeniem psychiatrycznym bogatych Żydów, którzy przeżyli horrory nazizmu, budzili się w nocy, sądząc, że jeszcze leżą w baraku w Auschwitz, a na zewnątrz szczekają dobermany i esesmani wskazują drogę pod prysznic. Hugentobler i jego włoski wspólnik, niejaki doktor Bacchelli, pomagali im pokonać koszmary, polecając na koniec leczenia wycieczkę do Izraela, zorganizowaną przez kierownictwo sanatorium i zamykając leczenie wstrząsającymi fakturami, które pozwalają Hugentoblerowi na utrzymanie domu w Mediolanie, mieszkania w Zurychu i willi w Sorrento z pięcioma samochodami w garażu. Od trzech lat Max dba o to, żeby wszystkie były sprawne i je prowadzi, doglądając równocześnie wszystkich prac związanych z utrzymaniem willi, w której zatrudnione jest jeszcze małżeństwo z Salerno, służąca i ogrodnik, o nazwisku Lanza.
– Proszę nie jechać prosto do portu. Przejedźmy przez centrum.
– Tak, proszę pana.
Rzuca okiem na zegarek, poprawny, choć tani – festina pozłacana fałszywym złotem – który nosi na lewym nadgarstku, i prowadzi między nielicznymi samochodami, które o tej porze jadą przez corso Italia. Mają więcej niż dość czasu, żeby zdążyć na motorówkę, która przewiezie doktora z Sorrento na drugą stronę zatoki, oszczędzając mu pokonywania zakrętów na drodze, która prowadzi na lotnisko w Neapolu.
– Max?
– Tak, proszę pana.
– Proszę się zatrzymać przed Rufolo i kupić pudełko cygar montecristo numer dwa.

Stosunek pracy Maxa Costy i jego obecnego pracodawcy zaczął się niczym miłość od pierwszego wejrzenia: psychiatra spojrzał na niego i zaraz zapomniał o jego znakomitych dokonaniach – wszystkich kompletnie fałszywych swoją drogą – opisanych w listach referencyjnych. Jako człowiek praktyczny, przekonany o tym, że jego intuicja i doświadczenie zawodowe umożliwiają mu zawsze właściwą ocenę natury spotkanego człowieka, Hugentobler stwierdził, że człowiek, ubrany z pewną niedzisiejszą elegancją, o twarzy szczerej, spokojnej i pełnej szacunku, a przede wszystkim o widocznym dobrym wychowaniu i rozwadze bijących z postaci i słów, to żywy obraz uczciwości i przyzwoitości. Jest to więc człowiek godny, by mu powierzyć olśniewający park samochodowy – jaguar, rolls-royce Silver Cloud II i trzy stare automobile, między nimi bugatti 50T coupé – który stanowi dumę doktora w Sorrento. Naturalnie doktor jest jak najdalszy od tego, by przypuszczać, że jego szofer w innych czasach cieszył się posiadaniem bądź używaniem samochodów równie luksusowych, jak te, które teraz prowadzi jako kierowca. Gdyby Hugentobler posiadał pełną informację, musiałby zrewidować część swoich poglądów na temat natury ludzkiej i poszukać szofera o wyglądzie mniej eleganckim i o bardziej konwencjonalnym życiorysie. Tak czy inaczej byłby to błąd. Każdy, kto zna ciemną stronę prawdy, wie, że ludzie, którzy stracili cień, są jak kobiety z bujną przeszłością wychodzące za mąż: nie ma na świecie nikogo wierniejszego od nich, bo wiedzą, czym ryzykują. Jednak z pewnością Max Costa nie będzie tym kimś, kto przy tej wysokości stawki, miałby kształcić doktora Hugentoblera w kwestiach dotyczących znikania cieni, uczciwości dziwek lub koniecznej przyzwoitości starych salonowych tancerzy, później złodziei w białych rękawiczkach. Choć nie zawsze rękawiczki pozostawały całkiem białe.

Kiedy łódź motorowa Riva oddala się od nabrzeża portu Marina Piccola, Max Costa przez chwilę stoi oparty na falochronie osłaniającym molo, obserwując, jak kilwater rozcina niebieską płytę zatoki. Potem zdejmuje krawat i żakiet liberii i trzymając go na ramieniu, wraca do samochodu zaparkowanego nieopodal budynku Guardia di Finanza, pod skarpą podtrzymującą górną część Sorrento. Daje pięćdziesiąt lirów chłopcu, który pilnował jaguara, zapala silnik i prowadzi powoli drogą, która najpierw zakreśla ostry łuk, po czym wznosi się do centrum. Wjeżdżając na plac Tasso, zatrzymuje się przed trójką przechodniów wychodzących z hotelu Vittoria: są to dwie kobiety i mężczyzna, których z roztargnieniem śledzi wzrokiem, kiedy przechodzą bardzo blisko przed jego chłodnicą. Wyglądają na zamożnych turystów, takich, którzy pojawiają się poza sezonem, żeby cieszyć się w spokoju, bez udręki właściwej letnim tłumom, słońcem, morzem i przyjemnym klimatem, utrzymującym się tutaj aż do bardzo późnej jesieni. Mężczyzna nie ma nawet trzydziestki, nosi ciemne okulary i jest ubrany w marynarkę z zamszowymi łatami na łokciach. Młodsza z kobiet jest brunetką o miłym wyglądzie, w krótkiej spódnicy, z włosami splecionymi w długi warkocz na plecach. Druga jest starsza, bardziej dojrzała, ubrana w długą tunikę z beżowej dzianiny i ciemną spódnicę, głowę chroni pogiętym męskim kapeluszem z tweedu, spod którego wystają bardzo krótkie włosy, siwe ze srebrnymi cieniami.

Kobieta dystyngowana, docenia Max. Ma tę elegancję, która nie wynika ze stroju, ale ze sposobu noszenia go. Dużo powyżej średniej tego, co można zobaczyć w willach i dobrych hotelach Sorrento, Amalˆ i Capri, nawet o tej porze roku. W tej drugiej kobiecie jest coś, co każe mu śledzić ją spojrzeniem, kiedy przechodzi przez plac Tasso. Być może sposób w jaki się porusza: powoli, pewna siebie, z prawą ręką wsuniętą leniwie do kieszeni tuniki, idzie tak jak zazwyczaj chodzą osoby, które przez większą część życia, pewnie stąpały po dywanach całego świata, będącego ich własnością. A może tym, co przyciąga uwagę Maxa, jest jakby znajome pochylenie głowy w kierunku osób jej towarzyszących, kiedy śmieje się z tego, o czym mówią między sobą lub wypowiada słowa, których brzmienie tłumią dźwiękoszczelne szyby samochodu. Naraz w jednej chwili, z szybkością, z jaką nagle człowiek przypomina sobie oderwany fragment zapomnianego snu, do Maxa dociera echo wspomnienia. Dawny, odległy obraz wyrazu twarzy, głosu, uśmiechu. Jest tak zaskoczony, że dopiero pod wpływem dźwięku klaksonu za plecami, wrzuca pierwszy bieg i rusza, ciągle obserwując trójkę, która dotarła na drugą stronę placu i siada w słońcu, przy jednym ze stolików w ogródku baru Fauno.

Kiedy ma już wjechać w corso Italia, wrażenie czegoś znajomego znów porusza jego pamięć: twarz, głos. Jakaś scena albo ich cały ciąg. Naraz zaskoczenie przemienia się w osłupienie i Max tak gwałtownie naciska pedał hamulca, że zarabia drugi klakson samochodu jadącego za nim, któremu towarzyszą tym razem wściekłe gesty kierowcy, podczas kiedy jaguar nagle skręca na prawo i znów hamując, zatrzymuje się przy krawężniku. Wyciąga kluczyki ze stacyjki i siedząc nieruchomo, zastanawia się, patrząc na dłonie oparte na kierownicy. W końcu wysiada z samochodu, wkłada żakiet i przechodząc pod palmami przez plac, idzie w stronę baru. Jest zaniepokojony. Obawia się potwierdzenia tego, co mu się kołacze po głowie. Cała trójka nadal tam siedzi, zajęta ożywioną rozmową. Starając się pozostać niezauważonym, Max zatrzymuje się blisko krzewów parkowej części placu. Stolik jest w odległości dziesięciu metrów, kobietę w tweedowym kapeluszu widzi z pro‰ lu, jak gawędzi z pozostałą dwójką, nieświadoma szczegółowej analizy, jakiej poddaje ją Max. Prawdopodobnie swego czasu była bardzo atrakcyjna, jej twarz zachowuje wyraźne ślady minionej urody. Może być jest tą kobietą, jak podejrzewa, konstatuje niepewnie, choć nie potra‰fi tego stwierdzić niezbicie. Nakłada się zbyt wiele kobiecych twarzy, sporo przed nią i bardzo wiele po. Ukryty pośród klombów, Max szuka w pamięci wszelkich szczegółów pasujących do tego obrazu i nie dochodzi do żadnego ostatecznego wniosku. Wreszcie, świadomy, że stojąc w tym miejscu, zaraz zacznie zwracać na siebie uwagę, okrąża ogródek i siada przy jednym ze stolików w głębi.

Zamawia u kelnera negroni i przez kolejnych dwadzieścia minut obserwuje pro‰ l kobiety, analizuje każdy jej gest i ruch, porównuje ze wspomnieniami. Kiedy trójka wstaje od stolika i znów przechodzi przez plac w kierunku rogu via San Cesareo, wreszcie ją rozpoznaje. Podnosi się i idzie za nimi, pozostając daleko w tyle. Od wieków jego stare serce nie biło tak szybko. Kobieta dobrze tańczy, stwierdził Max Costa. Swobodnie i z pewną zuchwałością. Odważyła się nawet towarzyszyć mu w krokach bocznych, nieco bardziej skomplikowanych, fantazyjnych, jakie zaimprowizował, by sprawdzić jej zręczność, takich, które łatwo mogły pozbawić wdzięku taniec mniej doświadczonej tancerki. Zbliża się do dwudziestu pięciu lat, szacował. Wysoka i szczupła, o długich rękach, delikatnych nadgarstkach i nogach, które wydawały się nieskończenie długie pod lekkim, ciemnym jedwabiem o ˆ oletowych re‰ eksach, odsłaniającym jej ramiona i plecy aż do pasa. Dzięki wysokim obcasom, które dodawały szyku wieczorowej sukni, jej twarz znajdowała się na wysokości twarzy Maxa, spokojna, ładnie zarysowana. Pszeniczne włosy, lekko ondulowane, zgodnie z aktualną modą tego sezonu, miała obcięte prosto, odsłaniające kark. Kiedy tańczyła, jej wzrok utkwiony był nieruchomo ponad ramieniem partnera odzianym we frak, na którym opierała dłoń ze lśniącą obrączką na palcu. Ani razu, od chwili, kiedy do niej podszedł z grzecznym ukłonem, zapraszając do wolnego angielskiego walca zwanego bostonem, nie spojrzeli sobie w oczy. Jej tęczówki miały kolor przejrzystego miodu, niemal płynnego; kształt oka podkreślała odpowiednia ilość tuszu – ani jednego pociągnięcia więcej, niż to było konieczne, podobnie jak karminu na ustach – pod łukami brwi wydepilowanymi w cieniutką nitkę. Nie miała nic wspólnego z innymi kobietami, jakim Max towarzyszył tego wieczoru w sali tanecznej – dojrzałym paniom, wyperfumowanym zapachem bzu i paczuli, niezręcznym podlotkom w jasnych i krótkich sukienkach, które zagryzały wargi, uważając, żeby nie zgubić rytmu, i rumieniły się, kiedy kładł im dłoń w pasie albo biły brawo, kiedy zabrzmiała hupa-hupa. Czyli, pierwszy raz tego wieczoru fordanser z Cap Polonio zaczął cieszyć się swoją pracą.

Nie spojrzeli sobie w oczy do końca bostona – był to What I’ ll do – kiedy orkiestra zaczęła tango A media luz. Przez chwilę stali nieruchomo na opustoszałym parkiecie, twarzą w twarz, i widząc, że kobieta nie wraca do stolika – mężczyzna w smokingu, zapewne małżonek, przed chwilą tam usiadł – przy pierwszych taktach wyciągnął ramię, a kobieta natychmiast się poddała, niewzruszona tak jak poprzednio. Oparła lewą dłoń na jego ramieniu, wyciągnęła leniwie drugą rękę i zaczęli poruszać się po parkiecie – płynąć, Max pomyślał, to lepsze słowo – znów tęczówki w kolorze miodu były utkwione gdzieś w tyle za tancerzem, nie patrzyła na niego, choć spleciona z jego ciałem z zadziwiającą precyzją, w rytmie pewnym i powolnym, nadawanym przez mężczyznę, który ze swojej strony starał się zachować odległość właściwą i pełną respektu, mimo bliskości nieodzownej do komponowania kolejnych figur.
– Czy tak pani odpowiada? – spytał po skomplikowanej ewolucji, którą kobieta wykonała z absolutną naturalnością.
Wreszcie spojrzała na niego, przelotnie. Pojawił się też delikatny zarys uśmiechu, który natychmiast zniknął.
– Doskonale.

Ostatnimi laty, za sprawą paryskiej mody, przyniesione z potańcówek półświatka tango, oryginalnie pochodzące z Argentyny, robiło furorę po obu stronach Atlantyku. Parkiet zaraz zaludnił się parami, które poruszając się z większym lub mniejszym wdziękiem, obracały się, rozdzielały i znów spotykały, i w zależności od przypadku i wprawy tancerzy wrażenie, jakie sprawiali, mieściło się w spektrum od poprawności do groteski. Partnerka Maxa jednak z całkowitą swobodą odpowiadała jego najbardziej skomplikowanym krokom, przystosowując się zarówno do ruchów klasycznych, przewidywalnych, jak i tych, które on, coraz pewniejszy swojej towarzyszki, improwizował od czasu do czasu, zawsze spokojny i powolny, co stanowiło o jego własnym stylu, ale wprowadzając cięcia i sympatyczne kroki boczne, które ona przyjmowała z naturalnością. Bawiła się też ruchem i muzyką, co można było dostrzec w jej uśmiechu, którym teraz obdarowywała Maxa nieco częściej, przy krokach bardziej skomplikowanych, jednak zakończonych sukcesem, i w złotym spojrzeniu, które od czasu do czasu powracało z oddali i przez kilka sekund spoczywało z zadowoleniem na partnerze.

Podczas kiedy poruszali się po parkiecie, on obserwował jej męża profesjonalnym okiem spokojnego myśliwego. Był do tego przyzwyczajony: mężowie, ojcowie, bracia, synowie, kochankowie kobiet, z którymi tańczył. Mężczyźni, którzy zazwyczaj towarzyszyli im z dumą, arogancją, znużeniem, rezygnacją czy innymi równie męskimi uczuciami. Wielu użytecznych informacji dostarczały szpilki do krawata, dewizki u zegarków, papierośnice i obrączki, ważna też była grubość portfeli otwieranych przy kelnerach, jakość i krój marynarek, kant spodni czy błysk skóry na butach. Nawet forma węzła u krawata. Wszystko to stanowiło materiał, dzięki któremu Max Costa mógł przy akompaniamencie rytmu muzyki określić metody i cele; czy mówiąc bardziej prozaicznie, przejść od tańca towarzyskiego do działalności bardziej lukratywnej. Upływ czasu i doświadczenie utwierdziły go w opinii, jaką uzyskał przed siedmioma laty z ust hrabiego Borysa Dołgorukiego-Bagration – kaprala w pierwszym regimencie Legii Cudzoziemskiej – który półtorej minuty wcześniej zwymiotował całą butelkę okropnego koniaku na tylnym podwórzu burdelu u Fatimy:
– Kobieta nigdy nie jest tylko kobietą, kochany Maksie. Jest też, a raczej przede wszystkim, mężczyznami, których miała, ma i mogłaby mieć. Żadnej nie da się zrozumieć bez nich… A ten, kto poznaje ich wykaz, dostaje klucz do sejfu. Wytrych do jej tajemnic.
Spojrzał ostatni raz na męża, już z bliska, kiedy po skończeniu utworu odprowadzał swoją partnerkę do stołu – mężczyzna elegancki, pewny siebie, po czterdziestce. Nie był przystojny, ale miał przyjemny wygląd, podkreślony cienkim, wytwornym wąsikiem, pofalowane, przyprószone siwizną włosy, oczy żywe i inteligentne, które dostrzegały – stwierdził Max – każdy szczegół z tego, co działo się na parkiecie. Poszukał jego nazwiska na liście rezerwacji, zanim podszedł do kobiety, kiedy jeszcze była sama, i maître potwierdził, że jest to znany hiszpański kompozytor Armando de Troeye z małżonką: specjalna kabina apartament w pierwszej klasie i rezerwacja stolika w głównej jadalni, tuż obok stołu kapitana, co na pokładzie Cap Polonio oznaczało mnóstwo pieniędzy, znakomitą pozycję towarzyską, i niemal zawsze obie te cechy równocześnie.
– To była prawdziwa przyjemność. Znakomicie pani tańczy.
– Dziękuję.

Pochylił głowę gestem niemal wojskowym – kobiety zazwyczaj lubiły ten sposób pozdrawiania, podobnie jak naturalność, z jaką ujmował ich palce, by zbliżyć do nich usta – na który odpowiedziała słabym, zimnym skinieniem, siadając na krześle, które jej mąż, teraz stojący obok, jej podsunął. Max obrócił się do nich plecami, przygładził na skroniach lśniące czarne włosy, zaczesane do tyłu brylantyną, najpierw prawą, a potem lewą ręką, i odszedł, wymijając pary tańczące na parkiecie. Szedł z uprzejmym uśmiechem na ustach, nie patrząc na nikogo, ale zauważając z wysokości metra siedemdziesięciu dziewięciu centymetrów wzrostu, ubrany z nienaganną starannością – na strój wydał ostatnie oszczędności, zanim wszedł na pokład z kontraktem w jedną stronę do Buenos Aires – zainteresowanie kobiet dobiegające od stolików, które goście zaczynali już opuszczać, żeby udać się do jadalni. W tej chwili pół salonu mnie nienawidzi, stwierdził z rezygnacją, ale i rozbawieniem. A drugie pół to kobiety.

 
Wesprzyj nas