Porywająca i niezapomniana historia o odwadze i miłości w niemoralnym świecie.


Elizję stworzono po to, by służyła mieszkańcom Dominium, rajskiej wyspy, na której mieszkają najbogatsi ludzie na Ziemi. Szesnastolatka jest klonem bez emocji, które mogłyby ją odrywać od bycia opiekunką dzieci gubernatora.

Kiedy jednak spotyka Tahira, wspaniałego, enigmatycznego młodzieńca, pochodzącego z jednej z najbardziej wpływowych rodzin, niespodziewane emocje zaczynają pojawiać się w jej umyśle. Elizja nie rozumie, co się z nią dzieje, nie wie, jak sobie radzić z czymś, czego nigdy się nie spodziewała.

Jeżeli inni dowiedzą się o tym, że Elizja potrafi kochać, czeka ją przerażający los. Ale pożądanie do Tahira jest zbyt silne, by móc je ignorować. Gdy okrutny los ich rozdziela, dziewczyna postanawia uciec, bez względu na koszty!

Rachel Cohn
BETA
Przekład: Berenika Janczarska
Wydawnictwo Czarna Owca
Premiera: 23 października 2013


• 1 •

To właśnie mnie chce kupić. Elegantka twierdzi, że weszła do butiku w kurorcie, aby kupić sweter, ale to właśnie ode mnie nie może oderwać wzroku. Ma na sobie jedwabny kostium koloru kości słoniowej, ozdobiony diamentami, doskonale dopasowany do jej figury przypominającej klepsydrę. Jak na kobietę w średnim wieku ma nieskazitelną twarz. Błyszczące kasztanowe włosy spływają na ramiona, a gładkie, wypielęgnowane przez manikiurzystkę dłonie upiększone są klejnotami. Wygląda, jakby nie odstępował jej stylista, pilnując, aby w każdym szczególe była nienaganna. Eskortuje ją dwóch ochroniarzy – opalonych, rosłych blondynów o posturze kulturystów. Mają szkliste oczy w kolorze fuksji i fioletową lilijkę wytatuowaną na prawej skroni, tak jak ja.

Przesuwa bladoróżowymi palcami po jasnobłękitnym kardiganie, badając jakość tkaniny, ale wzrok utkwiła we mnie. To mnie ocenia pod względem jakości. –  Czy ona jest na sprzedaż? – pyta w końcu Marisę, szefową butiku.
Jej głos jest lekko chropawy, jak u dziecka. Pytanie wypowiada ze swobodą, ale cicho, jakby miała zafundować sobie wielką, kalorycznie zabójczą kremówkę. Marisa, która jest także najbardziej elitarną brokerką na Dominium, potwierdza nieznacznym skinięciem głowy. W butiku sprzedaje się odzież i… ludzi. O ile w ogóle można uważać nas za ludzi. Tutaj, na Dominium, istoty ludzkie nazywają nas „klonami” lub „replikantami”. Ja mam na imię Elizja, bo tak zdecydowała doktor Lusardi, gdy się wyklułam.

Urodziłam się zaledwie kilka tygodni temu. Mam jednak szesnaście lat. Nie wiem nic o mojej Pierwszej, dziewczynie, której klonem jestem. I raczej niczego się już na jej temat nie dowiem. Abym ja mogła powstać, ona musiała umrzeć. Znajdujemy się w osobnym pokoju: tylko ja, elegantka i Marisa. Żadnych ochroniarzy, żadnych klientów, nie ma też innych klonów. Ściany pokoju są całe białe. Matowe firanki się wydymają, wpuszczając przez duże wykuszowe okno pierwszorzędny tlen, jeden z walorów Dominium. Pokój ma odzwierciedlać spokój i ciszę, z których słynie ta wyspa położona na równikowych morzach. Z okna rozciąga się szeroki widok na Io – otaczające ją spienione fioletowoniebieskie morze. Zastanawiam się, co kryje się w jego wodach, że budzą tak wyjątkowe odczucia. Dla mnie jest to jednak niepojęte: uzasadnienie należy do sfery ludzkich emocji, nie do logiki. Ludzie potrafią wydać oszczędności całego życia, aby przez chwilę pławić się w Io. A ja, choćby mnie wrzucono w jego toń, abym mogła się rozkoszować wszystkimi przypisywanymi mu mistycznymi właściwościami – i tak nic nie poczuję. Nie mam duszy.

Elegantka obmacuje mnie, jakbym była owocem na targu. Delikatnie ugniata moje ciało, najpierw ramiona, potem uda. Naciska dłońmi łopatki, by sprawdzić, czy mam silne plecy, przeczesuje ręką włosy.
– Jest śliczna – stwierdza.
– Pani Bratton, sytuacja powinna być jasna pod względem prawnym, więc musi sobie pani zdawać sprawę, iż to egzemplarz typu beta – uprzedza Marisa. – Doktor Lusardi nie dopracowała jeszcze serii nastolatek.
Wyciąga rękę do moich ramion i odgarnia włosy, żeby klientka mogła wyraźnie zobaczyć laserowe oznakowanie na szyi: słowo „beta” wytatuowane fioletowym tuszem.
– Rozumiem, że to wpływa na jej cenę – mówi miękkim głosem elegantka zwana panią Bratton. Mój chip podpowiada mi: „Właśnie trwa dobijanie targu”.
– Oczywiście – odpowiada Marisa. – Doktor Lusardi będzie zachwycona, że ktoś z pani pozycją chce wypróbować nastolatkę typu beta.
Pani Bratton kieruje na mnie wzrok.
– Jak się nazywasz, moja droga?
– Elizja – odpowiadam.
„Elizja”. „Elizja”. Wciąż słyszę, jak doktor Lusardi uczy mnie wymawiania mojego imienia i nazwy wyspy: „Dominium”. Klony budzą się bez zdolności do mówienia. Po wykluciu potrzeba dnia lub dwóch, by przemówiły. „Elizja”. „Dominium”.
– Sądzę, że doskonale się nadasz do naszego domu, Elizjo. Bardzo nam brakuje nastolatki od czasu, gdy Astrid, moja najstarsza córka, wyjechała na Kontynent, żeby studiować. – Po przerwie dodaje: – Na uniwersytecie Biome.
– Gratuluję – mówię, bo wiem, że tak właśnie należy powiedzieć rodzicowi, którego dziecko dostało się na prestiżową uczelnię.
– To wielki powód do dumy. Pani Bratton się rozpromienia. – Owszem, szkoda tylko, że Astrid jest tak bardzo pochłonięta studiami. Twierdzi, że w czasie roku akademickiego nie może nas odwiedzać. Tak bardzo nam jej brakuje. Od jej wyjazdu młodszy brat i siostra stali się marudni. – Urywa, by przed podjęciem ostatecznej decyzji zmierzyć mnie wzrokiem od stóp do głów. – Tak, zdecydowanie potrzeba nam nowej dziewczyny. Czy chciałabyś być z nami?
– Tak, proszę pani – odpowiadam.
Nie ma dla mnie znaczenia, czy będę tkwiła w tym sklepie, czy w jej domu. Mój chip podpowiada mi jednak, żebym odpowiednim tonem wyraziła entuzjazm, który utwierdzi panią Bratton w przekonaniu, że decyzja o zakupie jest właściwa.
– Ma nienaganne maniery – zachwala Marisa.
– W rzeczy samej! – przytakuje pani Bratton. – To wielki postęp, gdy się pomyśli, jak bezczelne mogą być prawdziwe nastolatki. – Uśmiecha się ciepło. – Wiem, bo kilkoro wychowałam.
Marisa odsyła mnie z powrotem do sklepu i kończy negocjacje z panią Bratton. Mam sobie wybrać ładne, ale skromne ubranie do mojego nowego domu, w którym będę służyć nowej właścicielce. Biorę jasnobłękitny sweter, który spodobał się wcześniej pani Bratton, białą bluzkę i jednolitą niebieską spódnicę, pod kolor swetra. Mundurek dla początkujących. Wkładam nowy strój. Nic więcej nie potrzebuję. Aha, jeszcze tylko jedno: muszę pożegnać się z Becky. Becky to druga nastolatka typu beta wystawiona na sprzedaż w butiku. Gdy tylko przyjechałam, powiedziała mi, że bety trudniej się sprzedają, ponieważ nie ma gwarancji, że będą działały zgodnie z zaprogramowaniem.

Becky i ja jesteśmy nastolatkami typu beta, pierwszymi z tej serii. Opowiadała, jak doktor Lusardi uświadomiła jej zaraz po wykluciu, że bety mogą najwyżej przyciągnąć łowców nowości, poza nimi mało kto się skusi. Dorośli raczej nie przepadają za nastolatkami; wielu z nich stara się nawet zapomnieć, że były czasy, gdy sami mieli naście lat. Becky sądzi, że egzemplarze beta będą traktowane jako eksperyment, dopóki doktor Lusardi nie zdoła wyprodukować niemowląt i dzieci, bo dopiero te mogłyby zawojować rynek. Choć oficjalnie Becky jest wystawiona na sprzedaż, nikt nie oczekuje, że zostanie kupiona. Przeznaczono ją więc do pracy w butiku, żeby utrzymywała porządek, podawała napoje i sprzątała po wizytach klientów. Ze swoim niefortunnym wyglądem Becky nie ma szans na awans do wyższej kasty klonów, złożonej z towarzyszy i towarzyszek, szefów kuchni, kamerdynerów, kontrolerów tlenu, instruktorów sportu i – mających najwyższą pozycję – „luksatorów”, czyli asystentów spełniających luksusowe potrzeby mieszkańców wyspy.

Becky wykluła się kilka miesięcy temu, z szopą brązowych włosów kręconych niczym splątane szczurze ogony, z bladoróżowymi oczami w odcieniu fuksji i niezdrową, pożółkłą cerą. Jest też otyła, przynajmniej o dwa rozmiary grubsza od ideału piękna wyznawanego na wyspie – perfekcyjnej, nieskażonej cellulitem Miss Bikini. Doktor Lusardi uważa, że jestem najdoskonalszym egzemplarzem ze wszystkich beta, bez względu na wiek. Mój wygląd odpowiada obowiązującemu na Dominium kanonowi piękna, tak jak powinien mu odpowiadać wygląd wszystkich klonów. Według załączonej holograficznej broszurki moje wymiary są wzorcowe. Ładnie wyrzeźbione mięśnie sugerują, że moja Pierwsza była sportsmenką lub tancerką.

Doktor Lusardi stwierdziła, że „wyglądam milusio”. Mam wspaniałe jasne włosy w miodowym odcieniu, skórę muśniętą słońcem i brzoskwiniowokremową cerę. Moje oczy, najtrudniejsza – zdaniem doktor Lusardi – rzecz, są bez zarzutu. Są niczym landrynki w odcieniu jasnej fuksji, z powiekami w kształcie migdałów i gęstymi brązowymi rzęsami; zaprojektowane tak, by wyrażać łagodność i nie odstraszać właścicieli. Świetliste oczy klonów widziane z dystansu mają przyciągać ludzi i dawać im poczucie bezpieczeństwa. Z bliska wydają się jednak puste. Dlatego ludzie raczej unikają patrzenia nam prosto w oczy, co – jak mi uświadomiono – uchodzi za towarzyski nietakt: oczy, w których nie widać duszy, są przerażające dla oczu, z których dusza wyziera.
– Więc masz być towarzyszką? – pyta Becky. – Ekstrafucha.
Czuję nagłe ukłucie w sercu. To tak, jakby miało się tęsknić za tą drugą betą. Wiem jednak, że to tylko z powodu mojego chipa, który potrafi naśladować ludzkie reakcje i nie ma nic wspólnego ze zdolnością do prawdziwej tęsknoty za Becky. Nic do siebie nie czujemy. Nie ma takiej potrzeby. Nie wiem jednak, dlaczego na myśl o opuszczeniu drugiej bety odczuwam pustkę w środku. Muszę się jeszcze tak dużo nauczyć: o wyspie, o chemii własnego ciała. Jestem zupełną nowicjuszką.
– Dopiero co wystawiono cię na sprzedaż, a już znaleźli się chętni. Moje gratulacje – dorzuca Becky.
– Może, gdy się rozejrzę w nowym domu, spytam o jakieś odpowiednie dla ciebie zajęcie.
– Dzięki – odpowiada Becky, udając wdzięczność za propozycję będącą bez pokrycia, o czym obie wiemy. – Jestem bardzo zadowolona z pracy tutaj.

Razem z panią Bratton odjeżdżamy samosterowanym niskopułapowym awiatem, Pojazdem Luksusowego Użytku. PLU ma przyciemnione szyby, a w środku pachnie jaśminem, wygodne siedzenia są niemal pieszczotą dla pasażera. Siedzimy z tyłu, z przodu jej dwaj ochroniarze. Bacznie patrzą przez okno, jakby w raju rozpościerającym się na zewnątrz mogło czyhać jakieś niebezpieczeństwo. Może gapią się tak, bo nie mają nic innego do roboty. Awiat jest przecież sterowany automatycznie. Gdy maszyna szybuje ponad ziemią, pani Bratton przesuwa prawą ręką po lewej, od łokcia po nadgarstek. Pod skórą pojawia się konsola transmisyjna. Pani Bratton zaczyna przesyłać wiadomości, najwyraźniej utraciwszy zainteresowanie nowym nabytkiem, czyli mną. Choć wiem, że jestem tu po to, by sprawiać jej przyjemność, a nie ją zanudzać, mój chip podpowiada, że ludzie potrzebują czasem chwili spokoju na przesłanie danych, więc nie próbuję jej teraz zabawiać.

Zamiast tego przyglądam się znikającym krajobrazom: luksusowe wille w otoczeniu wysokich palm, turkusowe laguny, ogrody pełne kwitnących drzew jakarandy, lilii, passiflory, orchidei i hibiskusów. W oddali malują się łagodne, kojące wody Io, a jeszcze dalej ponad nimi szmaragdowe zalesione góry nad wyspą. Wprawdzie nie widzę tego z okna pojazdu, ale pamiętam, że po drugiej stronie podnóża gór są porośnięte dzikim lasem tropikalnym, w którym mieści się kompleks badawczy Lusardi – miejsce, z którego pochodzę. Nie byłam nigdzie poza Dominium, więc nie mam porównania. Nie potrzebuję jednak podpowiedzi chipa, by wiedzieć, że wyspa nie jest ideałem według ludzkich wyobrażeń, ale ideałem samym w sobie. Jedwabiste powietrze, które wdycham, spływa po gardle słodko jak miód. Feeria barw zniewala oczy: fiołkowoniebieska Io, soczysta zieleń krzewów i wysokich drzew, wyrastające zewsząd pióropusze kwiatów, jaskraworóżowe, żółte, pomarańczowe, czerwone, fioletowe i złote. Wzbiera we mnie ekscytacja, a to świetne antidotum na niepokój, który odczuwałam po rozdzieleniu z Becky.

Mam już właściciela i właśnie jedziemy do mojego nowego domu, położonego w najbardziej upragnionym miejscu na ziemi. Jak będzie wyglądało moje życie na Dominium? Pani Bratton odczytuje odpowiedź na konsoli i wzdycha:
– Rany. Gubernator nie jest tym wszystkim zachwycony. Moja baza danych przesyła mi obraz władczego łysego mężczyzny w wojskowym mundurze przystrojonym medalami. Interfejs podaje, że gubernator to emerytowany generał, obecny prezes wyspy mianowany przez radę dyrektorów.
– Skąd pani zna gubernatora? – pytam panią Bratton.
– To mój mąż, głuptasko. Sądzę, że to wyjaśnia obecność ochroniarzy, choć to, że w tej oazie spokoju w ogóle potrzebni są ochroniarze, nie jest dla mnie do końca zrozumiałe. Nie do mnie jednak należy zadawanie pytań tego rodzaju. Jestem tylko klonką, w dodatku klonką typu beta.
– Dlaczego nazywa się gubernator? – drążę. – To przezwisko, złotko. Brzmi trochę kolonialnie. „Prezes” to takie bez charakteru.
– Rozumiem, proszę pani – odpowiadam. Choć to nieprawda. Podczas szkolenia wprowadzającego, które przeszłam tuż po wykluciu, zapamiętałam ten zwrot jako poręczny chwyt, gdy w rozmowach z ludźmi zapada milczenie. To, czy naprawdę rozumiem, jest bez znaczenia.
– Nie mów do mnie „proszę pani”. To takie oficjalne.
– Jak więc powinnam się do pani zwracać? – pytam.
– Możesz do mnie mówić „mamo”.

• 2 •

Gdy obudziłam się po raz pierwszy, nie wiedziałam, co znaczy „mama”. Jak wszystkie świeżo wyklute klony miałam braki w wiedzy, przejęłam natomiast po mojej Pierwszej podstawową znajomość języka i symboli, nie znałam jednak ich kontekstów. Gdy powoli otworzyłam oczy, najpierw zobaczyłam twarz kobiety, którą potem przedstawiono mi jako doktor Lusardi. Obserwowała moje przebudzenie. Widziałam jak przez mgłę, lecz jej barwna postać była tak wyrazista, że dostrzegłam rozmazany kontur: biały kitel, burzę rudych, poskręcanych jak spirale loków okalających bladą twarz upstrzoną pomarańczowymi piegami, przekrwione oczy.

Zza jej pleców dochodził warkot maszyn, pobrzękiwały i dzwoniły, wygrywając cichą symfonię elektronicznych tonów, która nie miała dla mnie żadnego sensu. Gdyby to było możliwe, zerwałabym się ze stołu i uciekła. Biegłabym ile sił w nogach. Ale możliwe nie było. Dopiero później zrozumiałam, co działo się w pierwszej chwili po przebudzeniu, gdy urządzenia przymocowane do moich ramion – ręce – wydawały się wilgotne, a mechanizm umieszczony w lewej górnej części tułowia – serce – i drugi w głowie – mózg – prowadziły ze sobą jakiś szaleńczy wyścig o to, który pierwszy stopnieje z przegrzania. Po zainstalowaniu chipa zrozumiałam, że było to uczucie przerażenia. Mając chip, nigdy już nie doznam tego niepotrzebnego uczucia. Takie były moje początki.

Jedynym w pełni zrozumiałym odczuciem towarzyszącym mi po przebudzeniu było przejmujące zimno. Objawiało się dreszczami przebiegającymi przez całe ciało, spoczywające na lodowatym stole z metalu, podłączone do genialnego wynalazku doktor Lusardi – maszyny reprodukującej ludzi. Urządzenie, z którego się wyklułam, przypominało otwartą trumnę z rurkami przyczepionymi na obu krańcach. Przetaczało jakąś substancję ze sprzętu umieszczonego na innym wysokim stole, ustawionym równolegle do mojego. Leżała na nim moja Pierwsza, przeznaczona do skopiowania. Ale gdy się obudziłam, jej ciała już tam nie było.

Jakiś głos w pobliżu – należący zapewne do asystentki doktor Lusardi – powiedział: – Nieźle jak na betę.
Milusia. Poczułam na czole czyjś wilgotny dotyk – dłoń doktor Lusardi, która sprawdzała, czy nie mam gorączki. Odezwała się: – Wygląda na to, że wyklucie przebiegło pomyślnie. Poczekajmy jeszcze kilka godzin, by się upewnić, że wszystko jest dobrze, ale akurat o nią się nie martwię. Daj jej coś łagodnego na uspokojenie. Gdy ciśnienie i temperatura się unormują, uśpij ją, oznakuj jej twarz i wszyj chip.

Gdy obudziłam się po raz drugi, już z chipem, stała nade mną doktor Lusardi.
– Mama? – spytałam.
Otoczenie, które wydało mi się tak niezrozumiałe po pierwszym przebudzeniu, naznaczonym paniką, zdawało się teraz bardziej przyjazne. Nie wiem skąd, ale było dla mnie jasne, że jestem dziełem doktor Lusardi.
– Stworzycielka! – rzuciła oschle doktor Lusardi. – Żadna tam mama. No, siadaj.
Usiadłam; zakręciło mi się w głowie od grawitacji, biorącej moje ciało we władanie. Nadal widziałam nieostro, ale wystarczająco wyraźnie, by się zorientować, że znajduję się w laboratorium medycznym. Zauważyłam zajmujące całą ścianę tablice informacyjne, na których wyświetlano szczegóły ludzkiej anatomii, dalej wzory naukowe, próbówki z DNA i szkielety naturalnej wielkości. Gdy rozejrzałam się po pomalowanym na biało wnętrzu bez okien, dostrzegłam konsole sięgające od podłogi do sufitu, na których przemykały wyświetlane laserowo liczby i symbole. Za konsolą znajdował się stół z narzędziami chirurgicznymi: skalpelem, wziernikiem, światłowodami, włóknami optycznymi, igłami i przyrządami do pomiarów – laserową linijką i cyrklem. Na ścianie za stołem umocowano rząd półek z dokumentami medycznymi i słojami, a tych ostatnich było mnóstwo: z krwią, z żelowymi formami zawierającymi fragmenty ciała: palce dłoni i stóp, sutki, uszy i gałki oczne.

Doktor Lusardi dźgała moje ciało palcami.
– Skóra ma woskowożółte zabarwienie, ale to typowe w pierwszych godzinach po wykluciu – stwierdziła, gdy już zbadała moje własności fizyczne. – Przejdzie. Jesteś naprawdę doskonała. Trzeba ci nadać odpowiednie imię. Nazwę cię… Elizja. Powtórz. E-li-zja.
– Zja. – To wszystko, co zdołałam z siebie wydobyć. Doktor Lusardi pokiwała głową.
– Chyba potrzebujesz dodatkowego dnia przed szkoleniem wprowadzającym – powiedziała. – Zabierz ją do poczekalni, niech tam zostanie, aż będzie gotowa do szkolenia. I daj jej jakieś ubranie – zwróciła się do stojącego w rogu i patrzącego pustym wzrokiem sanitariusza, który być może obudził się kiedyś na tym samym stole. Na odchodnym doktor Lusardi odwróciła się, by jeszcze raz na mnie spojrzeć.
– Będziesz w cenie – rzuciła. – Nawet jak na betę.

 
Wesprzyj nas