Pokochały ją miliony kobiet na całym świecie. Za rekordową sprzedaż książek trafiła do Księgi rekordów Guinnessa.


Maribeth jest nie tylko uroczą i śliczną dziewczyną, jest też niezwykle ambitna i pracowita. Marzy, aby wyrwać się z małego miasteczka, skończyć studia. Niestety popełnia błąd i obdarza zaufaniem niewłaściwą osobę. Nowa sytuacja zmusza ją do zmiany życiowych planów.

Bez wsparcia rodziny, zdana tylko na siebie, rezygnuje z marzeń i podejmuje pracę jako kelnerka. Wtedy na jej drodze staje Tommy. Chłopak składa jej niecodzienną propozycję… Czy Maribeth powinna mu zaufać? Czy szczęście to zrealizowane marzenia?

Danielle Steel – fenomenalna autorka, której książki nie schodzą z listy bestsellerów „New York Timesa”. Od 40 lat cieszy się niesłabnącym zainteresowaniem czytelniczek na całym świecie, gdyż jej powieści to historie bliskie czytelniczce, a jednocześnie pozwalające oderwać się od
szarej rzeczywistości.

Danielle Steel
Podarunek
Wydawnictwo Znak/Między Słowami
Premiera: 24 października 2013


Annie Whittaker ubóstwiała Boże Narodzenie – prószący śnieg, rozjarzone choinki stojące na trawnikach przed domami, kolędy i dreszczyk emocji towarzyszący oczekiwaniu na przybycie świętego Mikołaja, który miał się wkraść do pokoju przez komin, zostawić prezenty i umknąć tą samą drogą. Ubóstwiała chodzić na ślizgawkę i pić gorącą czekoladę, nawlekać wraz z mamą na nitki ziarenka prażonej kukurydzy, a potem siedzieć w salonie i z zachwytem wpatrywać się w ustrojoną choinkę, skrzącą się od bombek, oświetloną kolorowymi lampkami.

Elizabeth Whittaker urodziła Annie w wieku czterdziestu jeden lat i była to wielka, radosna niespodzianka. Kiedyś marzyła o drugim dziecku, lecz po wielokrotnych nieudanych próbach straciła w końcu wszelką nadzieję. Tommy miał już dziesięć lat i Liz pogodziła się z myślą, że pozostanie jedynakiem. Wyrósł na wspaniałego chłopca, a Liz i John byli z niego bardzo dumni. Grał nieźle w futbol i baseball, każdej zimy zaś okazywał się gwiazdorem młodzieżowej drużyny hokejowej. Był grzeczny, posłuszny, kochający i przynosił ze szkoły same dobre stopnie, lecz na szczęście potrafi ł też łobuzować jak każde normalne dziecko. Nie był ideałem – po prostu zwyczajnym dobrym chłopcem. Miał jasne włosy Liz i bystre niebieskie oczy ojca. Odznaczał się inteligencją i poczuciem humoru i choć w pierwszej chwili zaniemówił ze zdumienia, szybko się pogodził z myślą, że będzie miał siostrzyczkę. Pięcioletnia Annie, oczko w głowie rodziców, była drobną, chudą istotką o zaraźliwym uśmiechu; gdy tylko ona i Tommy przebywali razem, w domu nieustannie dźwięczał jej radosny śmieszek. Codziennie czekała niecierpliwie, aż brat wróci ze szkoły, a później jedli w kuchni ciastka i pili mleko. Po urodzeniu Annie Liz, pracująca jako nauczycielka w szkole średniej, przeszła na zastępstwa. Twierdziła, że chce spędzać jak najwięcej czasu z córeczką.

I rzeczywiście, prawie się nie rozstawały. Liz zaczęła również pomagać w zajęciach plastycznych w przedszkolu, do którego chodziła Annie. Po południu piekły razem ciasteczka, herbatniki i biszkopty albo siedziały w obszernej, przytulnej kuchni i Liz czytała córeczce bajki. Żyli we czwórkę w ciepłej domowej atmosferze, czuli się bezpieczni i niezagrożeni nieszczęściami spadającymi na innych. A John zapewniał im dobrobyt materialny. Prowadził największą hurtownię artykułów spożywczych w stanie, co dawało niezłe dochody. Miał łatwy start, bo odziedziczył firmę po ojcu i dziadku. Mieszkali w ładnym domu, w lepszej części miasta. Nie byli z pewnością milionerami, lecz nie zagrażały im nagłe zmiany koniunktury, które dotykały farmerów i ludzi pracujących w branżach bardziej podatnych na kaprysy mody. Wszyscy potrzebują dobrego jedzenia, a John Whittaker zawsze potrafił je dostarczyć. Był czułym, kochającym mężem i miał nadzieję, że w przyszłości Tommy przejmie po nim interes.

Najpierw jednak syn powinien skończyć college. Annie zresztą też, bo John chciał, by córka była równie inteligentna i wykształcona jak matka. Annie mówiła, że chce zostać nauczycielką, tak samo jak mamusia, ale John wymarzył ją sobie w roli lekarki albo prawniczki. W tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym drugim roku były to śmiałe marzenia, lecz John zgromadził już odpowiedni fundusz na edukację Annie. Kilka lat wcześniej przeznaczył także sporą sumkę na wykształcenie Tommy’ego, toteż studia mieli oboje zapewnione. John święcie wierzył w potęgę marzeń. Powtarzał, że jeśli ktoś bardzo czegoś pragnie i jest dostatecznie pracowity, zawsze osiągnie cel. Sam zresztą także odznaczał się wyjątkową pracowitością. Kiedyś Liz pomagała mu w firmie, lecz teraz z radością pozwolił żonie zostać w domu. Wracał późnym popołudniem i zastawał ją z Annie na kolanach albo obserwował, jak bawią się lalkami w pokoju córki. Kiedy na nie patrzył, czuł w sercu ciepło.

Skończył czterdzieści dziewięć lat, miał cudowną żonę, dwoje wspaniałych dzieci i był szczęśliwy.
– Gdzie jesteście? – zawołał, wróciwszy tego popołudnia do domu, otrzepując z kapelusza i płaszcza płatki śniegu i odpychając sukę, która merdała ogonem i ślizgała się w kałuży wody z roztopionego śniegu ściekającego z jego butów. Była to duża seterka irlandzka, której nadali imię żony prezydenta Trumana, Bess. Liz uznała to początkowo za afront wobec ówczesnej pani prezydentowej, lecz imię pasowało i w końcu się przyjęło, a w tej chwili nikt już nie pamiętał o jego pochodzeniu.
– Tu, w salonie! – odkrzyknęła Liz, a John wszedł do pokoju i zastał żonę i córkę wieszające na choince ludziki z piernika. Piekły je razem całe popołudnie, a gdy figurki leżały w piekarniku, Annie kleiła papierowe łańcuchy.
– Cześć, tato! Jak ci się podoba choinka? Prawda, że ładna?
– Śliczna, kochanie!

Uśmiechnął się do córeczki, a później bez wysiłku uniósł ją i wziął na ręce. Był potężnie zbudowanym mężczyzną o rumianej cerze swoich irlandzkich przodków, z kruczoczarnymi włosami, w których wciąż nie widać było siwizny, choć zbliżał się już przecież do pięćdziesiątki. Czysty błękit jego oczu odziedziczyli zarówno Tommy, jak i Annie. Liz, choć blondynka, miała oczy piwne, czasami wręcz orzechowe. Ale włosy Annie były jasne, niemal białe. Uśmiechała się do ojca i figlarnie pocierała swoim noskiem o jego nos, śliczna jak aniołek. Postawił ją delikatnie na podłodze, a później pocałował żonę, patrząc na nią rozkochanym wzrokiem.

– Coście dziś robiły? – spytał ciepło. Byli małżeństwem od dwudziestu dwu lat, lecz zazwyczaj, gdy nie dokuczały im drobne codzienne kłopoty, wciąż wydawali się zakochanymi nowożeńcami, którzy świata poza sobą nie widzą. Pobrali się dwa lata po uzyskaniu przez Liz dyplomu. Pracowała już wówczas jako nauczycielka, a Tommy urodził się dopiero siedem lat po ślubie. Stary doktor Thompson tak naprawdę nigdy nie zdołał znaleźć jasnego wytłumaczenia, dlaczego Liz ma ciągle pecha i nie może zostać matką. Zanim wydała na świat Tommy’ego, przeszła trzy poronienia i to, że urodziła wreszcie zdrowego chłopca, graniczyło z cudem. A gdy po kolejnych dziesięciu latach pojawiła się Annie, Elizabeth i John uznali się za prawdziwych wybrańców losu. Byli niezmiernie dumni z dzieci i przyznawali bez skrępowania, że są one dla nich głównym źródłem radości i treścią ich życia.

 
Wesprzyj nas