Tytuł Peanatema powstał z połączenia dwóch słów: pean (hymn pochwalny, lub pieśń dziękczynna) i anatema (klątwa, albo ostre potępienie), co razem daje słowo, które pięknie oddaje ambiwalentny stosunek człowieka do własnego umysłu.


Neal Stephenson nie rozczarowuje. Mimo że ma już ugruntowaną pozycję, niczego nie musi udowadniać i z powodzeniem mógłby do końca życia produkować kolejne wersje swoich najpopularniejszych książek, on wciąż niestrudzenie bada intelektualne narzędzia, za pomocą których człowiek usiłuje oswoić rzeczywistość i szuka nowych sposobów na przełożenie ich na język literatury.

Najnowsza próba zmierzenia się z jego ulubionym tematem nosi tytuł Peanatema. Grunt pod Peanatemę Stephenson przygotował monumentalną trylogią pt.: Cykl Barokowy, w którym odsłania przed czytelnikiem moment narodzin nowożytnej nauki i racjonalnego świata cywilizacji Zachodu. Stephenson skupił się na odnalezieniu prawdziwych fundamentów XXI wiecznej cywilizacji Zachodu zbudowanej dzięki racjonalnemu opisowi rzeczywistości narzuconemu w epoce Baroku przez ludzi takich jak Newton czy Leibniz i uporządkował te nowe zdobycze ludzkiej myśli, nowe idee i prądy filozoficzne, które ją ukształtowały.

Już w Cyklu Barokowym widać proces odwrotu autora od nowoczesnych technologii i skoncentrowanie się na człowieku i potędze ludzkiego umysłu. Peanatema stanowi ukoronowanie tego procesu. Stephenson opisał tu badaczy, filozofów, naukowcy, którzy zostali zamknięci w zakonach i pozbawieni dostępu do komputerów, akceleratorów cząstek oraz reszty niezbędnego ustrojstwa, lecz nie zaprzestali swoich badań. Opracowali nowe metody pracy, równie dobre, a może nawet lepsze od starych, bo działające wyłącznie w oparciu o wszechstronne możliwości psychofizycznego instrumentarium człowieka. Tym samym Stephenson zdaje się mówić wprost – jedyną technologią, którą warto rozwijać jest człowiek.

Tytuł Peanatema powstał z połączenia dwóch słów: pean (hymn pochwalny, lub pieśń dziękczynna) i anatema (klątwa, albo ostre potępienie), co razem daje słowo, które pięknie oddaje ambiwalentny stosunek człowieka do własnego umysłu, bo łączy w sobie pochwałę i przekleństwo jego możliwości. Oczywiście u Stephensona więcej jest tego pierwszego, w czym jego książka również przypomina klasyczną powieść SF, ale odartą z dawnej naiwności i zrestartowaną w nowej formule. Formule na miarę XXI wieku.

Neal Stephenson
Peanatema wyd. 2
Tłumaczenie: Wojciech Szypuła
Wydawnictwo MAG
Premiera: 23 października 2013


Część 1
CERTYFIK

Extramuros: (1) W starorthyjskim: dosłownie „poza murami”. Często używane w kontekście otoczonych murami miast-państw z tego okresu. (2) W średniorthyjskim: świat nie-matemowy, niestabilna rzeczywistość po upadku Bazu. (3) W Epoce Praksis: rejony geograficzne i klasy społeczne, które nie zaznały jeszcze dobrodziejstwa mądrości świata matemowego. (4) W noworthyjskim: znaczenie podobne do (2), ale często używane w odniesieniu do osiedli bezpośrednio otaczających mury matemu, stosunkowo zamożnych, stabilnych itd.
– SŁOWNIK, wydanie czwarte, 3000 p.r.

Czy wasi sąsiedzi mają w zwyczaju palić swoich wrogów żywcem? W ten sposób fraa Orolo zaczął rozmowę z mistrzem Flekiem. Wprawił mnie w zakłopotanie. Zakłopotanie odczuwam bardzo namacalnie, jak zaschnięte błoto ściągające mi skórę pod włosami.
– Czy wasi szamani chodzą na szczudłach? – Fraa Orolo czytał z arkusza, który, sądząc po stopniu zbrązowienia, musiał liczyć sobie co najmniej pięć stuleci. Podniósł wzrok i dodał tytułem wyjaśnienia: – Nie wiem, może nazywacie ich pastorami albo czarownikami…
Moje zmieszanie doznało gwałtownego przyspieszenia i szerzej rozlało mi się po głowie.
– Czy modlicie się, kiedy zachoruje wam dziecko? Składacie ofiary malowanym słupom? Zwalacie winę na starą kobietę?
Zawstydzenie spłynęło mi na twarz ciepłą falą, przytkało uszy, sypnęło piaskiem w oczy. Ledwie usłyszałem następne pytanie:
– Czy wierzycie, że w przyszłym życiu spotkacie swoje zdechłe psy i koty?
Orolo poprosił mnie, abym towarzyszył mu w roli koncypienta. Brzmiało to imponująco, więc się zgodziłem.

Dowiedział się skądś, że do nowej biblioteki wpuszczono cieślę z extramuros, aby wymienił nadpróchniałą belkę stropową, której my z naszych przykrótkich drabin nie mogliśmy dosięgnąć, a ponieważ dopiero niedawno ją zauważyliśmy, nie zdążylibyśmy wybudować porządnego rusztowania przed apertem. Orolo zamierzał porozmawiać z rzemieślnikiem i chciał, żebym spisał relację z tego spotkania.
Załzawionymi oczami patrzyłem na leżący przede mną arkusz. Był równie pusty jak moja głowa. Nie szło mi najlepiej. Powinienem jednak notować przede wszystkim słowa cieśli, który na razie jeszcze się nie odezwał. Kiedy go zagadnęliśmy, przeciągał niedostatecznie ostrym przedmiotem po płaskim kamieniu; teraz gapił się bez słowa na Orola.
– Czy znasz kogoś, kto został rytualnie okaleczony, ponieważ przyłapano go na czytaniu książki?

Flec zamknął usta – pierwszy raz od dłuższej chwili. Widziałem po nim, że kiedy znów je otworzy, będzie miał coś do powiedzenia. Skrobnąłem mały bohomaz na marginesie, żeby sprawdzić, czy pióro mi nie wyschło. Fraa Orolo milczał, wpatrując się w rzemieślnika jak w okular teleskopu, po którego drugiej stronie znajduje się nowo odkryta mgławica.
– Nie moglibyście po prostu zaszpilować? – zapytał mistrz Flec.
– Zaszpilować… – powtórzył Orolo, żebym zdążył zanotować.
Próbowałem jednocześnie pisać i mówić, więc artykułowałem pakietami:
– Kiedy zjawiłem się… to znaczy, kiedy zostałem kolektantem, mieliśmy… właściwie oni mieli tutaj… coś takiego, co nazywali szpilem… ale nie mówiliśmy o szpilowaniu, tylko o wycieczce na szpil. – Przez wzgląd na cieślę mówiłem po fluksyjsku, dlatego moje na wpół pijane niby-zdanie nie brzmiało nawet w połowie tak beznadziejnie, jak musiałoby zabrzmieć, gdybym sformułował je po orthyjsku. – To były takie…
– Ruchome obrazy – dokończył Orolo po orthyjsku. Przeniósł wzrok na Fleca i przeszedł na fluksyjski: – Domyślamy się, że szpilowanie oznacza obcowanie z jakimś powszechnym wytworem praksis, czyli po waszemu „techniki”, umożliwiającym oglądanie ruchomych obrazów.
– Ruchome obrazy… – powtórzył Flec. – Śmiesznie brzmi.
Wyjrzał przez okno, jakby miał przed sobą szpilowy dokument historyczny, i zaśmiał się bezgłośnie.
– To praksyczny orth, dlatego cię śmieszy – powiedział fraa Orolo.
– Dlaczego nie nazwiecie rzeczy po imieniu?
– Masz na myśli szpilowanie?
– No przecież.
– Dlatego, że kiedy stojący obok mnie fraa Erasmas przed dziesięcioma laty przybył do naszego matemu, nazywaliśmy to wycieczką na szpil, a kiedy ja się zjawiłem trzydzieści lat temu, mówiliśmy o długoskierkach. Deklaranci, którzy żyją po drugiej stronie tego muru i obchodzą apert raz na sto lat, znają ruchome obrazy pod jeszcze inną nazwą. Nie mógłbym się z nimi porozumieć.

Mistrz Flec przestał słuchać, odkąd usłyszał o długoskierce.
– Długoskierka to zupełnie co innego! Nie da się oglądać długoskierek na szpilu, trzeba je skonwertować, zreformatować…
Fraa Orolo był tymi wyjaśnieniami tak samo znudzony jak Flec opowieściami o setnikach, toteż konwersacja wyhamowała z łoskotem, co dało mi czas na jej zapisanie. Moje zakłopotanie ulotniło się niepostrzeżenie jak czkawka. Flec uznał rozmowę za zakończoną i przeniósł wzrok na rusztowanie, które jego pomocnicy wybudowali pod osłabioną belką.
– Wracając do twojego pytania… – odezwał się Orolo.
– Jakiego pytania?
– Tego, które przed minutą zadałeś: dlaczego, jeśli interesuje mnie życie extramuros, po prostu nie zaszpiluję?
– Ach tak…
Flec był wyraźnie zaskoczony pamiętliwością Orola. Ja mniej, bo Orolo z upodobaniem mawiał, że cierpi na „zespół nadmiaru uwagi”, tak jakby było w tym coś zabawnego.
– Przede wszystkim nie mamy urządzenia do szpilowania.
– Urządzenia do szpilowania?
Orolo zamachał niecierpliwie rękami, jakby rozganiał chmury lingwistycznego pomieszania.
– Nie wiem, jak nazywacie taką maszynę.
– Wystarczyłby stary rezonator długoskierkowy. Mógłbym wam przynieść nieużywany konwerter, który marnuje się u mnie w graciarni…
– Rezonatora też nie mamy.
– No to sobie kupcie.

Orolo się zawahał. Instynktownie wyczuwałem, że w głowie kłębią mu się następne krępujące pytania: „Myślisz, że mamy pieniądze? Że państwo sekularne chroni nas, ponieważ siedzimy na górze skarbów? Że nasi milenaryści umieją przemieniać pospolity metal w złoto?”. Opanował jednak żądzę ich zadania i odparł:
– Dopóki przestrzegamy Dyscypliny Cartaskiej, mamy do dyspozycji tylko kredę, atrament i kamień. Ale jest i inny powód.
– Tak? Niby jaki? – spytał mistrz Flec, rozdrażniony dziwaczną manierą fraa Orola, który miał w zwyczaju obwieszczać, co za chwilę powie, zamiast po prostu powiedzieć.
– Trochę trudno to wyjaśnić, ale moim zdaniem samo nakierowanie urządzenia rejestrującego, komory długoskierkowej czy jak wy to tam nazywacie…
– Szpilołap.
– …na jakiś obiekt nie wystarczy, aby utrwalić to, co dla mnie jest najważniejsze. Potrzebuję kogoś, kto będzie chłonął interesujące mnie zjawisko wszystkimi zmysłami, przemieli to doświadczenie w głowie, a następnie przekuje w słowa.
– Słowa… – powtórzył cieśla jak echo i powiódł niechętnym wzrokiem po półkach z książkami. – Jutro nie przyjdę, przyślę Quina – oznajmił i dodał tytułem wyjaśnienia: – Muszę skontrafazować nowe rekompensatory claneksu. Moim zdaniem drzewo warkoczowe zaczyna się brzydko sklejać.
– Nie mam pojęcia, o czym mówisz – przyznał Orolo.
– Nieważne. Quin odpowie na wszystkie wasze pytania. Ma gadane.

Trzeci raz w ciągu trzech minut Flec zerknął na wyświetlacz swojego piszczka. Uparliśmy się, żeby wyłączył wszystkie funkcje komunikacyjne urządzenia, ale nadal służyło mu jako zegarek. Najwyraźniej nie zdawał sobie sprawy, że z okna doskonale widać wysoką na sto pięćdziesiąt metrów wieżę z zegarem.
Postawiłem kropkę na końcu zdania i odwróciłem się w stronę regału, bałem się bowiem, że na mojej twarzy maluje się rozbawienie. Powiedział „Jutro nie przyjdę, przyślę Quina” w taki sposób, jakby zdecydował o tym w ułamku sekundy. Fraa Orolo z pewnością też to zauważył. Gdybym popełnił błąd i spojrzał na niego, ja bym parsknął śmiechem, a on nie.
Zegar zaczął wybijać certyfik.
– Czas na mnie – powiedziałem i zwróciłem się do rzemieślnika: – Przepraszam, muszę nakręcić zegar.
– Tak się zastanawiałem, czy…

Ze skrzynki z narzędziami wyjął poliplastową torbę, zdmuchnął z niej opiłki, otworzył zapięcie (nigdy takiego nie widziałem) i wyciągnął ze środka srebrną rurkę rozmiarów męskiego palca. Spojrzał wyczekująco na fraa Orola.
– Nie wiem co to jest i nie mam pojęcia czego ode mnie chcesz – zastrzegł się Orolo.
– Szpilołap!
– Aha. Słyszałeś o certyfiku i korzystając z okazji, chciałbyś go zobaczyć i zarejestrować ruchome obrazy?
Rzemieślnik pokiwał głową.
– To się da zrobić, pod warunkiem, że staniesz, gdzie ci każą. Nie, nie włączaj go jeszcze! – Fraa Orolo zasłonił się rękami. – Jeśli Regulatorka się o tym dowie, wyznaczy mi pokutę. Zaprowadzę cię do itów. Oni ci wskażą miejsce.
Ciągnął jeszcze przez chwilę w podobnym duchu, ponieważ na Dyscyplinę składa się wiele reguł, a my zamąciliśmy Flecowi w głowie już wtedy, gdy pozwoliliśmy mu wejść na teren matemu dziesięcioletniego.

***

Klauzura: (1) W starorthyjskim: każda zamknięta przestrzeń (Thelenes przed egzekucją był przetrzymywany w klauzurze, która jednak – ku utrapieniu młodych fidów – nie miała jeszcze wtedy poniższych konotacji matemowych). (2) We wczesnym średniorthyjskim: całość matemu. (3) W późnym średniorthyjskim: ogród lub dziedziniec otoczony zabudowaniami i postrzegany jako serce matemu. (4) W noworthyjskim: każda cicha, spokojna przestrzeń, wolna od zgiełku i sprzyjająca kontemplacji.
– SŁOWNIK, wydanie czwarte, 3000 p.r.

Do tej pory siedziałem na swojej sferze jak na stołku. Teraz wstałem i powiodłem po niej czubkami palców, kreśląc kręgi w kierunku przeciwnym do ruchu wskazówek zegara. Zaczęła się kurczyć, aż zmalała tak bardzo, że mogłem zamknąć ją w dłoni. Przez ten czas zawój mi się wymiął, więc teraz podciągnąłem go i wyrównałem fałdy, klucząc wśród stołów, krzeseł, globusów i wolno przemieszczających się fraa. Przemknąłem pod kamiennym łukiem i znalazłem się w skryptorium. Pachniało tu atramentem – prawdopodobnie dlatego, że jakiś wiekowy fraa z fidami byli zajęci kopiowaniem ksiąg, ja jednak zastanawiałem się, jak długo zapach unosiłby się w powietrzu, gdyby nikt ze skryptorium nie korzystał. Przelano w nim tyle atramentu, że wilgotna woń z pewnością wgryzła się w sprzęty i ściany.

W przeciwległym końcu sali znajdowały się drzwi do starej biblioteki, jednego z tych wiekowych budynków, które pierwotnie stały na klauzurze. Kamienna posadzka, o dwa tysiące trzysta lat starsza od podłóg nowej biblioteki, była tak wygładzona stopami deklarantów, że prawie nie czułem, jak po niej stąpam. Mógłbym się po niej poruszać z zamkniętymi oczami: moje stopy same odczytywałyby drogę z utrwalonych w niej wspomnień poprzedników.
Klauzura miała kształt prostokątnego ogrodu otoczonego krużgankiem. Od wewnętrznej strony krużganek był wystawiony na kaprysy aury: od ogrodu dzieliły go tylko kolumny, na których wspierał się dach. Od zewnątrz okalał go mur, w którym wykuto przejścia prowadzące do innych budynków, takich jak stara biblioteka, refektarz i kredownie. Wszystkie przedmioty, które mijałem po drodze – rzeźbione regały, ściśle dopasowane płyty posadzki, ramy okien, kute zawiasy, ręcznie robione ćwieki mocujące je do drzwi, kapitele kolumienek klauzury, ogrodowe ścieżki i rabaty – zawdzięczały swoją formę dawno zmarłym mistrzom rzemiosła.

Stworzenie niektórych z nich, na przykład drzwi starej biblioteki, zajmowało rzemieślnikom całe życie; inne wyglądały jak zrobione na chybcika, w jedno wolne popołudnie, ale zarazem tak przemyślnie, że setki czy tysiące lat później wciąż cieszyły oko użytkowników. Jedne były wzorowane na prostych i czystych formach geometrycznych, inne porażały swoją złożonością i kazały się zastanowić, czy ich kształtem rządzą w ogóle jakiekolwiek reguły; niektóre przedstawiały prawdziwych ludzi, którzy żyli w takim czy innym wycinku przeszłości i snuli arcyciekawe rozmyślania, jeszcze inne ilustrowały ogólne typy ludzkie: deolatrę, fizjologika, miastowego, sloga. Gdyby ktoś mnie o to poprosił, potrafiłbym objaśnić znaczenie może co czwartej z tych ozdób. Ale kiedyś poznam je wszystkie.

Promienie słońca wpadały z impetem do klauzurowego ogrodu, gdzie trawiaste i wysypane żwirem ścieżki wiły się wśród grządek ziół, krzewów i rzadko rosnących drzew. Sięgnąłem ponad ramieniem do tyłu, złapałem obszyty rąbek zawoju i narzuciłem go sobie na głowę. Obciągnąłem tę połowę zawoju, która zwieszała się od sznura w dół, żeby osłoniła mi stopy i zamiotła ziemię. Wcisnąłem dłonie w fałdy na wysokości talii, tuż powyżej sznura, i zszedłem na trawę – bladą i kłującą po ostatnich upałach. Spojrzałem na południową tarczę zegara. Dziesięć minut.
– Fraa Lio? – odezwałem się. – Kolcojagoda nie należy chyba do Stu Sześćdziesięciu Czterech.
Miałem na myśli spis roślin dopuszczonych do uprawy w Drugiej Nowej Poprawionej Księdze Dyscypliny. Lio był bardziej krępy niż ja. Za młodu musiał być pulchnym grubaskiem, z czasem stał się po prostu korpulentny. Przykucnął na wzruszonej grządce pod jabłonką i wpatrywał się w ziemię jak zahipnotyzowany. Podwinął zawój, przewiązał się nim w talii, tworząc przepaskę biodrową, a resztę ciasno zrolował, obwiązał na obu końcach sznurem i przerzucił skośnie przez plecy, jak koc. Sam wymyślił ten sposób wiązania. Nikt inny nie brał z niego przykładu, ja jednak musiałem przyznać, że w taki upalny dzień może to być całkiem wygodne rozwiązanie, nawet jeśli głupio wygląda.

Jego pośladki znajdowały się dziesięć cali nad ziemią: nadał swojej sferze wielkość ludzkiej głowy i przysiadł na niej, balansując ciałem.
– Fraa Lio! – powtórzyłem. Umysł Lio miał taką śmieszną właściwość, że czasem nie reagował na słowa.
Ścieżkę przegradzała mi wygięta w łuk łodyga kolcojagody. Znalazłem kawałek wolny od cierni, zacisnąłem na nim dłoń i wyrwałem roślinę z korzeniami. Odwróciłem ją w dłoni w taki sposób, aby maleńkie kwiatki połaskotały fraa Lio w porośnięty krótką szczeciną czerep.
– Ostogłowy! – zawołałem.
Lio przewrócił się na plecy jak uderzony kosturem. Pięty pofrunęły mu w powietrze, zaraz jednak znalazł oparcie wśród korzeni jabłonki i wstał. Stanął na ugiętych nogach, wyprostowany, z głową przyciągniętą do piersi; grudki ziemi osypywały mu się ze spoconych pleców. Sfera odturlała się i utknęła w stercie wyplenionych chwastów.
– Nie słyszałeś mnie?
– Kolcojagody rzeczywiście nie ma wśród Stu Sześćdziesięciu Czterech – przyznał. – Ale nie należy także do Jedenastki. Dlatego nie muszę jej natychmiast spalić i odnotować tego faktu w kronice. Może poczekać.
– Na co? Co właściwie robisz?

Pokazał na ziemię. Schyliłem się i spojrzałem z bliska. Nie każdy podjąłby takie ryzyko: mając na głowie kaptur, nie widziałem fraa Lio nawet kątem oka, powszechnie zaś uważano, że zawsze należy mieć baczenie na fraa Lio, ponieważ nigdy nie wiadomo, kiedy przyjdzie mu ochota na zapasy. Wycierpiałem z jego rąk aż nadto dźwigni, chwytów, duszeń i ucisków; nieraz miałem skórę otartą po kontakcie z jego szorstką czupryną. Wiedziałem jednak, że teraz mnie nie zaatakuje: okazałem szacunek dla czegoś, co go zafascynowało.

Lio i ja pochodziliśmy z jednej kolekty, do której dziesięć lat temu przyjęto trzydzieścioro dwoje ośmiolatków. Przez pierwsze dwa lata przyglądaliśmy się, jak czterech starszych fraa codziennie nakręca zegar, a osiem suur dzwoni w dzwony. Później obaj zostaliśmy wybrani (z dwoma innymi nad wiek wyrośniętymi chłopcami) do nowego kwartetu nakręcaczy – podobnie jak osiem dziewcząt z naszej kolekty zaczęło się uczyć bicia w dzwony, co wymagało mniejszej siły, ale pod pewnymi względami było zadaniem bardziej żmudnym, ponieważ niektóre dyżury ciągnęły się godzinami i wymagały nieustannej koncentracji. I tak oto już od siedmiu lat we czterech codziennie nakręcaliśmy zegar – z wyjątkiem tych dni, kiedy fraa Lio zapominał o swoich obowiązkach i zostawała nas trójka. Po tym, jak zapomniał dwa tygodnie temu, suur Trestanas, Regulatorka, wyznaczyła mu pokutę: musiał w największy skwar pielić grządki z ziołami.

Osiem minut.
Wiedziałem jednak, że przypominanie Lio, jak mało czasu nam zostało, donikąd mnie nie zaprowadzi – musiałem po prostu obgadać z nim to, co akurat go zainteresowało.
– Mrówki – stwierdziłem, po czym, znając Lio, dodałem pospiesznie: – Mrówczy dron?
Słyszałem uśmiech w jego głosie, kiedy odparł:
– Tu są mrówki w dwóch różnych kolorach, fraa Ras. Toczą wojnę. Trochę mi przykro, że z mojego powodu.
Szturchnął stertę wyrwanych pędów kolcojagód.
– Naprawdę uważasz, że to wojna, a nie tylko chaotyczne miotanie się na wszystkie strony?
– To właśnie próbuję rozstrzygnąć. W wojnie opracowuje się strategię, stosuje taktykę… Na przykład manewry oskrzydlające. Czy mrówki potrafią flankować przeciwnika?
Tylko z grubsza wiedziałem, o co mu chodzi: o atak z boku. Lio miał zwyczaj wywlekać taką terminologię ze starych ksiąg traktujących o drodze dzwoneczków, jakby wyrywał zęby ze szczęk skamieniałego smoka.
– Myślę, że tak – odparłem, chociaż przeczuwałem, że pytanie jest podchwytliwe i Lio flankuje mnie słowami. – Czemu nie?
– Oczywiście mogą to zrobić przez przypadek. Patrzysz na nie z góry i stwierdzasz: o, to mi wygląda na manewr oskrzydlający. Ale jeśli nie mają dowódcy, który widziałby całe pole walki i kierował ruchami wojsk, czy można mówić o skoordynowanych manewrach?
– To mi przypomina pytanie saunta Taungi – zauważyłem. – Czy dostatecznie duże pole automatów komórkowych jest zdolne do myślenia?
– No właśnie. Jest czy nie jest?
– Widziałem, jak mrówki współpracowały przy podbieraniu mi obiadu, stąd wiem, że umieją podejmować wspólne działania.
– Zgoda. Tylko że kiedy jestem jedną z setki mrówek, które razem popychają jeden rodzynek, to czuję, jak ten rodzynek się porusza, prawda? I sam rodzynek staje się dla mnie medium łączności z innymi mrówkami. A kiedy jestem samotną mrówką na polu bitwy…
– Ostogłowy, czas na kwalifik.
– W porządku.

Odwrócił się do mnie plecami i zaczął iść. To właśnie przez taki dar do przerywania rozmów w pół słowa (a także przez inne dziwactwa) mówiło się, że Lio ma coś nie w porządku z głową. Znowu zapomniał zabrać sferę. Podniosłem ją i rzuciłem za nim: trafiła go w tył głowy i odbiła się pionowo do góry. Nie podnosząc wzroku, wyciągnął rękę i złapał ją w locie. Ostrożnie okrążyłem pole bitwy, aby nie nagarnąć sobie na stopy wojowników (żywych lub umarłych), i pobiegłem za nim. Ze sporą przewagą nade mną dotarł do rogu klauzury, gdzie natknął się na dużą grupę wolno przemieszczających się suur. Przeciął im drogę w sposób bezczelny, ale zarazem tak beznadziejnie głupkowaty, że suur skwitowały to śmiechem i natychmiast o nim zapomniały – a kiedy stłoczyły się w łukowato sklepionym przejściu, zostałem uwięziony za ich plecami. Zawiadomiłem fraa Lio, który dzięki mnie się nie spóźni – a w nagrodę sam przyjdę ostatni, i to na mnie wszyscy będą patrzyli spode łba.

***

Ryt: (1) W proto- i starorthyjskim: czyn, umyślne działanie podejmowane przez jakiś byt, najczęściej człowieka. (2) W średniorthyjskim i później: sformalizowany rytuał, zazwyczaj odprawiany przez grupę deklarantów, w którym matem lub koncent podejmuje jakieś wspólne działanie. Towarzyszą mu zwykle uroczyste śpiewy, rytualne gesty i inne ceremonialne zachowania.
– SŁOWNIK, wydanie czwarte, 3000 p.r.

Można powiedzieć, że zegar i tum stanowiły jedno: zegar zajmował cały tum wraz z piwnicą. Kiedy jednak ludzie mówili o „zegarze”, mieli raczej na myśli cztery tarcze zawieszone wysoko na ścianach praesidium, głównej wieży tumu. Zostały wykonane w różnych epokach i każda pokazywała czas w nieco inny sposób, ale wszystkie były połączone z tym samym mechanizmem. Każda podawała godzinę, dzień tygodnia, miesiąc, fazę księżyca, rok oraz mnóstwo innych informacji kosmograficznych przeznaczonych dla tych, którzy umieli je odczytać.

Wsparte na czterech kolumnach praesidium miało przekrój kwadratowy – ale tylko do wysokości tarcz. Ponad nimi narożniki stawały się ścięte i kwadrat przechodził w ośmiokąt, nieco wyżej w szesnastokąt, aż w końcu rzut budowli stawał się okrągły. Dach praesidium miał kształt soczewkowatego dysku, który – widziany od krawędzi ku środkowi – był lekko wypukły, dzięki czemu deszcz ściekał po nim bez przeszkód. Na nim z kolei wspierały się megality, kopuły, penthouse’y i wieżyczki gwiezdnego kręgu, napędzającego (i napędzanego przez) ten sam mechanizm, który sterował zegarem.

Pod tarczami mieściły się dzwonnice, ukryte za maswerkowymi przepierzeniami. Pod nimi wieża wypuszczała na boki stabilizujące ją kamienne łuki nazywane przyporami. Łuki opadały w dół, gdzie znajdowały oparcie wśród iglic sąsiednich wieżyczek, niższych i bardziej przysadzistych niż praesidium, ale zbudowanych na podobnym planie. Wieże były połączone pajęczyną ozdobnych filigranowych łuków i przęseł, która pochłaniała całą dolną połowę praesidium i dopełniała skomplikowanego rysunku tumu. Sam tum miał kamienne sklepienie, stromo wypiętrzone, od góry zwieńczone płaskim dachem, na którym mieściła się napowietrzna twierdza Protektora. Jej wewnętrzny dziedziniec, otaczający praesidium, był zadaszony i pocięty przepierzeniami na magazyny, składziki i pokoje urzędowe. Od zewnątrz okalała ją otwarta galeria, po której krążyli wartownicy, mając z niej widok na cztery strony świata (z rzadka tylko przesłonięty jakąś przyporą, przęsłem albo iglicą lub innym zwieńczeniem).

Obejście tumu po galeryjce zajmowało im dosłownie kilka minut. Tworząca galerię półka wspierała się na dziesiątkach gęsto rozmieszczonych podpór, odginających się na zewnątrz od ścian i zakończonych pełniącymi wieczną straż chimerami. Połowa bestii (chimery protektorskie) była zwrócona na zewnątrz, druga połowa (chimery regulatorskie) wyciągała łuskowate szyje, strzygła szpiczastymi uszami i spoglądała wąskimi jak szparki ślepiami do środka, w głąb rozpościerającego się w dole koncentu. W cieniu pod galeryjką znajdowały się wciśnięte między podpory toporne matemowe łuki okien siedziby Regulatorki. Niewiele było miejsc na terenie koncentu, których nie dałoby się dostrzec z tych okien. Wszystkie takie miejsca znaliśmy, rzecz jasna, na pamięć.

 
Wesprzyj nas