Cykl o przygodach Niecnych Dżentelmenów stał się literacką sensacją w kręgach miłośników fantasy. Jego trzecim tomem Scott Lynch pieczętuje odniesiony sukces.


Po przygodach na wzburzonych morzach, Locke i Jean wracają na ziemię – i to w przyspieszonym tempie. Jean opłakuje śmierć ukochanej, Locke zaś zmaga się ze skutkami wejścia w drogę wszechpotężnym magicznym zabójcom, zwanym więzimagami.

Jedną z konsekwencji tego konfliktu będzie spotkanie obu bohaterów z dawno utraconą ukochaną Locke’a – Sabethą. Zauroczyła go w dzieciństwie i do dziś pozostała miłością jego życia, teraz zaś – po tym, jak zostali zatrudnieni przez dwie przeciwne frakcje więzimagów uwikłane w zajadły spór – przyświeca jej tylko jeden cel: raz na zawsze unicestwić Locke’a.

Cykl o przygodach Niecnych Dżentelmenów stał się literacką sensacją w kręgach miłośników fantasy. Jego trzecim tomem Scott Lynch pieczętuje odniesiony sukces.

Scott Lynch
Republika złodziei
Księga trzecia cyklu „Niecni Dżentelmeni”
Przełożyli Małgorzata Strzelec i Wojciech Szypuła
Wydawnictwo MAG
Premiera: 23 października 2013

Rozdział 1
Sytuacja się pogarsza

1

Słabe światło słoneczne na powiekach wyrwało go ze snu. Jasność przeszkadzała, narastała, sprawiła, że zamrugał półprzytomnie. Okno było otwarte, wpuszczając łagodne popołudniowe powietrze i słodkowodny świeży zapach. Nie Camorra. Odgłos fal uderzających o piaszczystą plażę. W żadnym razie nie Camorra.
Znowu leżał zaplątany w pościel i kręciło mu się w głowie. Podniebienie miał jak z wysuszonej na słońcu skóry. Spierzchnięte wargi oderwały się od siebie, łuszcząc się, kiedy wychrypiał:
– Co ty…
– Cii. Nie chciałem cię obudzić. Trzeba było tu przewietrzyć.
Ciemna rozmazana plama po lewej, mniej więcej wzrostu Jeana. Podłoga zaskrzypiała, kiedy kształt się przesunął. Cichy szelest tkaniny, szczęk sakiewki, brzęk metalu. Locke oparł się na łokciach, przygotowując się na zawroty głowy. Nadeszły punktualnie.
– Śniłem o niej – mruknął. – O czasach, kiedy… kiedy pierwszy raz się spotkaliśmy.
– O niej?
– O niej. No wiesz.
– Ach. O kanonicznej jej.
Jean przyklęknął obok łóżka i podał kubek z wodą, który Locke wziął drżącą lewą ręką i zaczął sączyć płyn z wdzięcznością. Świat powoli wracał do ostrości.
– Sen był tak realny – powiedział Locke. – Miałem wrażenie, że mógłbym jej dotknąć. Powiedzieć jej… jak bardzo mi przykro.
– Na nic więcej cię nie stać? Śnisz o kobiecie w taki sposób i jedyne, co ci przychodzi do głowy, to ją przeprosić?
– Przecież nie mam wpływu na…
– To twoje sny. Weź je w karby.
– Byłem tylko małym chłopcem, na miłość boską.
– Kiedy pojawi się znowu, przesuń sen o jakieś dziesięć, piętnaście lat do przodu. Następnym razem, gdy się obudzisz, chcę zobaczyć trochę rumieńców i usłyszeć jąkanie.
– Wybierasz się gdzieś?
– Wyjdę na chwilę. Zrobię rundkę.
– Jean, to nie ma sensu. Przestań się zadręczać.
– Skończyłeś?
Jean zabrał pusty kubek.
– W żadnym razie…
– Wrócę niedługo. – Jean odstawił kubek na stół i pobieżnie otrzepał klapy surduta, idąc do drzwi. – Odpocznij trochę.
– Do diabła, nie da ci się przemówić do rozsądku, co?
– Znasz to powiedzenie, że naśladownictwo jest najwyższą formą pochlebstwa?
Drzwi zamknęły się z trzaskiem i Jeana już nie było – wyszedł na ulice Lashainu.

2

Lashain słynął jako miasto, gdzie wszystko można kupić i wszystko zostawić za sobą. Dzięki łasce regio, najwyżej postawionej i najmniej licznej grupy arystokratów (gdzie osobistości, których tytuł sięgał więcej niż dwa pokolenia wstecz, uważano za starą gwardię), niemal każdy z gotówką w ręce i dostatecznie silnym pulsem, żeby utrzymać się w stanie półprzytomnym, mógł sobie załatwić transmutację krwi z czerwieni we względnie przyzwoitą kopię błękitu.
Przybywali ze wszystkich krańców therińskiego świata – kupcy i przestępcy, najemni kapitanowie i piraci, hazardziści, poszukiwacze przygód i banici. Wchodzili do kokonu kantoru jako plebejusze, pozbywali się ogromnych ilości szlachetnego kruszcu i wychodzili ponownie na światło dzienne jako nowo narodzeni lashańscy arystokraci. Regio wykuwało własnych baronetów, baronów, wicehrabiów, hrabiów i niekiedy nawet markizów, w znacznej mierze zgodnie z pragnieniami zainteresowanych. Za dodatkową opłatą dorzucano honorowe tytuły brane z listy; „Obrońca wiary w Dwunastkę” był całkiem popularny. Było także pół tuzina pozbawionych znaczenia odznaczeń szlacheckich, które cudownie się prezentowały w klapie płaszcza.
Ponieważ to zakupione i osobiście wynegocjowane powszechne poważanie było czymś całkiem nowym dla jego nabywców, Lashain był najzacieklej przewrażliwionym na punkcie form towarzyskich miastem, jakie Jean Tannen odwiedził kiedykolwiek w życiu. Pozbawieni stuleci arystokratycznych przodków, którzy umacnialiby ich w poczuciu własnej wartości, lashańscy neofici nadrabiali ten brak ceremoniałem. Ich zasady pierwszeństwa były jak formuły alchemiczne, a oficjalne kolacje zabijały rocznie więcej ludzi niż gorączki i wypadki razem wzięte. Najwyraźniej nic nie było bardziej ekscytujące dla tych, którzy właśnie kupili sobie rodowe nazwiska, niż zaryzykować je (nie wspominając już o śmiertelnej powłoce) z powodu drobnej zniewagi.
Z tego, co Jean słyszał, rekord wynosił trzy dni od kantoru do pojedynku i karawanu. Regio, rzecz jasna, nie proponowało żadnych zwrotów pieniędzy krewnym zmarłego.
Z powodu tych nonsensów osobom bez tytułów – niezależnie od koloru ich monety – trudno było dotrzeć do najlepszych medykusów w mieście. Ci, przez swoją arystokratyczną klientelę, stali się takim symbolem statusu, że rzadko musieli biegać za złotem z innych źródeł.
Zimny wiatr znad Amathelu, Jeziora Klejnotów – słodkowodnego morza, które rozlewało się aż po północny horyzont Lashainu – niósł posmak jesieni. Jean był ubrany konserwatywnie jak na miejscowe standardy, w surdut z brązowego aksamitu i jedwabie warte nie więcej niż, powiedzmy, trzymiesięczne zarobki przeciętnego kupca. To natychmiast klasyfikowało go jako czyjegoś sługę i doskonale odpowiadało obecnemu zadaniu. Żadna ważna osobistość nie czekałaby osobiście przy ogrodowej bramie medykusa.
Uczonego Erkemara Zodestiego uważano za najlepszego medykusa w Lashainie, nadzwyczaj biegłego w stosowaniu piły do kości i tygla alchemicznego. Zodesti przez trzy kolejne dni okazywał całkowity brak zainteresowania prośbą Jeana o konsultację.

Dziś Jean po raz kolejny podszedł do żelaznej furtki na tyłach ogrodu medykusa, zza której starszy sługa zerkał na niego z gadzią bezczelnością. Na wyciągniętej dłoni Jeana leżała pergaminowa koperta i biała karta, tak jak przez poprzednie trzy dni. Jean zaczynał tracić cierpliwość.
Sługa bez słowa sięgnął między prętami i zabrał obie rzeczy. Koperta ze zwyczajowym napiwkiem składającym się ze (zbyt wielu) srebrnych monet zniknęła w kieszeni sługi. Starszy mężczyzna odczytał – lub udał, że czyta – białą kartę, uniósł brwi, zerkając na Jeana, i odszedł.
Na karcie napisano to co zawsze: Contempla va cora franta eminenza. „Proszę rozważyć prośbę znamienitego przyjaciela” w języku starotherińskim, co w tego typu okolicznościach było wyrazem uprzejmej afektacji. Zamiast podawać imię arystokraty, wiadomość ta oznaczała, że ktoś wpływowy pragnie anonimowo zapłacić za zbadanie innej osoby. Był to typowy sposób wykorzystania zamożności, żeby poradzić sobie z kłopotem w rodzaju, powiedzmy, ciężarnej kochanki, bez zdradzania wprost tożsamości ważnej osobistości.
Jean wykorzystał długie minuty oczekiwania na przyjrzenie się domowi medykusa. Była to porządna, solidna budowla, mniej więcej rozmiarów mniejszej rezydencji z wysp Alcegrante w Camorze, nowsza jednak i naśladująca styl Tal Verrar (co miało podkreślić ważność jej mieszkańców). Dach wyłożono dachówką ze szkła wulkanicznego, a okna były otoczone dekoracyjnymi płaskorzeźbami, które bardziej pasowałyby do świątyni.
Z serca samego ogrodu, przesłoniętego wysokim na dziesięć stóp kamiennym murem, dobiegały odgłosy ożywionego przyjęcia. Brzęk kieliszków, wybuchy śmiechu, a w tle pomruk dziewięciostrunowej wioli i paru innych instrumentów.
– Z przykrością powiadamiam twojego pana, że uczony obecnie nie jest w stanie przychylić się do jego prośby o konsultację.
Sługa pojawił się za furtką z pustymi rękami. Oczywiście koperta, dowód powagi prośby, zniknęła. Czy została w rękach Zodestiego, czy sługi, tego Jean nie potrafił powiedzieć.
– Może mógłbyś mi powiedzieć, w jakim terminie wygodniej będzie uczonemu odpowiedzieć na prośbę mojego pana – zapytał Jean – bo najwyraźniej środek popołudnia przez pół ostatniego tygodnia mu nie pasuje.
– Nie potrafię powiedzieć. – Sługa ziewnął. – Uczony jest pochłonięty pracą.
– Pracą. – Jean zagotował się ze złości, słysząc oklaski, które napłynęły ze strony ogrodowego przyjęcia. – W rzeczy samej. Mój pan ma sprawę, która wymaga największych umiejętności i dyskrecji…
– Twój pan zawsze może polegać na dyskrecji uczonego – odparł służący. – Niestety, jego umiejętności są obecnie potrzebne w innym miejscu.
– Niech cię diabli, człowieku! – Jean stracił nad sobą panowanie. – To ważne!
– Nie będę prowadził rozmowy w tak wulgarny sposób. Miłego dnia.
Jean rozważał, czy nie sięgnąć między prętami i nie złapać starca za gardło, ale to by nie przyniosło pożądanego skutku. Nie nosił bojowych skór pod fatałaszkami, a przy przepychance ozdobne buty były gorsze od bosych stóp. Mimo dwóch toporków pod płaszczem, nie był stosownie wyekwipowany, żeby choć wprosić się na przyjęcie ogrodowe.
– Uczony ryzykuje, że obrazi obywatela o znacznej pozycji – warknął Jean.
– Uczony już go obraża, prostaku. – Starzec zarechotał. – Powiem wprost: niespecjalnie interesują go tego typu sprawy załatwiane w podobny sposób. Nie sądzę, żeby obywatel o znaczącej pozycji nie znał uczonego na tyle, by obawiać się wejścia frontowymi drzwiami.
– Jutro zjawię się ponownie – zapowiedział Jean, siląc się na zachowanie spokoju. – Może zdołam wymienić sumę, która przebije się przez obojętność twojego pana.
– Trzeba pochwalić twój upór, jeśli nie spostrzegawczość. Jutro zrobisz to, co każe ci twój pan. Już życzyłem ci miłego dnia.
– Miłego dnia – warknął Jean. – Niech bogowie chronią dom, w którym jest tyle życzliwości.
Skłonił się sztywno i odszedł.
Nic więcej nie mógł zrobić w tej chwili, w tym przeklętym mieście, gdzie nawet rzucanie kopert z monetami nie stanowiło gwarancji, że zwróci się uwagę na swoją sprawę.
Wracając do wynajętego powozu, po raz tysięczny przeklął Maxilana Stragosa. Ten łajdak skłamał w tylu kwestiach. Dlaczego akurat o tej przeklętej truciźnie miałby powiedzieć prawdę?

3

Na razie ich siedzibą był wynajęty apartament w Villa Suvela, surowym, ale wzorowo wysprzątanym pensjonacie, chętnie wybieranym przez podróżnych, którzy przyjeżdżali do Lashainu na leczenie u wód nad Amathelem. Podobno tutejsze wody leczyły reumatyzm, Jean jednak nie widział jak dotąd, żeby ktoś wynurzył się z nich, podskakując i tańcząc. Dom wychodził na plażę z czarnego piasku na północno-wschodnim brzegu miasta. Pozostali lokatorzy trzymali się na uboczu.
– Łajdak – warknął Jean, otwierając wewnętrzne drzwi do apartamentu. – Lashański gad bez matki. Chciwy syn kubła szczyn i cuchnących wiatrów.
– Moja nadzwyczajna zdolność odczytywania subtelnych oznak sugeruje mi, że jesteś sfrustrowany – powiedział Locke.
Siedział na łóżku i sprawiał wrażenie całkowicie rozbudzonego.
– Ten snob znowu mnie odprawił – wyjaśnił Jean, marszcząc brwi. Mimo świeżego powietrza wpadającego oknem, w pokoju nadal było czuć stary pot i świeżą krew. – Zodesti nie przyjdzie. W każdym razie nie dziś.
– Wobec tego do diabła z nim, Jean.
– To jedyny dobry medykus, do którego jeszcze nie dotarłem. Niektórzy z pozostałych byli trudni, ale ten jest niemożliwy.
– Szczypali mnie i upuszczali mi krew niemal wszyscy przeklęci wariaci w tym mieście, którzy kiedykolwiek wepchnęli komuś do gardła pigułę – odparł Locke. – Jeden więcej naprawdę nie ma znaczenia.
– Jest najlepszy. – Jean rzucił surdut na krzesło, odłożył toporki i wyjął z szafki butelkę niebieskiego wina. – Ekspert w alchemii. I przy okazji prawdziwy szyderczy szczurojebca.
– Zatem tym lepiej – powiedział Locke. – Co by powiedzieli nasi sąsiedzi, gdyby się dowiedzieli, że szukałem rady u człowieka, który rżnie gryzonie?
– Potrzebujemy jego opinii.
– Mam dość roli ciekawostki medycznej. Jeśli się nie zjawi, to się nie zjawi.
– Jutro znowu pójdę. – Jean nalał dwa niepełne kieliszki i rozcieńczył trunek wodą, aż ten nabrał ładnego koloru popołudniowego ­nieba. – W taki czy inny sposób zmuszę tego nadętego kutasa, żeby mnie wysłuchał.
– Co zrobisz? Połamiesz mu palce, jeśli się nie zgodzi? To może nieco skomplikować moją sytuację, zwłaszcza jeśli zechce coś mi obciąć.
– Może on znajdzie rozwiązanie.
– Na miłość boską! – Sfrustrowane westchnie Locke’a zamieniło się w kaszel. – Nie ma żadnego rozwiązania.
– Zaufaj mi. Jutrzejszy dzień będzie jednym z tych, kiedy wykazuję się niezwykłą siłą przekonywania.
– Z tego co widzę, odkrycie jak mało jesteśmy modni kosztowało nas tylko kilka sztuk złota. Większość wpadek towarzyskich pociąga za sobą chyba znacznie wyższe koszty.
– Gdzieś tam – powiedział Jean – musi istnieć choroba, która sprawia, że cierpiący na nią stają się potulni, łagodni i zgodni. Odnajdę ją pewnego dnia i zadbam o to, żebyś złapał najbardziej zjadliwą odmianę.
– Na pewno urodziłem się na nią odporny. A skoro mowa o byciu miłym, czy to wino dotrze do moich rąk jeszcze w tym roku?
Locke sprawiał wrażenie względnie przytomnego, ale mówił nieco bełkotliwie, a głos miał słabszy niż poprzedniego dnia. Jean podszedł niespokojnie, podając kieliszek z winem jak pokojowy prezent dla nieznajomej i potencjalnie niebezpiecznej istoty.

Locke bywał już w podobnym stanie – za chudy, za blady, z kilkutygodniową brodą na policzkach. Jednakże tym razem nie było oczywistej rany, którą można by opatrzyć, żadnych rozcięć do zabandażowania. To tylko spadek po Maxilanie Stragosie wykonywał po cichu swoją robotę. Pościel Locke’a była poplamiona krwią i ciemnymi zaciekami od wywołanego gorączką potu. Oczy błyszczały mu w podkrążonych oczo­dołach.
Jean ślęczał co wieczór nad medycznymi książkami i nadal nie potrafił znaleźć właściwych słów na opisanie tego, co działo się z Lockiem. Pruł się od środka; żyły i ścięgna się rozpadały. Krew sączyła się z niego jak za sprawą demonicznego kaprysu. W jednej godzinie kaszlał nią, w następnej sączyła mu się z oczu albo nosa.
– Niech to bogowie przeklną – szepnął Jean, kiedy przyjaciel sięgnął po kieliszek. Lewa ręka Locke’a była czerwona od krwi, jakby zanurzył w niej palce. – Co to jest?
– Nic niezwykłego. – Locke się zaśmiał. – Zaczęło się, kiedy cię nie było… spod paznokci. Daj, mogę trzymać kieliszek w drugiej…
– Próbowałeś to ukryć przede mną? Kto ci zmienia pościel, do diabła?!
Jean odstawił kieliszki, podszedł do stołu pod oknem, na którym leżał stos lnianych ręczników, stał dzban wody i miednica. Woda w misie była rdzawa od starej krwi.
– To nie boli, Jean – mruknął Locke.
Udając, że go nie słyszy, Jean podniósł misę. Okno wychodziło na wewnętrzny dziedziniec willi, który na szczęście był pusty. Jean wylał starą, zakrwawioną wodę przez okno, nalał świeżej z dzbana i zanurzył w niej ręcznik.
– Ręka – polecił.
Locke chmurnie podał dłoń, a Jean zawinął mokry materiał wokół palców. Ręcznik zaraz poróżowiał.
– Trzymaj ją przez chwilę w górze.
– Wiem, że to źle wygląda, ale naprawdę to nie aż tak dużo krwi.
– Już niewiele ci jej zostało!
– Brakuje mi także wina.
Jean znowu sięgnął po kieliszki i ostrożnie umieścił jeden z nich w prawej dłoni Locke’a. Drżenie nie wydawało się w tej chwili zbyt mocne, co było pocieszające. Ostatnio Locke z trudem trzymał cokolwiek w ręku.
– Toast – zaproponował Locke. – Za alchemików. Niech ich wszystkich płonące gówno zaleje. – Napił się trochę wina. – Albo niech ich ktoś udusi we własnym łóżku. Cokolwiek będzie wygodniejsze. Nie jestem wybredny.
Przy następnym łyku zakaszlał i rubinowa kropla spłynęła po spirali do wina, zostawiając za sobą fioletowy ogon, w miarę jak się rozpuszczała.
– Na bogów – mruknął Jean. Wypił resztę swojego wina i odstawił kieliszek. – Idę po Malcora.
– Jean, nie potrzebuję teraz jeszcze jednego zafajdanego konowała. Był tu już sześć albo siedem razy. Dlaczego…
– Może coś się zmieniło. Może pojawiło się coś innego. – Jean wziął surdut. – Może zaradzi na krwotok. Może wreszcie znajdzie jakąś wskazówkę…
– Nie ma żadnej wskazówki, Jean. Nie ma antidotum, które wyskoczy z głowy Malcora, Kepira, Zodestiego czy innego przecinającego czyraki oszusta w tej nużącej dziadowskiej mieścinie.
– Zaraz wrócę.
– Do diabła, Jean, oszczędzaj pieniądze! – Locke znowu zakaszlał i prawie wypuścił kieliszek. – To kwestia zwykłego zdrowego rozsądku, ty zakuty łbie! Ty uparty…
– Zaraz wrócę.
– …uparty, ehm, jak mu tam… to miało być uszczypliwe, błyskotliwe i do głębi przekonujące! Ej, jak teraz wyjdziesz, to przegapisz ten moment, kiedy będę przekonujący! Niech to szlag.
Niezależnie od tego, co Locke chciał potem powiedzieć, Jean zamknął drzwi. Niebo na zewnątrz było teraz całe we wstęgach kolorów zmierzchu, oranż nad horyzontem ustępował srebru, a potem fioletowi w głębi misy nieba. Fioletowi takiemu, jak kolor krwi rozpuszczonej w niebieskim winie.
Niska szara ściana nadpływająca z północy, znad Amathelu, zapowiadała nadejście burzy. Jeanowi to odpowiadało.

4

Minęło sześć tygodni, odkąd opuścili mały port Vel Virazzo na jachcie długim na czterdzieści stóp, świeżo po serii mniej lub bardziej całkowitych katastrof, z których wyszli z ułamkiem ogromnej sumy, jaką mieli nadzieję zrekompensować sobie dwa lata zainwestowane w skomplikowaną intrygę.
Kiedy wyszedł na ulice Lashainu, przesunął palcami po kosmyku ciemnych kręconych włosów ściśle związanych rzemykami. Zawsze nosił go w kieszeni płaszcza albo za paskiem. Ze wszystkich rzeczy, które ostatnio utracił, pieniądze były jego najmniejszym zmartwieniem.
Locke i Jean rozważali, czy nie popłynąć na wschód, w stronę Tamaleku i Espary… z powrotem w kierunku Camorry. Jednakże większość znanego świata została zniszczona, a większość ich dawnych przyjaciół nie żyła. Udali się więc na zachód. Na północ i na zachód.
Trzymając się wybrzeża, i najpełniej wykorzystując swoje umiejętności szczurów lądowych udających wilki morskie, opłynęli Tal Verrar, minęli poczerniałe pozostałości niegdyś luksusowego Salon Corbeau i rozważali, czy nie ruszyć daleko na północ do Balinelu w królestwie Siedmiu Żył. Obaj mówili po vadrańsku dostatecznie dobrze, żeby móc się zająć właściwie czymkolwiek, dopóki nie znajdą nowej przestępczej okazji.
Opuścili morze i ruszyli w głąb lądu szeroką rzeką Cavendria, którą Eldrenowie ujarzmili i przystosowali dla statków morskich. Cavendria płynęła na zachód od Amathelu, Jeziora Klejnotów, śródlądowego morza, które rozdzielało dwa siostrzane, starodawne miasta – Karthain i La­shain. Wcześniej Locke i Jean mieli nadzieję wkupić się w szeregi lashańskiej arystokracji. Nowa wersja planu obejmowała jedynie zaopatrzenie łodzi w zapasy, które wystarczą na podróż do Balinelu.

Choroba Locke’a ujawniła się w dniu, w którym wpłynęli do ujścia Cavendrii.
Początkowo były to zaledwie zawroty głowy i nieostre widzenie, ale w miarę upływu dni, kiedy powoli halsowali pod prąd, zaczął krwawić z nosa i ust. Zanim dotarli do Lashainu, nie był w stanie dłużej zbywać swojego stanu śmiechem ani ukryć rosnącej słabości. Zamiast zabrać zapasy, wynajęli pokoje i Jean mimo protestów Locke’a zaczął wydawać niemal wszystkie ich pieniądze na środki łagodzące objawy i poszukiwanie leku.
W lashańskim półświatku, który był dostatecznie barwny, chociaż daleko mu było do rozmiarów półświatka Camorry, skonsultował się z każdym trucicielem i czarnym alchemikiem, jakiego zdołał przekupić. Wszyscy tylko kręcili głowami i wyrażali zawodowy podziw dla tego, co zrobiono Locke’owi, a rzeczonej substancji nie potrafili przeciwdziałać. Zmuszono Locke’a do wypicia setek różnych środków przeczyszczających, herbatek i eliksirów, a każdy lek wydawał się bardziej obrzydliwy i kosztowny od poprzedniego. Wszystkie ostatecznie okazały się bezużyteczne.
Potem Jean odział się dostatnio i zaczął odwiedzać oficjalnych medykusów. Tłumaczył, że Locke to „poufny sługa” kogoś zamożnego, co mogło oznaczać wszystko: od skrywanego kochanka po prywatnego zabójcę. Medykusi także wyrażali w równej mierze żal, jak i fascynację. Większość odmówiła nawet prób leczenia, zamiast tego proponując środki łagodzące cierpienie. Jean w pełni pojmował znaczenie tego zachowania, ale nie zważał na ich pesymizm. Po prostu każdemu wskazywał drzwi, wypłacał im niebotyczne honoraria i szukał następnego medykusa z listy.
Pieniędzy nie wystarczyło. Po kilku dniach Jean sprzedał ich łódź (wraz z rezydującym tam kotem, niezbędnym talizmanem gwarantującym szczęście na morzu) i był szczęśliwy, że dostał połowę tego, co sami za nią zapłacili.
Teraz nawet te pieniądze się kończyły, a Erkemar Zodesti był dosłownie jedynym medykusem w Lashainie, który nie powiedział jeszcze Jeanowi, że stan Locke’a jest beznadziejny.

5

– Żadnych nowych objawów – powiedział Malcor, krągły starszy mężczyzna z siwą brodą, która wywijała mu się od podbródka jak nadciągająca chmura burzowa.
Malcor był konowałem, ulicznym medykusem bez formalnego wykształcenia i licencji, ale ze wszystkich dostępnych w Lashainie to on najczęściej był trzeźwy.
– Jedynie nowy wyraz znajomych symptomów. Proszę nie tracić ducha.
– W żadnym razie – odpowiedział Locke. – Ale dziękuję za opatrzenie ręki.
Malcor przygotował kataplazm z mieszaniny mączki kukurydzianej i miodu na opuszki palców, które potem owinął wąskimi suchymi bandażami, zamieniając lewą rękę Locke’a w miękko wyściełaną, nieużyteczną grudę.
– Ech. Cóż, bogowie kochają tych, którzy śmieją się ze swojej niedoli.
– Niedola jest piekielnie nudna. Trzeba znaleźć powód do śmiechu, skoro nie można cały czas być pijanym – odpowiedział Locke.
– Zatem krwawienie to nic nowego? Nic gorszego niż dotąd? – upewnił się Jean.
– Tylko nowa niedogodność, owszem. – Malcor zawahał się i wzruszył ramionami. – A jeśli idzie o ogólną utratę humorów w ciele, w szczególności krwi… To nie mogę nic powiedzieć. Może dokładniejsze badanie uryny…
– Jeśli chcesz miski szczyn – powiedział Locke – to odkorkuj prywatne zapasy. Ja już dość z siebie dałem od dnia przyjazdu.
– Wobec tego… – Kolana Malcora zaskrzypiały jak zardzewiałe zawiasy, kiedy wstał. – Skoro nie przebadam pańskiego moczu, to nie przebadam. Mogę jednak zostawić pigułkę, która powinna przynieść znaczącą ulgę na dwanaście do dwudziestu czterech godzin i być może zachęci pańskie uszczuplone humory do ożywienia…
– Cudownie – przerwał mu Locke. – Czy tym razem będzie się składała głównie z kredy? A może z cukru? Wolałbym z cukru.
– Proszę posłuchać… Mówię, proszę posłuchać! – Paskudna stara twarz Malcora poczerwieniała z gniewu. – Może i nie noszę szat Kolegium, ale kiedy pójdę do bogów, będą wiedzieć, że jestem uczciwy jak diabli, gdy trzeba nieść ulgę pacjentom!
– Spokojnie, staruszku. – Locke zakaszlał i potarł oczy niezabandażowaną ręką. – Wiem, że chcesz jak najlepiej. Odpuść mi jednak swoje placebo.
– Niech przyjaciel zdejmie panu bandaże za kilka godzin – powiedział cierpko Malcor, wkładając z powrotem znoszony surdut z ciemnymi plamami. – Jeśli będzie pan pił, proszę się miarkować. Proszę rozcieńczać wino.
– Możesz być pewien, że mój przyjaciel rozcieńcza wino jak nerwowa przyzwoitka dziewiczej księżniczki.
– Przepraszam – powiedział Jean, kiedy wyprowadzał z domu Malcora. – Jest nieznośny, kiedy choruje.
– Zostały mu tylko dwa albo trzy dni.
– Nie może pan…
– Owszem, mogę. Krwotok się zaostrza. Osłabienie jest coraz widoczniejsze. Brak równowagi w humorach jest śmiertelny i jestem pewien, że badanie uryny wykazałoby obecność krwi. Próbowałem dodać mu otuchy, ale najwyraźniej pański przyjaciel nie dał się zwieść.
– Ale…
– I pan też nie powinien.
– Ktoś musi być w stanie coś jeszcze zrobić!
– Bogowie.
– Gdybym przekonał Zodestiego…
– Zodestiego? – Malcor się roześmiał. – Co za marnotrawstwo talentu w jego wypadku. Zodesti leczy tylko dwie przypadłości: zamożność i wysoką pozycję. Nie raczy nawet zmierzyć pulsu pańskiemu przyjacielowi.
– Nie ma więc pan innego pomysłu? Żadnych innych sugestii?
– Proszę wezwać kapłanów. Póki myśli klarownie.
Jean skrzywił się i wiekowy konował objął go delikatnie.
– Nie potrafię nazwać trucizny, która zabija pańskiego przyjaciela, ale ta, która zabija pana, to nadzieja.
– Dziękuję za pański czas – warknął Jean. Wyjął z sakiewki kilka srebrnych monet. – Gdybym potrzebował jeszcze pańskich cudownych spostrzeżeń…
– Jedna duvesta wystarczy – powiedział Malcor. – I niezależnie od pańskiego obecnego nastroju, proszę wiedzieć, że zjawię się zawsze, kiedy będzie pan potrzebował. Dyskomfort pańskiego przyjaciela raczej wzrośnie niż zmaleje przed końcem.
Słońce zaszło, dachy i wieże miasta ożywały iskierkami ognia na tle pogłębiającej się nocy. Patrząc, jak Malcor odchodzi, Jean najbardziej na świecie żałował, że nie ma komu przyłożyć.

6

– Miłego dnia życzę – powiedział Jean, znowu podchodząc do ogrodowej furtki.
Była druga po południu następnego dnia, a niebo w górze stanowiło kipiącą mieszaninę odcieni szarości. Deszcz jeszcze nie spadł, ale z pewnością spadnie.
– Zjawiłem się z moją zwykłą prośbą.
– Co za niespodzianka – odpowiedział starszy mężczyzna za żelaznymi prętami.
– Czy to dogodny moment? – Z ogrodu znowu dobiegał śmiech, wraz z serią rozlegających się echem uderzeń, jakby czymś rzucano o kamienny mur. – Czy też uczony jest pochłonięty…
– Pracą. Nieznajomy, czy nasza wczorajsza rozmowa wypadła ci z pamięci?
– Muszę cię błagać. – Jean wypowiedział te słowa z całą gorącą szczerością, jaką zdołał w sobie odnaleźć. – Dobry człowiek umiera i rozpaczliwie potrzebuje pomocy. Czy twój pan jako medykus nie złożył przysięgi w Kolegium?
– Jego przysięgi to nie twój interes. I wielu dobrych ludzi umiera, rozpaczliwie potrzebując pomocy, w Lashainie, Karthainie i w innych miejscach na świecie. Widzisz, żeby uczony siodłał konia i pędził im na pomoc?
– Proszę. – Jean potrzasnął nową kopertą, podzwaniając monetami w środku. – Na miłość boską, przekaż przynajmniej wiadomość.
Na poły z gniewnym grymasem, na poły z uśmiechem wyższości sługa wyciągnął rękę między prętami. Jean upuścił kopertę, złapał mężczyznę za kołnierz i grzmotnął nim mocno o furtkę. Sekundę potem miał nóż w drugiej ręce.
To był katar, który trzyma się w zaciśniętej pięści, a nie w chwycie szermierskim. Ostrze opierało się o kostki dłoni, miało pół stopy długości i zakrzywiało się jak pazur.
– Ten nóż nadaje się tylko do jednej rzeczy – szepnął Jean. – Widzisz? Jeżeli spróbujesz krzyknąć albo się odsunąć, będziesz miał fartuch z własnego tłuszczu na brzuchu. Otwórz bramę.
– Umrzesz za to – syknął służący. – Oskórują cię i wygotują w solonej wodzie.
– A jaka to będzie dla ciebie pociecha, co? – Jean szturchnął go nożem w brzuch. – Otwórz bramę, bo zabiorę klucze twojemu trupowi.
Drżącą dłonią starszy mężczyzna otworzył furtkę. Jean odepchnął ją, znowu złapał służącego i go obrócił. Teraz nóż celował w jego krzyż.
– Zabierz mnie do swojego pana. Zachowaj spokój. Powiedz mu, że wydarzyła się ważna sprawa i będzie chciał wysłuchać mojej propozycji.
– Uczony jest w ogrodzie. Ale musiałeś oszaleć… Ma przyjaciół na najwyższych stanowiskach… Auć!
Jean znowu szturchnął go ostrzem, ponaglając do ruchu.
– Pewnie – powiedział Jean – ale czy ty masz teraz bliższego przyjaciela niż mój nóż?

W sercu ogrodu niski, krzepki mężczyzna w wieku około trzydziestu pięciu lat śmiał się serdecznie w towarzystwie kobiety, która nie skończyła nawet dwudziestki. Oboje nosili spodnie, jedwabne koszule i wyściełane skórzane rękawice. To tłumaczyło wcześniejsze rytmiczne hałasy. Wykorzystywali wolny fragment muru do gry w pursava, „ściganie partnera” – popularną wśród arystokratów odmianę piłki ręcznej.
– Mój panie, moja pani, tysiąckrotnie przepraszam – powiedział służący, kiedy Jean znowu szturchnął go nożem.
Jean stał pół kroku za nim i ani Zodesti, ani jego gość nie mogli widzieć, jakim sposobem dostał się do ogrodu.
– To bardzo nagląca sprawa, proszę pana.
– Nagląca? – Zodesti miał czuprynę z czarnych loków, teraz lśniących od potu, a w jego głosie pobrzmiewały pozostałości verrarskiego akcentu wyższych klas. – W czyim imieniu zjawił się ten jegomość?
– Ważnego przyjaciela – powiedział Jean. – Jak zwykle. Nie byłoby stosowne omawianie tej kwestii przy pańskiej młodej…
– Na bogów, to ja będę decydował, co jest stosowne w moim własnym ogrodzie! Ten to dopiero ma tupet, Loranie. Znasz moje preferencje. Lepiej, żeby to było naprawdę coś ważnego.
– To śmiertelnie poważna sprawa, panie.
– Niech przekaże ci szczegóły. Jeśli uznam za stosowne, może zjawić się ponownie po kolacji.
– Lepiej byłoby załatwić to od razu – powiedział Jean. – Lepiej dla wszystkich.
– Co ty sobie, do diabła, wyobrażasz? Za kogo się uważasz? Pieprzyć twoją poważną sprawę! Loranie, wyrzuć tego…
– Odmowa została odnotowana i uprzejmie odrzucona.
Jean pchnął Lorana na trawę. Pół sekundy później trzymał już Zodestiego, umięśnionym przedramieniem przyciskał mu gardło, a ostrze uniósł tak, żeby młoda kobieta dobrze je widziała.
– Niech pani wezwie pomoc, a posłużę się tym ostrzem. Nie chciałbym, aby rany uczonego obciążyły pani sumienie.
– Ja… ja…
– Może sobie pani bełkotać, ile dusza zapragnie, byleby pani nie krzyczała. A co do ciebie… – Jean przygniótł tchawicę medykusa, żeby zademonstrować mu swoją siłę, i mężczyzna zaczął walczyć o haust powietrza. – Próbowałem załatwić to po dobremu. Hojnie bym zapłacił. Teraz jednak nauczę cię nowej metody prowadzenia praktyki. Masz zestaw, który zabierasz do pacjenta w przypadku otrucia? Materiały, których potrzebujesz do badania?
– Tak – wykrztusił Zodesti. – W pracowni.
– Zatem teraz spokojnie pójdziemy do twojego domu. Wstawaj, Loranie. Uczony, masz powóz i woźnicę przy domu?
– Tak.
– W takim razie idziemy do środka i lepiej nie kombinuj. Jeśli któreś z nich narobi mi kłopotów, na bogów, zacznę ćwiczyć się w operowaniu gardeł.

 
Wesprzyj nas