Nowe wydanie światowego bestselleru Scotta Lyncha


Powiadają, że Cierń Camorry to niezwyciężony fechmistrz, złodziej nad złodziejami, duch, który przenika ściany. Pół miasta wierzy, że jest legendarnym bohaterem i obrońcą biedaków; druga połowa uważa, że opowieści o nim to mit dla głupców. Jedni i drudzy się mylą.

Drobny i słabo władający rapierem Locke Lamora rzeczywiście jest (ku swemu utrapieniu) Cierniem Camorry. Z pewnością nie cieszy się z plotek towarzyszących jego wyczynom – a specjalizuje się w najbardziej złożonych oszustwach. Istotnie, okrada bogatych (kogóż innego warto okradać?), ale biedni nie oglądają ani grosza z jego zdobyczy. Wszystko, co zdobędzie, przeznacza na użytek swój i swojego nielicznego gangu złodziei: Niecnych Dżentelmenów.

Wielobarwny i kapryśny światek przestępczy wiekowej Camorry jest ich jedynym domem. Niestety, w ostatnich czasach nad miastem zawisło widmo tajemnicy, która grozi wybuchem wojny gangów i rozdarciem półświatka na strzępy. Locke’a i jego przyjaciół, wplątanych w śmiertelną rozgrywkę, czeka niezwykle trudna próba pomysłowości i lojalności. Jeśli chcą żyć, muszą z niej wyjść zwycięsko…

Znakomicie się czyta i dostarcza rzetelnej zabawy. Postać Locke’a Lamory – bezczelnego i zawadiackiego jak Errol Flynn w swoim najlepszym okresie – dodatkowo ożywia pełną zwrotów akcji i niespodzianek fabułę. Trudno oderwać się od lektury.- Hal Duncan

Scott Lynch to prawdziwy magik, okrutnie zabawny kuglarz i mistrz żonglerki słownej, który trzyma niejeden sztylet w rękawie i niejeden toporek za plecami.

Scott Lynch
Kłamstwa Locke’a Lamory
Seria: Niecni dżentelmeni księga pierwsza
Tłumaczenie: Małgorzata Strzelec i Wojciech Szypuła
Wydawnictwo MAG
Premiera: 23 października 2013


ROZDZIAŁ 1
Gra z Donem Salvarą

1

Główna zasada Locke’a Lamory brzmiała tak: dobra gra wymaga trzech miesięcy planowania, trzech tygodni prób i trzech sekund, żeby zaskarbić sobie lub raz na zawsze stracić zaufanie ofiary. Tym razem w ciągu tych trzech sekund zamierzał dać się poddusić. Locke klęczał, a stojący za nim Calo trzy razy owinął mu wokół szyi konopny sznur. Chropowata linka robiła wrażenie i musiała zostawić na gardle Locke’a bardzo wiarygodne zaczerwienienie. Zdawał sobie sprawę, że żaden prawdziwy camorryjski zabójca (dostatecznie dorosły, by chodzić na dwóch nogach), nie dusiłby ofiar niczym innym, jak tylko jedwabiem lub drutem (lepiej nadawały się do zmiażdżenia tchawicy). Gdyby jednak Don Lorenzo Salvara zdołał odróżnić w okamgnieniu udawane duszenie od prawdziwego, i to z odległości trzydziestu kroków, znaczyłoby to, że źle ocenili człowieka, którego zamierzali obrabować, i cała gra nie miała najmniejszych szans powodzenia.
– Widzisz go już? Albo znak od Pędraka? – syknął Locke najciszej jak mógł, a potem zacharczał imponująco.
– Nie widzę ani sygnału, ani Dona Salvary. Możesz oddychać?
– W porządku, w porządku – szepnął Locke. – Tylko szarp mną trochę bardziej, tak porządnie. To jest najbardziej przekonujące.

Znajdowali się przy końcu ślepego zaułka za starą świątynią Pomyślnych Wód; gdzieś za wysoką, otynkowaną ścianą było słychać modlitewne wodospady świątynne. Locke jeszcze raz chwycił za niegroźną pętlę sznura na szyi i zerknął na konia, który się na niego gapił. Stał parę kroków dalej, objuczony bogatym ładunkiem towarów kupieckich. Biedne, durne zwierzę zostało ułagodzone – w mlecznobiałych powłokach jego nieruchomych oczu nie było ani ciekawości, ani strachu. Nie przejąłby się, gdyby ktoś naprawdę dusił Lamorę.

Mijały cenne sekundy. Słońce wisiało wysoko i świeciło jasno na niebie. Wypaliło chmury. Brud zaułka przywarł do nogawek spodni Locke’a jak mokry cement. W pobliżu, w tym samym gnoju, leżał Jean Tannen, a Galdo udawał (przeważnie), że kopie go w żebra. Przez ostatnią minutę wywijał z entuzjazmem nogami – tak samo długo, jak jego brat-bliźniak dusił Lamorę. Don Salvara miał lada chwila minąć wylot zaułka i – zgodnie z idealnym scenariuszem – popędzić na ratunek Locke’owi i Jeanowi, by uwolnić ich od „napastników”. Jak tak dalej pójdzie, uratuje ich co najwyżej od nudy.
– Na bogów… – szepnął Calo, zniżając usta do ucha Locke’a, jakby chciał syknąć mu jakiś rozkaz. – Gdzie, do diabła, podziewa się ten cholerny Salvara? I gdzie jest Pędrak? Nie możemy tego ciągnąć cały dzień. Inni ludzie też tędy przechodzą!
– Duś mnie dalej – szepnął Locke. – Pomyśl o dwudziestu tysiącach koron i duś mnie dalej. Mogę się dławić cały dzień, jeśli będzie trzeba.

2

Wszystko szło prześlicznie tego ranka, w czasie prób przed właściwym przewałem, nawet mimo drażliwości naturalnej dla młodego złodzieja, któremu wreszcie przydzielono rolę w pierwszym wielkim skoku.
– Oczywiście, do cholery, że wiem, gdzie mam być, gdy się zacznie akcja – jęknął Pędrak. – Przesiedziałem na dachu tej świątyni więcej czasu niż w łonie mojej przeklętej matki!
Jean Tannen zanurzył prawą rękę w ciepłej wodzie kanału. W lewej trzymał kwaśne, bagienne jabłko, z którego właśnie odgryzł kolejny kęs. Przednia część nadburcia płaskodennej barki świetnie się nadawała na wypoczynek o poranku, gdy światło miało barwę rozwodnionego wina. Było na niej dość miejsca, by Jean ze swoim stukilogramowym ciałem, brzuchem jak beczułka, ciężkimi ramionami, krzywymi nogami i całą resztą mógł się wygodnie wyciągnąć. Poza nim na pustej barce znajdowała się jeszcze tylko jedna osoba (która odwalała całą robotę) – Pędrak, chudy jak patyk dwunastolatek z bujną czupryną, który trzymał drąg sterowy na rufie.
– To zrozumiałe, że matka jak najszybciej chciała się ciebie pozbyć, Pędraku. – Głos Jeana był cichy, spokojny i dziwnie niestosowny. Mówił jak
nauczyciel muzyki albo kopista. – A nam się nie spieszy. Więc zrób mi tę przyjemność i raz jeszcze udowodnij, że pojąłeś na wylot plan naszej gry.
– Niech to szlag! – mruknął Pędrak, popychając barkę pod prąd płynącego leniwie ku morzu kanału. – Ty, Locke, Calo i Galdo jesteście w zaułku między Pomyślnymi Wodami i ogrodami świątyni Nary, tak? Ja siedzę na dachu świątyni naprzeciwko.
– Mów dalej – powiedział Jean z ustami pełnymi bagiennego jabłka. – Gdzie jest Don Salvara?

Na brunatnych wodach kanału mijały ich inne barki, ciężko wyładowane przeróżnymi towarami, począwszy od beczułek z piwem, a kończąc na ryczących krowach. Pędrak kierował ich na północ głównym kanałem handlowym Camorry, przez Via Camorrazza, w stronę Ruchomego Targu. Wokół nich ospałe miasto budziło się do życia. Pochyłe szare czynszówki z wypolerowanego przez wodę kamienia wypluwały mieszkańców na światło słoneczne i narastający letni skwar. Trwał parthis, co oznaczało, że nocna rosa, skroplona na murach, wygotuje się z budynków jako zawiesista mgła i wkrótce zniknie w białym żarze bezchmurnego, wczesnego popołudnia.
– Przychodzi od strony świątyni Pomyślnych Wód, jak w każdy Dzień Pokutny około południa. Jeśli będzie nam sprzyjać szczęście, ma ze sobą tylko dwa konie i jednego człowieka.
– Ciekawy rytuał – stwierdził Jean. – Dlaczego robi coś takiego?
– Złożył przysięgę matce na łożu śmierci. – Pędrak zanurzył drąg w kanale, przez chwilę siłował się z nim, po czym udało mu się jeszcze raz pchnąć barkę. – Zachowała vadrańską religię po tym, jak wyszła za starego Dona Salvarę. Młody Don raz w tygodniu składa ofiarę w vadrańskiej świątyni i pędem wraca do domu, więc nikt specjalnie nie zwraca na niego uwagi. Cholera, Jean, ja już to wszystko wiem. Co bym tu robił, gdybyście mi nie ufali? I dlaczego to właśnie ja mam pchać tę durną barkę na targ?

– Och, możesz przestać pchać, kiedy tylko pokonasz mnie w walce na pięści. Do trzech wygranych. – Jean uśmiechnął się szeroko, odsłaniając dwa rzędy krzywych zębów zabijaki. Jego twarz wyglądała tak, jakby ktoś położył ją na kowadle i próbował wykuć z niej milszy oku kształt. – Poza tym jesteś czeladnikiem w naszym dumnym fachu, uczysz się pod okiem najlepszych i najbardziej wymagających mistrzów. Taki zapieprz doskonale wpływa na twoją edukację moralną.
– Nie chrzań. Nie udzielacie mi żadnych nauk moralnych.
– To prawda. Pewnie dlatego, że Locke i ja przez tak wiele lat sami unikaliśmy takich lekcji. A jeśli chodzi o powtarzanie planu do znudzenia, to przypomnę ci, że jedna większa wpadka wystarczy, by los tych biednych łajdaków był szczytem szczęścia w porównaniu z tym, co nas czeka.
Jean wskazał miejski beczkowóz, który zatrzymał się na bulwarze nad kanałem, żeby odebrać długi, ciemny strumień szamba z górnego okna publicznej piwiarni. Wozy ciągnęli drobni kryminaliści, których przewiny były zbyt małe, żeby zasługiwali na uwięzienie w Pałacu Cierpliwości. Przykutych do wozów i skulonych pod rzekomą ochroną długich, skórzanych peleryn, wypuszczano co rano, by do woli cieszyli się słońcem – w chwilach wolnych od przeklinania wątpliwej celności kilku tysięcy Camorryjczyków opróżniających nocniki.
– Nie schrzanię tego, Jean.
Pędrak potrząsnął głową, jak pustą sakiewką. Desperacko szukał w myślach czegoś, co mógłby powiedzieć jak spokojny i pewny siebie mężczyzna, bo wyobrażał sobie, że tacy właśnie są Jean i pozostali Niecni Dżentelmeni. Ale u większości dwunastolatków język dalece wyprzedza umysł.
– Po prostu nie schrzanię. Kurczę, nie i już. Obiecuję.
– Grzeczny chłopiec – odparł Jean. – Miło to słyszeć. Ale właściwie czego nie schrzanisz?
Pędrak westchnął.
– Daję sygnał, kiedy Salvara wychodzi ze świątyni Pomyślnych Wód. Mam oko na każdego, kto może minąć zaułek, zwłaszcza na straż miejską. Jeśli tylko ktoś spróbuje, zeskakuję z dachu świątyni z mieczem w garści i z miejsca obcinam draniowi łeb.
– Że co?!
– Powiedziałem, że odwracam ich uwagę, jak się da. Głuchniesz, czy co, Jean?
Po lewej mijali rząd wysokich nadbrzeżnych kantorów, pyszniących się lakierowanym drewnem, jedwabnymi markizami, marmurowymi fasadami i innymi ostentacyjnymi wykończeniami. Tutaj, wśród tych dwu- i trzypiętrowych budynków pieniądze i władza głęboko zapuściły korzenie: był to Bulwar Harpagona, najstarsza i najbogatsza dzielnica finansowa na kontynencie, równie wpływowa (i równie wyrafinowana w dziedzinie rytuałów) jak szklane wyżyny Pięciu Wież, na których książę i Wielkie Rody izolowali się od miasta, którym władali.
– Przepłyń pod mostem tuż przy brzegu. – Jean machnął ręką z jabłkiem. – Jego dostojność będzie tam czekał, żeby wskoczyć na pokład.

Dwa łuki ze staroszkła spinały brzegi Via Camorrazza w samym środku Bulwaru Harpagona: wysoka i wąska kocia kładka dla ruchu pieszego i niższy, szerszy most dla wozów. Idealnie gładki blask obcego szkła do złudzenia przypominał płynny diament, delikatnie wygięty przez gigantyczne dłonie i pozostawiony nad kanałem, by stężał. Na prawym brzegu znajdowała się Fauria, zatłoczona wyspa z wielopiętrowymi kamiennymi domami i ogrodami na dachach. Drewniane koła ubijały pianę przy brzegu, wciągając wodę w sieć koryt i akweduktów, które krzyżowały się ponad ulicami Faurii na każdym poziomie.
Pędrak pchnął barkę ku chybotliwemu pomostowi pod kładką. Z bladego i wąskiego cienia łuku wyskoczył na pomost mężczyzna ubrany (podobnie jak Pędrak i Jean) w poplamione olejem skórzane spodnie i zgrzebną bawełnianą koszulę. Kolejny nonszalancki skok sprowadził go na barkę, która ledwie zakołysała się pod jego ciężarem.
– Ukłony dla pana, panie Jean Tannen, i wylewne gratulacje z okazji tak szczęśliwego momentu twego przybycia! – oznajmił nowo przybyły.
– Powinszowania z okazji nadzwyczajnej zręczności pana zstąpienia na naszą skromną łódź, panie Lamora. – Jean podkreślił słowa, wkładając do ust resztki jabłka, z ogonkiem i całą resztą. Mlasnął i owoc zachrupał donośnie.
– Niech to jasna cholera, człowieku. – Locke Lamora wywalił język. – Musisz to robić? Wiesz, że czarni alchemicy robią trutkę na ryby z nasion tego cholerstwa.
– Szczęściarz ze mnie – powiedział Jean, przełknąwszy resztki przeżutej miazgi. – Nie jestem rybą.

Locke był mężczyzną średnim pod każdym względem – średniego wzrostu, średniej budowy ciała, o średnio ciemnych włosach przyciętych krótko nad twarzą, która nie była ani przystojna, ani szczególnie godna zapamiętania. Wyglądał jak typowy Therińczyk, chociaż może mniej śniady czy rumiany od Jeana czy Pędraka. W innym świetle mógłby ujść za bardzo opalonego Vadranina. Wyróżniały go wyłącznie jasnoszare oczy. Wyglądał na człowieka, którego bogowie stworzyli specjalnie po to, by pozostał niezauważony.
Usiadł po turecku przy lewym nadburciu.
– Witaj, Pędraku! Wiedziałem, że możemy na ciebie liczyć. Że ulitujesz się nad starszymi i dasz im odpocząć w słońcu, podczas gdy sam odwalisz ciężką robotę przy drągu.
– Jean to stary, leniwy łobuz i tyle – stwierdził Pędrak. – Gdybym nie pchał barki, wybiłby mi zęby przez potylicę.
– Jean to najłagodniejsza dusza w Camorze i ranisz go swymi oskarżeniami – stwierdził Locke. – Teraz będzie płakał przez całą noc.
– I tak bym nie spał – dodał Jean. – Płakałbym, targany reumatycznym bólem, i palił świece, żeby odpędzić złe opary.
– Co nie znaczy, że kości nie zgrzytają nam i za dnia, mój okrutny wychowanku. – Locke rozmasował sobie rzepki kolanowe. – Jesteśmy co najmniej dwa razy starsi od ciebie, a to w naszej profesji ogromnie dużo.
– Córki Aza Guilli sześć razy w tym tygodniu próbowały udzielić mi ostatniego błogosławieństwa – powiedział Jean. – Masz szczęście, że Locke i ja nadal jesteśmy w formie i możemy cię zabrać ze sobą, kiedy zaczynamy grę.

Dla wszystkich poza zasięgiem słuchu Locke, Jean i Pędrak wyglądali jak zwykła załoga barki do wynajęcia, płynącej ospale w stronę punktu odbioru towaru przy skrzyżowaniu Via Camorrazza i Andegawenki. W miarę jak Pędrak kierował ich coraz bliżej Ruchomego Targu, na wodzie przybywało podobnych barek, smukłych czarnych łodzi i poobijanych statków wszelkiej maści. Niektóre ledwie trzymały się na wodzie i dawały sobą sterować.
– A skoro mowa o naszej grze… – powiedział Locke. – Jak nasz młody, pełen zapału uczeń pojmuje swoje miejsce w planie?
– Przez cały ranek recytowałem to Jeanowi – odparł Pędrak.
– I… jaka konkluzja?
– Wykułem to na blachę!
Pędrak naparł na drąg całym ciężarem ciała i przeprowadził ich między dwoma pływającymi ogrodami o wysokich murach, mając raptem po kilka centymetrów luzu z obu stron. Zapach jaśminu i pomarańczy spłynął ku nim, kiedy barka prześliznęła się pod zwieszającymi się nad kanałem gałęziami. Czujny ogrodnik wyjrzał znad jednego z murów ogrodowych, z kijem w ręku, gotowy w razie potrzeby odpędzić intruzów. Wielkie barki wiozły zapewne sadzonki do jakiegoś sadu arystokraty w górze rzeki.
– Na blachę! Niczego nie schrzanię! Obiecuję! Znam swoje miejsce, znam sygnały i dam radę!

3

Calo potrząsał z zapałem Lockiem, a Locke po mistrzowsku odgrywał ofiarę, ale czas nadal wlókł się niemiłosiernie. Wszyscy byli uwięzieni w tej pantominie jak figurki z niezwykle pomysłowej wizji piekła w therińskiej teologii: para złodziei, mająca spędzić wieczność w zaułku, mordując ofiary, które nigdy nie mdlały ani nie oddawały pieniędzy.
– Jesteś tak samo zaniepokojony jak ja? – szepnął Calo.
– Trzymaj się roli – syknął Locke. – Możesz się modlić i jednocześnie mnie dusić.
Wysoki krzyk rozległ się gdzieś z prawej i poniósł echem nad brukiem i wśród murów Dzielnicy Świątynnej. Zaraz potem usłyszeli wrzaski i chrzęst skórzanych pancerzy biegnących mężczyzn – ale te dźwięki oddalały się od wylotu zaułka, nie zbliżały.
– To brzmiało jak Pędrak – powiedział Locke.
– Mam nadzieję, że wymyślił coś, żeby odwrócić ich uwagę – powiedział Calo, a jego chwyt na konopnym sznurze na chwilę osłabł.
W tej samej chwili ciemny kształt śmignął przez pasek nieba między wysokimi murami zaułka, a jego migotliwy cień na chwilę padł na złodziei w dole.
– A to co było, do cholery? – zapytał Calo. Z prawej znowu ktoś krzyknął.

4

Pędrak, Locke i Jean dopłynęli Via Camorrazza na Ruchomy Targ zgodnie z planem, dokładnie w tej samej chwili, gdy ogromny wietrzny dzwon ze staroszkła, zawieszony na szczycie Strażnika Zachodu, złapał bryzę znad morza i obwieścił jedenastą rano. Położony w samym sercu Camorry Ruchomy Targ był jeziorem o względnie spokojnych wodach, mierzącym około pół mili w obwodzie, chronionym przed wartkim nurtem Andegawenki i otaczających je kanałów serią kamiennych falochronów. Jedyny prawdziwy prąd na wodach Ruchomego Targu tworzyli ludzie – setki handlarzy na łodziach, płynących powoli i ostrożnie jedna za drugą, przeciwnie do ruchu wskazówek zegara, by się przepchnąć na lepsze pozycje przy falochronach o płaskich szczytach, gdzie gromadzili się przybyli pieszo gapie i kupujący.

Straż miejska w musztardowożółtych kasakach dowodziła smukłymi, czarnymi kutrami; na każdym wiosłował tuzin skutych więźniów z Pałacu Cierpliwości. Za pomocą długich drągów i ostrych słów strażnicy utrzymywali kilka zgrubnie wytyczonych kanałów wśród dryfującego chaosu. Tymi kanałami przepływały barki wycieczkowe arystokratów, ciężko wyładowane barki towarowe, oraz puste, jak ta, na której siedzieli trzej Niecni Dżentelmeni. Płynąc przez to morze nadziei i skąpstwa, wytrzeszczali chciwie oczy.

Po kilku pchnięciach drągiem minęli rodzinę handlarzy błyskotek w zaniedbanych, brązowych łódkach, kupca korzennego z towarem wyłożonym na trójkątnym stojaku pośrodku niezgrabnej, okrągłej tratwy z rodzaju zwanego vertola, oraz drzewo kanałowe, podskakujące i kołyszące się na pontonie ze skórzanych pęcherzy, które podtrzymywały jego korzenie. Korzenie nurzały się w wodzie, spijając szczyny i ścieki zgiełkliwego miasta. Korona szeleszczących, szmaragdowych liści rzucała tysiąc maleńkich cieni na Niecnych Dżentelmenów i osnuwała ich wonią cytrusów. Drzewem (alchemiczną hybrydą, rodzącą limonki i cytryny) opiekowała się kobieta w średnim wieku oraz trójka dzieci, które uwijały się wśród gałęzi, zrzucając owoce zgodnie z zamówieniami z przepływających pod nimi łodzi.

Ponad łodziami Ruchomego Targu wznosił się las flag, proporców i kłębiących się jedwabnych sztandarów. Wszystkie rywalizowały ze sobą krzykliwymi kolorami i symbolami, by zrobić wrażenie na czujnych klientach. Były flagi zdobione topornymi zarysami ryb, drobiu lub jednego i drugiego; flagi z kuflami, butelkami wina i bochenkami chleba; butami, spodniami i krawieckimi igłami z nicią, owocami i naczyniami kuchennymi, narzędziami stolarskimi i setkami innych dóbr oraz symbolami usług. To tu, to tam grupki łodzi z proporcami z kurczakami albo tratew z symbolami butów skupiały się w walce – właściciele gromko głosili wyższość własnych towarów albo sugerowali, że dzieci konkurentów to bękarty. Czujna straż zachowywała rozsądny dystans, na wypadek, gdyby któraś z łodzi zaczęła tonąć albo ktoś dopuścił się abordażu.

– To czasem naprawdę boli, to udawanie, że się jest biednym. – Locke rozejrzał się wokół z zadumą, jakiej z przyjemnością oddałby się Pędrak, gdyby nie był zajęty unikaniem zderzenia. Barka pełna rozmiauczanych kotów w drewnianych klatkach przepłynęła za nimi, ozdobiona niebieskim proporcem ze zmyślnie przedstawioną martwą myszą, która krwawiła z przegryzionego gardła strumieniami szkarłatnej włóczki. – To miejsce ma coś w sobie. Niewiele brakuje, żebym sobie wmówił, że absolutnie niezbędny jest mi funt ryby, kilka cięciw, stare buty i nowa łopata.
– Szczęśliwie dla naszej wiarygodności, właśnie podpływamy do kolejnego ważnego punktu na naszej drodze, wiodącej do wielkiego stosu pieniędzy Dona Salvary – zauważył Jean, wskazując północno-wschodni falochron, za którym ciągnął się rząd zasobnych gospód i karczm, oddzielających Ruchomy Targ od Dzielnicy Świątynnej.
– Jak zawsze masz rację, Jean. Najpierw chciwość, potem wyobraźnia. Trzymaj się szlaku. – Locke wskazał entuzjastycznie (acz niepotrzebnie) kierunek, który przed chwilą wytyczył Jean. – Pędrak! Wpłyń na rzekę, a potem skręć w prawo. Jeden z bliźniaków będzie na nas czekał przy „Starym Galeonie”, trzecim z kolei zajeździe na południowym brzegu.

Pędrak skierował ich na północ, wysilając się, żeby przy każdym pchnięciu dosięgnąć dna targowej niecki (co najmniej półtora raza głębszej niż okoliczne kanały). Wyminęli nadgorliwych dostawców winogron, kiełbasek w cieście i alchemicznych pałeczek świetlnych. Locke i Jean grali w swoją ulubioną grę, próbując wypatrzyć małych kieszonkowców wśród tłumów na falochronie. Tysiące roztargnionych, zaaferowanych Camorryjczyków nadal potrafiły wykarmić starego, trzęsącego się Złodziejmistrza w jego zatęchłej norze pod Wzgórzem Cieni – blisko dwadzieścia lat po tym, jak Locke i Jean po raz ostatni postawili tam stopę. Kiedy już uciekli z targu na rzekę, Pędrak i Jean bez słowa zamienili się miejscami. Mięśnie Jeana lepiej radziły sobie z rwącymi wodami Andegawenki, a Pędrak musiał odpocząć przed podjęciem swojej roli w grze. Kiedy padł na dziobie w miejscu, gdzie wcześniej siedział Jean, Locke wytrzasnął skądś cynamonową cytrynę i rzucił mu ją. Pędrak zjadł ją w sześciu kęsach, razem z oleistą, suchą skórką i całą resztą, groteskowo przeżuwając czerwono-żółtą miazgę białymi, choć krzywymi zębami.
Uśmiechnął się szeroko.
– Nie robią z tego trutki na ryby, prawda?
– Nie – odparł Locke. – Trutkę na ryby robią tylko z tego, co je Jean.
Jean odchrząknął znacząco.
– Od odrobiny trutki na ryby rosną włosy na klatce. No, chyba że jest się rybą.

Jean trzymał się blisko południowego brzegu Andegawenki, z dala od głębin, gdzie drąg nie sięgnąłby dna. Smugi gorącego, perłowego światła spływały na nich, gdy mosty ze staroszkła prześlizgiwały się dokładnie między ich barką a wciąż wspinającym się po niebie słońcem. Rzeka miała dwieście jardów szerokości i pociła się obficie, napełniając przy okazji powietrze zapachem ryb i szlamu. Na północy, drżąc w gorącym powietrzu, wnosiły się schludne stoki wysp Alcegrante, siedziby pomniejszej camorryjskiej arystokracji – królestwo okolonych murami ogrodów, wyrafinowanych rzeźb wodnych i willi z białego kamienia; miejsce zdecydowanie poza zasięgiem kogoś ubranego tak jak Locke, Jean i Pędrak. Słońce zbliżyło się do zenitu i długie cienie Pięciu Wież cofnęły się do Górnego Miasta. Były teraz zaledwie różowawą poświatą barwionego szkła, która rozlewała się aż na północne krańce Alcegrante.

– Bogowie, kocham to miejsce – powiedział Locke, bębniąc palcami o uda. – Czasem myślę, że to miasto istnieje tylko dlatego, że bogowie uwielbiają występek. Kieszonkowcy okradają zwykłych ludzi, kupcy okradają naiwniaków, capa Barsavi okrada złodziei oraz zwykłych ludzi, pomniejsza szlachta okrada wszystkich, a książę Nicovante od czasu do czasu wyrusza ze swoją armią i grabi do szczętu Tal Verrar albo Jerem, nie wspominając już o tym, co robi własnej szlachcie i zwykłym obywatelom.
– Co czyni z nas złodziei okradających złodziei i udających złodziei, którzy pracują dla złodzieja okradającego innych złodziei – stwierdził Pędrak.
– Taaak… Trochę psujemy ten ładny obrazek, nie? – Locke zastanawiał się kilka sekund. Zacmokał. – Pomyśl o tym, co robimy, jak o sekretnym podatku nałożonym na arystokratów, którzy mają więcej pieniędzy niż rozwagi. No! Jesteśmy na miejscu.

Przed „Starym Galeonem” znajdowało się szerokie, zadbane nabrzeże z sześcioma palami do cumowania – wszystkie w tej chwili były wolne. Gładki, szary nasyp miał tutaj dziesięć stóp wysokości. Szerokie, kamienne stopnie prowadziły na poziom ulicy, tak samo jak brukowana rampa dla ładunku i koni. Calo Sanza czekał na nich na skraju nabrzeża, ubrany tylko nieco lepiej od nich. Za nim stał ułagodzony koń. Locke pomachał mu ręką.
– Jakie wieści?! – krzyknął.
Jean kierował barką umiejętnie i zręcznie. Nabrzeże znajdowało się dwadzieścia jardów od nich… dziesięć… a potem już płynęli wzdłuż niego, lekko trąc o nie burtą.
– Galdo załatwił przeniesienie wszystkich rzeczy do pokoju. Apartament „Bukszpryt”, na piętrze – szepnął w odpowiedzi Calo, schylając się do Locke’a i Pędraka. Złapał cumę. Miał ciemną skórę i włosy czarne jak kawałek nocy; napiętą skórę wokół ciemnych oczu znaczyła delikatna siateczka kurzych łapek od nadmiaru śmiechu – chociaż każdy, kto znał bliźniaków, prędzej powiedziałby, że od kpin. Niemożliwie ostry i garbaty nos wysuwał się przed jego przystojną twarz jak gotowy do obrony sztylet.

Kiedy tylko przycumował barkę, Calo rzucił Locke’owi ciężki, żelazny klucz, przymocowany do długiego frędzla splecionego z czerwonego i czarnego jedwabiu. W tak porządnym zajeździe jak „Stary Galeon” drzwi do każdego apartamentu zabezpieczało pudełko z zamkiem zegarowym (które można było usunąć tylko w jakiś chytry sposób, znany właścicielom), ulokowany w zagłębieniu w drzwiach. Każdy wynajęty pokój otrzymywał losowo nowe pudełko wraz z kluczem. Zważywszy, że za wypolerowanym kontuarem w recepcji przechowywano setki takich pudełek, zajazd w zasadzie gwarantował, że kopiowanie kluczy z myślą o późniejszym włamaniu byłoby dla ewentualnego złodzieja stratą czasu. Ta uprzejmość właścicieli „Starego Galeonu” gwarantowała także Locke’owi i Jeanowi spokojne miejsce potrzebne dla szybkiej przemiany, jaką planowali.

– Cudownie! – Locke skoczył na nabrzeże równie lekko, jak wcześniej wskoczył na łódź. Jean przekazał drąg z powrotem Pędrakowi, a potem także zeskoczył na ląd, przez co cała barka się zakołysała. – Chodźmy po naszych gości z Emberlain.
Kiedy Locke i Jean ruszyli po schodach do „Starego Galeonu”, Calo skinął na Pędraka, żeby pomógł mu przy koniu. Białookie stworzenie nie wykazywało cienia strachu, inicjatywy, ani nawet instynktu samozachowawczego – a to ostatnie łatwo mogło doprowadzić do uszkodzenia barki. Po kilku minutach ostrożnego popychania i ciągnięcia umieścili zwierzę pośrodku barki; stało spokojnie jak posąg, któremu akurat przydarzyło się mieć płuca.
– Cudowne stworzenie – powiedział Calo. – Nazwałem go Zawada. Można by go używać jako stołu. Albo przypory.
– Ułagodzone zwierzęta przyprawiają mnie o ciarki.
– Nie zaprzeczę – powiedział Calo. – Ale nowicjusze i słabeusze wolą ułagodzone zwierzęta juczne, a ujmując rzecz w skrócie, kimś takim właśnie jest nasz kupiec z Emberlain.

Minęło kilka minut. Calo i Pędrak stali w miłej ciszy pod bezlitosnym słońcem, wyglądając jak niegodni zapamiętania załoganci barki, która czeka na pasażera ze „Starego Galeonu”. Już wkrótce ów pasażer zszedł po schodach i odkaszlnął dwa razy, by zwrócić na siebie uwagę. Był nim Locke, rzecz jasna, tyle że w przebraniu. Włosy zaczesał do tyłu i wygładził olejkiem różanym, a oczy częściowo skrył za binoklami oprawionymi w czarną macicę perłową i błyszczące w słońcu srebro. Jego kości policzkowe jakby rzucały cień na nieco bardziej zapadłe policzki. Teraz miał na sobie zapinany na guziki płaszcz w stylu z Emberlain, mocno dopasowany od ramion do talii, a potem mocno rozszerzający się w pasie. Na brzuchu zapiął dwa czarne, skórzane pasy z wypolerowanymi srebrnymi klamrami. Trzy roztrzepane warstwy fularu z czarnego jedwabiu wylewały się z kołnierzyka i łopotały w gorącym powietrzu. Włożył szare, haftowane pończochy i buty z rekiniej skóry na grubym obcasie, z językami z czarnej wstążki, które trochę absurdalnie wywijały się na zewnątrz i zwisały nad stopami, przywodząc na myśl cieplarniane kwiaty.

Pot już perlił mu się na czole jak drobne diamenciki – lato w Camorze nie nagradzało mody, która wtargnęła tu z północnych krain.
– Nazywam się Lukas Fehrwight – powiedział Locke Lamora. Mówił w sposób rwany i zwięzły, bez naturalnej dla siebie modulacji głosu. Dorzucił szczyptę ostrego vadrańskiego akcentu, lekko zniekształcając ojczysty dialekt Camorry, zupełnie jak barman, który miesza drinki. – Mam na sobie ubrania, które w ciągu kilku chwil będą całkiem przepocone. Jestem na tyle głupi, że chodzę po mieście bez broni. Poza tym… – dodał z odrobiną żalu – jestem postacią kompletnie zmyśloną.
– Bardzo przykro mi to słyszeć, panie Fehrwight – powiedział Calo. – Dobrze przynajmniej, że pańska łódź i koń mogą już wyruszyć na wyprawę.
Locke podszedł ostrożnie ku burcie barki, kołysząc biodrami jak człowiek, który dopiero co zszedł ze statku i nie nawykł jeszcze do powierzchni, która nie buja się pod nogami. Plecy miał proste jak strzała, a ruchy niemal nienaturalnie sztywne. Przywdział sposób bycia Lukasa Fehrwighta jak zestaw niewidzialnych ubrań.
– Mój towarzysz zjawi się lada chwila – dodał, wchodząc na pokład. – Nazywa się Graumann i też nieco cierpi na przypadłość bytu zmyślonego.
– Dobrzy bogowie! – stwierdził Calo. – To musi być zaraźliwe.

Jean schodził już po brukowanej rampie, stąpając ciężko i uginając się pod ciężarem stu dwudziestu funtów trzeszczącej końskiej uprzęży i skórzanych paczek (haftowanych, pełnych towarów i mocno związanych paskami). Miał na sobie białą jedwabną koszulę, opinającą się ciasno na brzuchu i miejscami już przezroczystą od potu, na tym rozpiętą czarną kamizelkę i białą chustkę na szyi. Włosy uczesał z przedziałkiem na środku i utrwalił jakimś gęstym, ciemnym olejem – nigdy nie wyglądały specjalnie malowniczo, a teraz przypominały podwójny motek wełny, tworzący mu nad czołem łuk przypominający dach czynszówki.
– Jesteśmy spóźnieni, Graumann. – Locke splótł ręce za plecami. – Pospiesz się i pozwól temu biednemu koniowi się wykazać.
Jean złożył ciężary na grzbiecie ułagodzonego konia, który nie zareagował w żaden widoczny sposób. Potem pochylił się i porządnie zapiął uprząż pod brzuchem zwierzęcia. Pędrak podał drąg Calo, a potem zdjął cumę i odbili od brzegu.
– Czy to nie byłoby diabelnie zabawne, gdyby Don Salvara wybrał akurat dzisiejszy dzień, żeby odpuścić sobie swój mały rytuał? – spytał Calo.
– Nie martw się – odparł Locke, na chwilę zapominając o głosie i postawie Lukasa Fehrwighta. – Jest naprawdę wierny pamięci matki. W kwestii dotrzymywania pewnych zobowiązań sumienie potrafi być równie niezawodne jak zegar wodny.
– Oby bogowie cię wysłuchali. – Calo odpychał się drągiem z radosną łatwością. – Ale mnie nikt jaj nie utnie. To ty nosisz dziesięciofuntowy czarny płaszcz w środku parthisa.

Płynęli Andegawenką przed siebie, mając po prawej stronie zachodni kraniec Dzielnicy Świątynnej, aż przemknęli pod szerokim, szklanym łukiem. Na środku mostu, jakieś pięćdziesiąt stóp ponad wodą, stał smukły, ciemnowłosy mężczyzna, który z wyglądu i z nosa do złudzenia przypominał Calo.
Kiedy Calo przepychał barkę pod mostem, Galdo Sanza zwyczajnie wypuścił z rąk do połowy zjedzone czerwone jabłko. Owoc uderzył o wodę z cichym pluskiem nie dalej niż jard albo dwa od Calo.
– Salvara jest w świątyni! – powiedział Pędrak.
– Wyśmienicie. – Locke rozłożył ręce i wyszczerzył zęby. – Czyż nie mówiłem, że cierpi na przypadłość zwaną bezgranicznym oddaniem pamięci zmarłej matki?
– Tak się cieszę, że wybierasz ofiary spośród osób o niewzruszonych zasadach – stwierdził Calo. – Niewłaściwi ludzie mogliby dać zły przykład Pędrakowi.
Jean zacumował ich w rekordowym tempie przy pomoście wyrastającym z północno-zachodniego brzegu Dzielnicy Świątynnej, tuż pod szczytami ogromnego, nowego Domu Iono (Ojca Burz, Pana Łapczywych Wód), i sprowadził z barki Zawadę, który w każdym calu wyglądał jak koń juczny bogatego kupca.

Locke ruszył za nimi, popisując się całą nerwową godnością Fehrwighta; na żarciki i przekomarzania chwilowo nie było miejsca, znikły jak przysypane popiołem węgielki w palenisku. Pędrak czmychnął w tłum, chcąc jak najszybciej zająć swoją pozycję nad wylotem zaułka, gdzie już wkrótce ambicje Dona Salvary miały zostać wystawione na pokuszenie. Calo dojrzał Galdo, gdy ten zszedł ze szklanego mostu i jakby nigdy nic ruszył w jego stronę. Każdy z bliźniaków pomacał nieświadomie broń ukrytą pod obszernymi koszulami.

Nim bracia Sanza zrównali krok i ruszyli ramię w ramię ku miejscu spotkania przy świątyni Pomyślnych Wód, Locke i Jean byli już przecznicę dalej, nadchodząc z innej strony. Gra się rozpoczęła. Czwarty raz w ciągu czterech lat Niecni Dżentelmeni wzięli na cel jednego z najpotężniejszych ludzi w Camorze. Zaplanowali spotkanie, które w ostatecznym rozrachunku mogło ogołocić Dona Lorenzo Salvarę z niemal połowy jego ziemskiego majątku, i teraz tylko od niego zależało, czy przybędzie punktualnie.

 
Wesprzyj nas