W swojej niepokojącej, wciągającej i bardzo osobliwej powieści Neil Gaiman, wyrusza w podróż w poszukiwaniu duszy Ameryki.


Amerykańscy bogowie to coś więcej niż historia miłosna, jest bowiem opowieścią o współczesnym świecie, o przemijaniu wartości, konflikcie pomiędzy tym co nowe, a tradycjami, które powstawały przez wieki. Opowiada o pasji, miłości, nienawiści i śmierci, o codziennych problemach i rozterkach trapiących nas ludzi na początku nowego tysiąclecia. W swojej niepokojącej, wciągającej i bardzo osobliwej powieści Neil Gaiman, wyrusza w podróż w poszukiwaniu duszy Ameryki.

Po trzech latach spędzonych w więzieniu Cień ma wyjść na wolność. Ale w miarę jak do końca odsiadki pozostają tygodnie, godziny, minuty, sekundy, czuje narastający niepokój. Na dwa dni przed zakończeniem wyroku, jego żona, Laura, ginie wypadku samochodowym w tajemniczych okolicznościach – wszystko wskazuje na zdradę małżeńską.

Oszołomiony Cień powraca do domu, gdzie spotyka tajemniczego Pana Wednesday, twierdzącego, iż jest uchodźcą wojennym, byłym bogiem i królem Ameryki. Razem wyruszają oni w niesamowitą podróż przez Stany, rozwiązując zagadkę morderstw, które co zimę są dokonywane w małym amerykańskim miasteczku. Jednak podąża za nimi ktoś, z kim Cień musi zawrzeć pokój.

Neil Richard Gaiman (ur. 10 listopada 1960 w Portchester w hrabstwie Hampshire w Anglii) – angielski pisarz, scenarzysta i redaktor, autor licznych powieści, opowiadań i komiksów fantasy, science fiction i grozy. W Dictionary of Literary Biography jest wymieniony jako jeden z najwybitniejszych żyjących pisarzy fantasy, urban fantasy i science fiction. W Polsce uważany za postmodernistę, mimo jego wielokrotnych oświadczeń, że nie czuje się powiązany z tym nurtem. Wiele utworów Gaimana zostało zekranizowanych.

Neil Gaiman
Amerykańscy bogowie
wyd. 6
Tłumaczenie: Paulina Braiter
Wydawnictwo MAG
Premiera: 9 października 2013


Rozdział pierwszy

Granice naszego kraju, panie? Na północy graniczymy z Zorzą Polarną, na wschodzie ze wschodzącym słońcem, na południu zamyka nas Równik, a na zachodzie Dzień Sądu Ostatecznego.
Księga dowcipów amerykańskich Joe Millera

Cień odsiedział w więzieniu trzy lata. A że był dostatecznie rosły i wyglądał dostatecznie groźnie, jego największym problemem pozostawało zabijanie czasu. Ćwiczył zatem, uczył się sztuczek z monetami i wiele rozmyślał o tym, jak bardzo kocha swą żonę. Najlepszą – i w opinii Cienia być może jedyną dobrą – stroną pobytu w więzieniu było poczucie ulgi, świadomość, że upadł już tak nisko, że niżej się nie da. Osiągnął dno. Nie obawiał się, że go złapią, bo już go złapali. Nie budził się w celi zlany potem; nie lękał się, co przyniesie jutro, bo zdarzyło się to już wczoraj.

Szybko uznał, że fakt, czy popełniło się dane przestępstwo, czy nie, nie miał żadnego znaczenia. Wszyscy ludzie, których poznał w więzieniu, pielęgnowali w sobie żal do władz. Zawsze coś było nie tak. Zarzucali człowiekowi coś, czego nie zrobił, albo przynajmniej nie zrobił tego dokładnie tak, jak twierdzili. Najważniejsze jednak, że cię złapali. Zauważył to już w ciągu pierwszych kilku dni, gdy wszystko, od więziennego slangu po kiepskie żarcie, było czymś nowym. Mimo przejmującego, wszechogarniającego przerażenia i żalu czuł też, że oddycha z ulgą. Cień starał się nie mówić zbyt wiele. Gdzieś w połowie drugiego roku wspomniał o swej teorii Lokajowi Lyesmithowi, koledze z celi. Lokaj, oszust z Minnesoty, uśmiechnął się, wykrzywiając przecięte szramą usta.
– Ano – rzekł. – To prawda. A jeszcze lepiej, kiedy skażą cię na śmierć. To wtedy przypominasz sobie dowcipy o gościach, którzy w chwili, gdy założyli im stryczek, zrzucali buty, bo kumple stale im powtarzali, że co jak co, ale umrą w butach.
– To żart? – spytał Cień.
– Ano tak. Wisielczy humor. Najlepszy, jaki istnieje. Bum! Najgorsze już się stało. Masz parę dni, by to do ciebie dotarło, a potem powiozą cię na powietrzny taniec.
– Kiedy ostatnio powiesili człowieka w tym stanie?
– Skąd u diabła mam wiedzieć? – Lyesmith starannie golił głowę, nie pozwalając odrosnąć jasnorudym włosom. Pod skórą widać było linie czaszki. – Ale powiem ci coś. Kiedy przestali wieszać ludzi, cały ten kraj poszedł w diabły. Koniec dowcipów. Koniec układów.

Cień wzruszył ramionami. Nie widział niczego romantycznego w karze śmierci. Uznał, że jeśli nie ma się na głowie wyroku śmierci, więzienie w najlepszym razie stanowi jedynie czasowy urlop od życia. Z dwóch powodów: po pierwsze, życie zakrada się nawet do celi. Zawsze masz gdzie pójść, choćby twój pion zdjęto z planszy; życie trwa dalej, nawet jeśli jest to życie pod mikroskopem bądź w klatce. A po drugie, jeśli po prostu czekasz, któregoś dnia muszą cię wypuścić. Na początku myśl o wolności była zbyt nikła, by mógł się na niej skupić. Potem stała się odległym promyczkiem nadziei i nauczył się powtarzać sobie: „to też minie”, gdy coś poszło nie tak, bo w więzieniu zawsze coś szło nie tak. Któregoś dnia magiczne drzwi otworzą się szeroko i przekroczy próg. Zaczął zatem skreślać dni na kalendarzu z wizerunkami ptaków śpiewających Ameryki Północnej, jedynym kalendarzu sprzedawanym w więziennym sklepiku. Słońce zachodziło, ale on tego nie widział. Wschodziło gdzieś i także tego nie dostrzegał. Ćwiczył sztuczki z monetami, czerpiąc wiedzę z książki odkrytej na pustkowiu więziennej biblioteki. Ćwiczył i sporządzał w głowie listę rzeczy, które zrobi, gdy tylko wyjdzie z więzienia.

Z czasem lista Cienia stawała się coraz krótsza. Po dwóch latach skurczyła się do trzech punktów. Po pierwsze, zamierzał się wykąpać. Wziąć porządną, długą, prawdziwą kąpiel w wannie. W pianie. Może przeczyta też gazetę, może nie. Czasami miał na to ochotę, czasami niekoniecznie. Po drugie, wytrze się, włoży szlafrok, może kapcie. Podobała mu się wizja kapci. Gdyby palił, w tym momencie zapaliłby fajkę. Ale nie. Chwyci w ramiona żonę, a ona krzyknie z udanym przerażeniem i prawdziwą radością: „piesku, co ty wyprawiasz?!”. Zaniesie ją do sypialni i zamknie drzwi. Jeśli zgłodnieją, zamówią pizzę. Po trzecie, potem, gdy wyjdą już z Laurą z sypialni, jakieś dwa dni później, będzie siedział cicho i przez resztę życia trzymał się z dala od kłopotów.
– I wtedy będziesz szczęśliwy? – spytał Lokaj Lyesmith. Pracowali razem w więziennym warsztacie, montując karmniki dla ptaków. Było to zajęcie tylko odrobinę ciekawsze od przebijania tablic samochodowych.
– Nie nazywaj człowieka szczęśliwym, póki żyje – odparł Cień.
– Herodot – mruknął Lokaj. – Hej, uczysz się!
– Kto to, kurwa, jest Herodot? – spytał Sopel, składając ścianki karmnika i podając je Cieniowi, który mocno dokręcał śruby.
– Martwy Grek – odparł Cień.
– Moja ostatnia dziewczyna była Greczynką – rzucił Sopel. – Nie uwierzylibyście, jakie gówniane rzeczy jadała jej rodzina. Ryż zawinięty w liście i takie różne.

Sopel sylwetką i wzrostem przypominał automat do coca-coli. Miał niebieskie oczy i włosy tak jasne, że wydawały się niemal białe. Porządnie pobił faceta, który popełnił błąd i zaczął obmacywać jego dziewczynę w barze, gdzie tańczyła, a Sopel stał na bramce. Przyjaciele tamtego wezwali policję, która zaaresztowała Sopla, sprawdziła jego dane i odkryła, że osiemnaście miesięcy wcześniej urwał się z programu resocjalizacyjnego.
– To co miałem zrobić? – spytał ze złością Sopel, gdy po raz pierwszy opowiadał Cieniowi całą swą smutną historię. – Mówiłem, że to moja dziewczyna. Miałem pozwolić na taki brak szacunku? Widziałem na niej jego łapska!
Cień odparł jedynie coś w stylu „dobrze powiedziane” i zostawił ten temat. Bardzo wcześnie nauczył się, że w więzieniu każdy odsiaduje własny wyrok. Nie należy przejmować się innymi. Nie wychylać się. Dbać o własne sprawy. Kilka miesięcy wcześniej Lyesmith pożyczył Cieniowi sfatygowany egzemplarz „Dziejów” Herodota.
– To nie jest wcale nudne. Bardzo fajna rzecz – rzekł, gdy Cień zaprotestował, twierdząc, że nie czytuje książek. – Najpierw sam zobacz, a potem też przyznasz, że fajna.
Cień wykrzywił się, ale zaczął czytać. I odkrył, że wbrew jego woli lektura go wciągnęła.
– Grecy – rzucił z niesmakiem Sopel. – A do tego to nieprawda, co o nich mówią. Próbowałem wsadzić go mojej panience w tyłek i mało nie wydrapała mi oczu.

Któregoś dnia Lyesmitha przeniesiono bez ostrzeżenia. Zostawił Cieniowi swój egzemplarz Herodota; między kartkami ukrył kilka monet: dwie ćwierćdolarówki, centa i pięciocentówkę. W więzieniu monety były zakazane – można wyostrzyć je o kamień i w walce rozciąć komuś twarz. Cień jednak nie chciał broni. Potrzebował czegoś, by zająć ręce. Nie był przesądny. Nie wierzył w nic, czego nie mógł zobaczyć, lecz przez ostatnie kilka tygodni wyczuwał wiszącą w powietrzu katastrofę. Tak samo czuł się w dniach przed napadem. Żołądek ściskał mu się z lęku i choć Cień powtarzał sobie, że to jedynie obawa przed powrotem do świata zewnętrznego, nie miał pewności. Ogarnęła go paranoja, jeszcze większa niż zwykle – a w więzieniu jej zwykły poziom jest bardzo wysoki. To pozwala przetrwać. Cień stał się cichszy, spokojniejszy. Odkrył, że starannie śledzi język ciała strażników i innych więźniów, szukając czegoś, co mogłoby stanowić znak, zapowiedź czekających go złych wydarzeń. Był pewien, że nadejdą.

Miesiąc przed datą zwolnienia Cień usiadł w zimnym gabinecie naprzeciwko niskiego mężczyzny, na którego czole widniało duże ciemnoczerwone znamię. Rozdzielało ich biurko. Mężczyzna miał przed sobą otwarte akta Cienia. W dłoni trzymał długopis o paskudnie przygryzionej końcówce.
– Zimno ci, Cień?
– Tak – odparł Cień. – Odrobinę.
Mężczyzna wzruszył ramionami.
– Witaj w krainie biurokracji. Piece włącza się pierwszego grudnia i wyłącza pierwszego marca. Nie ja ustalam zasady. – Najwyraźniej uznawszy, że wystarczy już tych uprzejmości, przesunął palcem po kartce przypiętej zszywaczem do wewnętrznej części teczki. – Masz trzydzieści dwa lata?
– Tak.
– Wyglądasz młodziej.
– Zdrowe życie.
– Piszą tu, że byłeś wzorowym więźniem.
– Dostałem już nauczkę.
– Naprawdę? – Rozmówca spojrzał uważnie na Cienia. Znamię na czole obniżyło się lekko.

Cień miał ochotę zdradzić mężczyźnie część swych teorii dotyczących więzienia. Nie odezwał się jednak. Zamiast tego przytaknął i skupił się na utrzymaniu skruszonej miny.
– Piszą też, że masz żonę.
– Nazywa się Laura.
– Co u niej?
– Mmm. Nieźle. Kiedy mnie aresztowali, wściekła się, ale odwiedza mnie, kiedy tylko może. To długa podróż. Pisujemy do siebie. Jeśli się da, dzwonię.
– Czym zajmuje się twoja żona?
– Pracuje w biurze podróży. Rozsyła ludzi po całym świecie.
– Jak się poznaliście?
Cień nie wiedział, czemu tamten o to pyta. Miał ochotę odpowiedzieć, że to nie jego sprawa, ale…
– Była najlepszą przyjaciółką żony mojego najbliższego kumpla. Urządzili nam randkę w ciemno. Zaskoczyło.
– I czeka na ciebie praca?
– Tak, proszę pana. Mój kumpel, Robbie, ten o którym mówiłem, ma swoją własną siłownię. Byłem tam trenerem. Mówi, że ma dla mnie dawną posadę.
Uniesienie brwi.
– Tak?
– Twierdzi, że powinienem przyciągnąć klientów. Tych z dawnych czasów. I nowych. Twardzieli, którzy chcą się stać jeszcze twardsi.

Mężczyzna wydawał się usatysfakcjonowany. Przygryzł końcówkę długopisu i przewrócił kartkę.
– Co myślisz o swoim wybryku?
Cień wzruszył ramionami.
– Byłem głupi – odparł. I mówił szczerze.
Mężczyzna ze znamieniem westchnął ciężko. Odhaczył kilka punktów na liście. Potem przerzucił papiery w teczce Cienia.
– Jak chcesz się dostać do domu? Autobusem?
– Samolotem. Dobrze mieć żonę pracującą w biurze podróży.
Jego rozmówca zmarszczył czoło. Znamię zafalowało.
– Przysłała ci bilet?
– Nie musiała. Tylko numer potwierdzenia. Bilet elektroniczny. Wystarczy, że za miesiąc zjawię się na lotnisku, pokażę dokumenty i już.

Mężczyzna skinął głową, zapisał coś jeszcze, po czym zatrzasnął teczkę i odłożył długopis. Dwie dłonie spoczęły na szarym biurku niczym małe różowe zwierzątka. Po chwili uniósł je, splótł palce i spojrzał wprost na Cienia wodnistymi, brązowymi oczami.
– Szczęściarz z ciebie – rzekł. – Masz do kogo wrócić. Czeka na ciebie praca. Możesz zostawić to wszystko za sobą. Dano ci drugą szansę. Nie zmarnuj jej.
Kiedy Cień wstał, mężczyzna nie podał mu ręki. Cień zresztą wcale tego nie oczekiwał.

Ostatni tydzień był najgorszy. Pod pewnymi względami był gorszy niż całe poprzednie trzy lata. Cień zastanawiał się, czy nie wpływa na to pogoda: ciężka, nieruchoma, mroźna. Zupełnie jakby zbierało się na burzę, która jednak nie nadchodziła. Aż go nosiło. Trzęsło. Ściskało w żołądku. Czuł, że coś jest nie tak. Na podwórzu powiał wiatr i Cieniowi wydało się, że wyczuwa w powietrzu nadchodzący śnieg.
Zadzwonił do żony na jej koszt. Wiedział, że firmy telefoniczne doliczają dodatkowe trzy dolary do każdej rozmowy z więziennego telefonu. To dlatego operatorzy są tacy uprzejmi dla ludzi dzwoniących z więzienia, uznał. Wiedzą, kto im płaci.
– Mam wrażenie, że coś jest nie tak – powiedział Laurze. Nie były to jego pierwsze słowa. Pierwsze brzmiały: „kocham cię”, ponieważ dobrze się to mówi, zwłaszcza gdy mówi się szczerze, tak jak Cień.
– Cześć – odparła Laura. – Ja też cię kocham. Co jest nie tak?
– Nie wiem. Może pogoda. Gdyby tylko w końcu nadeszła burza, może wszystko wróciłoby do normy.
– Tu jest ładnie – odparła. – Ostatnie liście jeszcze nie spadły. Jeśli nie będzie burzy, zobaczysz je po powrocie.
– Za pięć dni – mruknął Cień.
– Sto dwadzieścia godzin i jesteś w domu.
– U was wszystko w porządku? Nic się nie dzieje?
– Wszystko super. Dziś wieczór będę się widziała z Robbiem. Planujemy urządzić ci przyjęcie-niespodziankę.
– Niespodziankę?
– Oczywiście. Nic o nim nie wiesz.
– Absolutnie nic.
– Grzeczny mąż. – Zaśmiała się i Cień uświadomił sobie, że także się uśmiecha. Trzy lata siedział w więzieniu, a ona wciąż potrafiła wywołać u niego radość.
– Kocham cię, skarbie – rzekł.
– Kocham cię, piesku – odparła Laura.
Cień odłożył słuchawkę.

Gdy się pobrali, Laura wyznała Cieniowi, że chciałaby mieć pieska, lecz właściciel domu przypomniał, że umowa najmu nie pozwala na trzymanie w mieszkaniu zwierząt.
– Hej – rzucił wówczas Cień – ja będę twoim pieskiem. Co mam robić? Gryźć ci kapcie? Sikać na podłogę w kuchni? Lizać cię po nosie? Obwąchiwać pupę? Założę się, że potrafię to robić równie dobrze, jak każdy psiak.
Podniósł ją, jakby nic nie ważyła, i zaczął lizać po nosie, nie zważając na chichoty i okrzyki, a potem zaniósł do łóżka.
W jadalni Cień ujrzał drepczącego ku niemu Sama Fetishera, który uśmiechnął się, ukazując stare zęby. Usiadł obok niego i zaczął pałaszować makaron z serem.
– Musimy pogadać – oznajmił.

Sam Fetisher był jednym z najczarniejszych Murzynów, jakich Cieniowi zdarzyło się oglądać. Na oko sądząc, mógł mieć równie dobrze sześćdziesiąt, jak osiemdziesiąt lat. Z drugiej strony, Cień spotykał już trzydziestoletnich ćpunów wyglądających starzej niż Sam.
– Uhmm – mruknął teraz.
– Nadciąga burza – oznajmił Sam.
– Też to czuję – powiedział Cień. – Może wkrótce spadnie śnieg.
– Nie taka burza. Znacznie większa. Mówię ci, chłopcze. Kiedy nadejdzie, lepiej ci będzie tutaj niż tam, na ulicach.
– Odsiedziałem już swoje, w piątek wychodzę.
Sam Fetisher spojrzał na niego z ukosa.
– Skąd jesteś? – spytał.
– Eagle Point w Indianie.
– Pieprzony kłamca. Tak w ogóle? Skąd są twoi rodzice?
– Z Chicago – mruknął Cień. – Matka mieszkała tam, będąc dzieckiem, i umarła pół życia temu.
– Jak już mówiłem, nadciąga wielka burza. Nie wychylaj się, mój chłopcze. To jak… Jak się nazywają te rzeczy, na których spoczywają kontynenty? Jakieś płyty?
– Tektoniczne? – zaryzykował Cień.
– Zgadza się. Płyty tektoniczne. To zupełnie jak wtedy, gdy się zderzają. Kiedy Ameryka Północna uderza w Południową. Nie chcesz wtedy być w środku. Kapujesz?
– Ani trochę.
Brązowe oko zamknęło się w powolnym mrugnięciu.
– Nie mów tylko, że cię nie ostrzegałem – oznajmił Sam Fetisher, unosząc do ust łyżkę trzęsącej się pomarańczowej galaretki.
– Nie powiem.

Tej nocy Cień drzemał, co chwila budząc się i osuwając w mrok, słuchając pomruków i pochrapywań nowego współlokatora, śpiącego na dolnej pryczy. Kilka cel dalej jakiś człowiek zawodził, skowyczał i szlochał jak zwierzę. Od czasu do czasu ktoś wrzeszczał, by się do kurwy nędzy zamknął. Cień usiłował nie słuchać. Pozwalał, by puste minuty opływały go: powolne, samotne. Jeszcze dwa dni. Czterdzieści osiem godzin. Począwszy od owsianki i więziennej kawy, oraz strażnika nazwiskiem Wilson, który stuknął Cienia w ramię mocniej niż trzeba i rzekł:
– Cień? Tędy.
Cień pośpiesznie przyjrzał się swemu sumieniu. Było czyste. Co oczywiście nie znaczyło, że nie mógł znaleźć się po uszy w gównie. Tak już bywa w więzieniu. Obaj szli obok siebie. Ich kroki odbijały się echem wśród metalu i betonu.

Cień czuł w głębi gardła strach, gorzki niczym stara kawa. Nadeszło to, czego się lękał. Gdzieś w jego głowie odezwał się głos. Szeptał, że dołożą mu rok do wyroku. Wsadzą do karceru. Odetną ręce. Odrąbią głowę. Powtarzał sobie, że to głupie, ale serce waliło mu tak mocno, jakby lada moment miało rozsadzić pierś.
– Nie rozumiem cię, Cień – powiedział Wilson.
– Czego pan nie rozumie?
– Ciebie. Jesteś za cichy, za grzeczny. Czaisz się jak starzy, a ile masz lat? Dwadzieścia pięć? Dwadzieścia osiem?
– Trzydzieści dwa.
– I kim jesteś? Latino? Cyganem?
– Nic mi o tym nie wiadomo. Może.
– Może częściowo czarnuchem? Masz w sobie czarną krew, Cień?
– Możliwe, proszę pana. – Cień szedł naprzód, patrząc wprost przed siebie.
Całą uwagę skupił na tym, by nie dać się podpuścić.
– Ach, tak. Ja wiem tylko, że coś mi się w tobie nie podoba. – Wilson miał wyblakłe jasne włosy, wyblakłą jasną twarz i wyblakły jasny uśmiech. – Wkrótce nas opuszczasz?
– Taką mam nadzieję.
– Wrócisz tu. Widzę to po twoich oczach. Jesteś pojebem, Cień. Gdyby to ode mnie zależało, żaden z was, sukinsyny, w ogóle by stąd nie wyszedł. Wrzucilibyśmy was do ciemnej dziury i zapomnieli o waszym istnieniu.
Jak sekretne cele w lochach, pomyślał Cień, nie odezwał się jednak. Taką przyjął strategię przetrwania: nie odpowiadać, nie wspominać o dużej rotacji strażników więziennych, nie dyskutować o naturze skruchy, resocjalizacji, statystycznych szansach na recydywę. Nie mówił niczego cwanego ani zabawnego; na wszelki wypadek, w rozmowach z pracownikami więzienia starał się głównie milczeć. Nie odzywaj się niepytany. Odsiedź swoje. Wyjdź. Wróć do domu. Weź długą gorącą kąpiel. Powiedz Laurze, że ja kochasz. Odbuduj swoje życie.

Przeszli przez kilka bramek. Za każdym razem Wilson pokazywał swoją kartę. Jeszcze schody i stanęli przed gabinetem naczelnika więzienia. Cień nigdy wcześniej tu nie był, ale wiedział, gdzie się znalazł. Na drzwiach czarnymi literami wypisano nazwisko: G. Patterson. Obok wisiała miniaturka drogowych świateł. Górne światło płonęło czerwienią.
Wilson nacisnął guzik.
Kilka chwil czekali w milczeniu. Cień powtarzał sobie, że wszystko będzie dobrze, że w piątek rano będzie już siedział w samolocie do Eagle Point, ale sam w to nie wierzył. Czerwone światło zgasło. Zapłonęło zielone. Wilson otworzył drzwi. Weszli do środka.

W ciągu ostatnich lat Cień kilka razy widział naczelnika. Raz, kiedy tamten oprowadzał po zakładzie jakiegoś polityka (Cień go nie znał), raz, gdy podczas Dni Zamkniętych przemawiał do nich, stojących w grupach po sto osób, mówiąc, że więzienie jest przepełnione i, że ponieważ zostanie przepełnione, lepiej, by do tego przywykli. Dziś po raz pierwszy mógł przyjrzeć mu się dokładniej. Z bliska Patterson wyglądał gorzej. Miał owalną twarz i siwe włosy przystrzyżone krótko po wojskowemu. Pachniał old spice’em. Za jego plecami Cień widział półkę pełną książek. Każda z nich miała w tytule słowo „więzienie”. Na idealnie czystym biurku stał tylko telefon i kalendarz „Far Side” ze zrywanymi kartkami. W uchu mężczyzny widniał aparat słuchowy.
– Usiądź, proszę.
Cień usiadł przed biurkiem. Uprzejme słówko nie umknęło jego uwagi.
Wilson stanął tuż za nim.
Naczelnik otworzył szufladę biurka, wyjął teczkę i położył ją na blacie.
– Piszą tu, że zostałeś skazany na sześć lat za napad i pobicie. Odsiedziałeś trzy lata. Miałeś zostać zwolniony w piątek.
„Miałeś?”. Cień poczuł, jak ściska mu się żołądek. Zastanawiał się, ile jeszcze będzie musiał odsiedzieć – kolejny rok? Dwa? Całe trzy? Głośno jednak powiedział tylko:
– Tak, proszę pana.
Naczelnik oblizał wargi.
– Co powiedziałeś?
– Powiedziałem: tak, proszę pana.
– Cień, wypuścimy cię dziś po południu. Zostaniesz zwolniony parę dni wcześniej. – Naczelnik powiedział to beznamiętnie, jakby ogłaszał wyrok śmierci. Cień skinął głową, czekając na resztę. Naczelnik spojrzał na leżącą przed nim kartkę. – Dostaliśmy wiadomość ze szpitala w Eagle Point. Twoja żona zmarła dziś nad ranem. Zginęła w wypadku samochodowym. Bardzo mi przykro.

Cień ponownie skinął głową.
Wilson w milczeniu odprowadził go do celi. Otworzył drzwi i wpuścił Cienia. Dopiero wtedy rzekł:
– Zupełnie jak ten dowcip z dobrą i złą wiadomością, co? Dobra wiadomość: wychodzisz wcześniej. Zła wiadomość: twoja żona nie żyje.
Zaśmiał się, jakby powiedział coś zabawnego.
Cień milczał.

 
Wesprzyj nas