Tęsknota za miłością, pragnienie domowego ciepła i rodzinnego szczęścia to najbardziej poruszające wątki powieści, której tło stanowi rosyjska historia XX wieku z jej wstrząsami i przemianami: wojna, głód, przymusowe ewakuacje, wysiedlenia, wszechwładza KGB i lęk przed nią oraz przemiany kapitalistyczne.


Losy trzech kobiet wplecione w dramatyczny bieg historii, skupione wokół jednego mężczyzny. Łazarz Lindt, genialny fizyk i jeden z twórców sowieckiej bomby atomowej, został naznaczony przez nieodwzajemnioną miłość i staje się przyczyną cierpienia, bólu i nienawiści. W ślepym uwielbieniu swojej żony Galiny nie dostrzega, że wzbudza jej skrajną niechęć. To trudne i skazane na brak porozumienia wspólne życie sprawia, że Galina staje się odpychającą i zgorzkniałą kobietą. Jako wdowa po Łazarzu zafunduje zimny wychów swojej wrażliwej i spragnionej ciepła osieroconej wnuczce.

Kobiety Łazarza to hipnotyzująca historia miłości, straty i ludzkiego geniuszu.

Marina Stepnova jest uznaną i wielokrotnie nagradzaną autorką dwóch powieści oraz tłumaczką z języka rumuńskiego. Sztuka Mihaila Sebastiana Bezimienna gwiazda w jej przekładzie jest wystawiana w Rosji w wielu teatrach. Uzyskała nagrodę czytelników i jury rosyjskiej nagrody Big Book Award 2012. Jest też finalistką Russian Booker Award 2012 oraz National Bestseller 2012. Mieszka i pracuje w Moskwie.

Marina Stepnova
Kobiety Łazarza
Szmaragdowa Seria
Wydawnictwo Czarna Owca
Premiera: 9 października 2013
Modny Kraków objął książkę patronatem medialnym


Rozdział pierwszy

Jagódka

W 1985 roku Lidoczka skończyła pięć lat i jej życie poszło w diabły. Ich drogi więcej już się nie zeszły – Lidoczki i jej życia – i właśnie dlatego zarówno jedno, jak i drugie bardzo mocno, do bólu zapamiętało wszystkie piękne, słonawe i wilgotne szczegóły swojego ostatniego szczęśliwego lata. Morze Czarne (czy „czarne” dlatego, że nigdy nie myje rąk?), pensjonat przypominający rozsypane pudełka od zapałek, plaża usłana rozmiękłymi tekturowymi kubeczkami po lodach owocowych i ogromnymi, rozpalonymi ciałami. Poranny przemarsz na ulubione miejsce, ostrożne, uprzejme stąpanie, żeby nie zahaczyć piętą albo ręcznikiem o czyjeś obfite, odpoczywające ciało. Lidoczka szybko traciła cierpliwość, wystarczyło, aby mamusia choćby na chwilę przeniosła uwagę na sąsiadkę od stolika na stołówce czy handlarza krążącego wśród wczasowiczów z niedozwoloną watą cukrową, a Lidoczka wyrywała się spod jej czujnej kontroli i prędko przebierając okrągłymi piętami, z przenikliwym piskiem rzucała się w stronę morza.

Wczasowicze, zaniepokojeni jak lwy morskie wyrwane ze snu, podnosili się, wytrzepywali z wilgotnych fałdów i syntetycznych zakładek gruby jak kasza perłowa poranny piasek, uśmiechem odpowiadali na przepraszające biadania rodziców – nic nie szkodzi, niech się dziecko nacieszy! Patrz, już pobiegła, mała fryga! Rozumieją państwo, pierwszy raz wzięliśmy ją nad morze… A państwo skąd są? Z N. O, to daleko. A my z Kriworożja, z fabryki dali przydział na wczasy, prawda, Mania? Mania radośnie kiwała dobrą buzią napakowaną złotem i zsuwała rzeczy na stertę, żeby tacie wygodniej było rozłożyć ręcznik. Mieszkacie w Słonecznym? Tak, tak. Mamusia prędko wyplątywała się z sukienki na ramiączkach, trzaskając szwami i błyskotkami na sztucznym jedwabiu. A my w Czerwonym Płomieniu. Bardzo nam przyjemnie.

Na wybuch wieloletniej przyjaźni – ze świątecznymi kartkami i wzajemnymi odwiedzinami poprzez cały kraj – nie pozwalał upał i Lidoczka, złocista, hałaśliwa, okrąglutka, błyszcząca wśród drobnych, ogólnodostępnych fal. Nic nie mogło odwrócić od niej maminej uwagi – ani zimny arbuz, który słodko zachrzęścił pod scyzorykiem spokojnego krzyworoskiego proletariusza, ani nieśmiertelny plażowy dureń (Przepraszam, co jest atutem? Nie, serca były poprzednim razem!), ani niekończące się, zawiłe monologi opisujące cudze powabne życie. I wtedy Piotrowicz, mój brat, mówi – zabieraj, Łariska, dzieciaka i zamieszkaj u mnie, miejsca wystarczy, a on rzeczywiście dopiero co dostał od zarządu pokój – dwanaście metrów, można i wesele urządzać, i na motorowerze jeździć! Romantyczny zarys losów życiowych nikomu nieznanego Piotrowicza lada chwila mógł zamienić się w nieprzerwany nurt ludzkiego szczęścia, lecz mamusia tylko uśmiechała się z roztargnieniem.

Innym razem z przyjemnością przymierzyłaby do siebie cudzy, niedostępny los – tylko po to, by się przekonać, jak wybornie i zręcznie skrojony jest jej własny. Ale wystarczyło, by opowieść weszła w kolejny zakręt fabularny, pełny komunalnej biedy i spłodzonych w grzechu niemowląt (z jakiegoś powodu ubogi radziecki byt zawsze prowokował niewyobrażalne, wprost bajroniczne namiętności), aby Lidoczka ze śmiechem uskoczyła przed łaskoczącą falą i nić opowieści bezpowrotnie umykała. Horyzont, falujący, drżący od narastającej spiekoty, oślepiał, mamusia przestraszona mrużyła oczy, nie mogąc odnaleźć wśród łuszczących się ramion, tytanicznych pośladków i radosnych wrzasków znajomej czapeczki córki. Chwała Bogu, jest. Lidoczka machała w odpowiedzi ręką i nie zdejmując czerwono-niebieskiego dmuchanego koła, kucała – i zaczynała lepić z piasku domek, przypominający smakowitą babę, z wieżyczkami jak w domkach termitów, uformowanymi małą, rozgrzaną pięścią.

Kapelusik z białego płótna rzucał żywy, dziurkowany cień na opaloną buzię Lidoczki, lecz cień jej rzęs był jeszcze bardziej przejrzysty i jeszcze dłuższy – ależ macie państwo udaną córę, odpukać! Mamusia z wdzięcznością – obiema rękami, jak chleb – przyjmowała komplement, jednak w skrytości ducha z radosnym, kipiącym przekonaniem nie czuła nawet – wiedziała, że Lidoczka jest nie tylko udana, że jest jedyna w swoim rodzaju. Niepowtarzalna. Najpiękniejsze dziecko na świecie, obdarzone najpiękniejszym, nieskazitelnie szczęśliwym losem. Mamusia z łagodnym, zdumionym uśmiechem patrzyła na córeczkę, a potem na swój brzuch – młody, sprężysty, zupełnie niezeszpecony wczesnym porodem, i sama nie wierzyła, że Lidoczka – z oczkami okrągłymi jak u szczeniaka, z jedwabistymi, rozgrzanymi łopatkami i lekkimi, dorosłymi lokami na smagłym, pulchniutkim karku – kiedyś calutka mieściła się tam, w środku, a jeszcze przedtem w ogóle jej nie było. Tu myśli mamusi, sięgnąwszy spraw niepojętych, zaczynały niebezpiecznie buksować, jak ciężarówka zawisła nad przepaścią – wściekłe wycie konającego silnika, dwa koła skrupulatnie nawijają na łyse opony gęstniejące powietrze, dwa pozostałe – garściami wyrzucają drobny, jakby wybuchający pod napięciem żwir. Jeszcze sekunda do upadku, sekunda, sekunda, przed oczami skacze przezroczysty plastikowy diabełek, Wowka zrobił z kroplówki, jest mi winien trzy ruble, zaraza, teraz już na pewno nie odda, czyli tak to jest, to tak się umiera, to o tym już nigdy nikomu nie opowiem… Ale dlaczego niebyt przed narodzinami przeraża mnie bardziej niż pośmiertna pustka? Dlaczego umierać nie jest tak strasznie, Panie-zlituj-się-i-wybaw-nas?

– Jesteś coś blada, Ninusza – z niepokojem mówił tata i całował mamusię w ramię. Skóra pod wargami i językiem była gorąca i sucha, jakby trochę nakrochmalona. – Nie przegrzałaś się? Mamusia uśmiechała się przepraszająco. Ciemności znikały i jej dusza, dyskretnie wykonując znak krzyża, wracała na główną drogę – mokra z przerażenia, uratowana, mdlejąca, lecz jakąś cząstką niepocieszona, że jednak nie dowiedziała się, co jest tam – za ostatnią sekundą, po której już tylko lot na łeb na szyję razem z bezgłośnymi odłamkami żelaza i trzask pękających mięśni, i… i… i… Mamusia bezradnie próbowała wyobrazić sobie to, czego wyobrazić sobie nie można, pocierała czołem o wybawicielską mężowską rękę – silną, pokrytą dużymi piegami i rudymi, bliskimi włosami. Tak, kochany, gorąco jakoś. W głowie mi się zakręciło.

Lidoczka, przy swoich pięciu latach jeszcze zupełne zwierzątko, kiedy tylko poczuła nieprzyjemny powiew z tamtego świata, natychmiast przybiegała do matki – gorąca, zwinna, w fantastycznych majteczkach z importu, innych na każdy dzień tygodnia. Każdego dnia – nowy kolor, każdego dnia – nowy zabawny rysunek. Różowe majteczki z poziomką – poniedziałek. Błękitne z nastroszonym zajączkiem – wtorek. Żółte ze szczerbatym słonecznikiem – środa. Maaamo, co ci? Mamusia delikatnymi wargami dotykała powiek córeczki – jedno oczko, drugie – wszystko dobrze, Jagódko, nie spieczesz mi się, co? Nie, uspokojona Lidoczka wymykała się z pieszczot, rzucała się z powrotem ku morzu, nowi plażowi znajomi szczerzyli się życzliwie. Lida, Lidoczka, Laleczka, Jagódka – pieszczotliwe rodzinne określenia, mruczenie rodzicielskiej miłości. Nikt nigdy więcej tak bardzo. Nikt nigdy.

– Nie uciekaj, psotnico – tata porwał Lidoczkę na ręce, zręcznie obrócił do góry nogami i Lidoczka zaniosła się śmiechem: niebo i morze płynnie zamieniły się miejscami, zaraz pospadają w obłoki stateczki na horyzoncie, zębate ryby, koniki morskie, wszystko sunęło, rozpływało się, na niewidzialnych nitkach wisiały krzykliwe mewy, również Lidoczka unosiła się między niebem a ziemią. To było szczęście – gorące bliskie ręce, które nigdy nie upuszczą, nawet gdyby cały świat obrócił się do góry nogami. Później to zrozumiała. Znacznie później.
– Posiedź z ciocią Manią i wujkiem Kolą – powiedział tata, opuszczając Lidoczkę na piasek, i morze znów znalazło się na dole, a niebo w górze. Jak zazwyczaj. – Posiedzisz? A my z mamusią sobie popływamy, bo nam się całkiem już ugotowała.
– Idźcie państwo i o nic się nie martwcie – zagdakała ciocia Mania – dwoje swoich odchowałam, a i wnuczka trzecia w drodze – oka z waszej ślicznotki nie spuszczę. Popływajcie sobie.
– Zaraz wrócimy – przepraszająco obiecała mamusia i przycisnęła się do Lidoczki miękkim rozpalonym policzkiem. – Słuchaj się cioci Mani. Bardzo, bardzo cię kocham.
Lidoczka kiwnęła z roztargnieniem – ciocia Mania z miną spiskowca energicznie szukała czegoś w swojej torbie i było jasne, że wyciągnie stamtąd coś bardzo, bardzo interesującego. Wujek Kola też wyglądał na zaciekawionego – widać było, że jego życie z żoną jest wciąż pełne młodych, porywających niespodzianek. Hopla! – z miną magika wykrzyknęła ciocia Mania i obdarowała Lidoczkę ogromną brzoskwinią – delikatnie mechatą, gorącą, złoto-różową od przepełniającego ją światła. Fala pchnęła chłodną łapą gorący brzuch mamusi i po jej plecach i ramionach natychmiast przebiegł dreszcz. Lidoczka przymknęła oczy i powąchała łaskoczącą brzoskwinię. Ścigamy się do boi, Ninusza? Mamusia potrząsnęła głową i uśmiechnęła się z ufnością. Jedz, córcia – serdecznie zachęcała ciocia Mania, wujek Kola już obtłukiwał na kolanie gotowane jajko, wydobyte z tej samej torby, na gazecie jeden za drugim, jak z kapelusza, pojawiały się brzydkie pomidory „bawole serce”, kromki zaanektowanego ze stołówki chleba, kiełbaska, złociste winogrona z rynku. Stargowałam na osiemdziesiąt kopiejek, pochwaliła się ciocia Mania i tak samo delikatnie i bezrefleksyjnie pogłaskała najpierw rozgrzaną od słońca główkę Lidoczki, a potem – krótko ostrzyżoną, pomarszczoną potylicę swojego proletariackiego męża – ależ z ciebie złota gospodyni, Mańka, aż sam sobie zazdroszczę, serio…

Lidoczka zjadła brzoskwinię prawie do połowy, szybko łapiąc oddech i pomrukując z zadowolenia, lepki sok ściekał jej po brodzie na okrągły, opalony brzuch – nie rozmazuj, córcia, później cię wymyję, będziesz czysta jak jabłuszko, a mamusia twoja gdzie pracuje? Oho – i tatuś też rysuje szkice? A ile macie pokoi? Słyszysz, Kola, mówiłam, że na północy inżynierom od razu dają trzypokojowe mieszkania, a ty – po co Gience technikum, niech od razu idzie do fabryki! Do śmierci będzie się kisił z rodziną w hotelu robotniczym. A pensje mamusia i tatuś mają duże? Nie wiesz? No, jedz, córcia, jedz, daj ci Boże zdrówka, i mamusi z tatusiem też…

Krzyk rozległ się nagle, straszny, na jednej nucie – AAAAA! Lidoczka zakrztusiła się, wypuściła brzoskwinię, do której natychmiast przykleił się gruby piasek – oblepił soczysty miąższ, już się nie zmyje, do wyrzucenia, ach, jaka szkoda, a krzyk wciąż się zbliżał, aż wzniósł się na takie niewyobrażalne wysokości, że panorama plaży, jakby narysowana na grubym, półprzezroczystym szkle, od razu zmętniała i cała pokryła się prędką pajęczyną wystraszonych rys. Wczasowicze powoli, jak somnambulicy, podnosili się z ręczników i leżaków, ktoś już biegł w kierunku brzegu, roztrącając innych.
AAAAAAA! PO-MO-CY! PO-MO-CY!
Ciocia Mania przeżegnała się przestraszona, Jezus Maria, Kola, zobacz, co się stało, tylko nie płacz, córcia, to pewnie komuś słoneczko przygrzało, chodźmy też popatrzeć. Lidoczka wciąż oglądała się na upuszczoną i bezpowrotnie straconą brzoskwinię. Wcale nie zamierzała płakać. Przeciwnie – była strasznie ciekawa.

Tata klęczał na samym skraju plaży, a za rękę, jak dziecko, ciągnął go wysoki mokry chłopak, jeden z zastępu muskularnych jak Herkules ratowników, którzy zazwyczaj po całych dniach sterczeli w swoich drewnianych budkach, obżerali się lodami i podrywali wczasowiczki, ale przede wszystkim, rzecz jasna, wariowali z nudów.
– Wszystko dobrze, obywatelu? – pytał chłopak tatę, współczująco wypinając siedzenie w płomiennych kąpielówkach, i z tłumu ciekawskich jakiś bas odpowiedział z wyrzutem:
– Jak dobrze! Nie widzisz! Utopił się człowiek!
– Nie utopił się, tylko baba mu się utopiła – poprawili basa a tata wreszcie wyrwał dłoń z ręki chłopaka, nagle miękko i głucho jęknął i runął do przodu, niczym zabawka, którą ktoś niechcący potrącił łokciem.

Ratownik wyprostował się, niepewnie spoglądając wokół, ale przez krąg wczasowiczów już przepychała się, pokrzykując, biała i zwinna jak motorówka lekarka – i dokładnie tak samo biała i zwinna, lecz już prawdziwa motorówka krążyła wokół boi, wycinając niespokojne kręgi, a z niej z bezgłośnym pluskiem nurkowali wśród gładkich fal inni ratownicy, przekrzykując się odległymi, młodymi głosami.
– Patrzcie go, żona utonęła, a sam cały i zdrowy – ni to z wyrzutem, ni to z zazdrością powiedział jakiś głos, którego właściciel niknął w nagim, spoconym, huczącym tłumie, i tata, jakby na dźwięk tych słów, zaraz wstał – cały, jak niedojedzona brzoskwinia Lidoczki, oblepiony ciężkim, burym piaskiem.
Nagle podniósł głowę do nieba i pogroził pięściami komuś na górze – gestem nieludzkim, od którego biła jakaś starożytna, straszna siła. Figlarna fala postanowiła się do niego przymilić, przypadła do różowych, jakby dziecięcych pięt, lecz nagle, przestraszona, rzuciła się do tyłu, do morza – do swoich. Tata powiódł po plażowiczach mokrymi, nagimi oczami.
– Nie – powiedział nagle zupełnie spokojnie. – To wszystko nieprawda. Pora iść na obiad. Zaraz pójdziemy na obiad. Gdzie moja córka?

Lidoczka wyrwała z uścisku cioci Mani małą, lepką od brzoskwiniowego soku rękę i rzuciła się do tyłu, grzęznąc w sypkim, gorącym – sypko i gorąco. Coś z trzaskiem pękało w jej głowie, co chwila drobny wybuch – jakby zadziałały malutkie bezpieczniki, nie wytrzymały napięcia i po kolei się przepalały – jeden po drugim, jeden po drugim. Dopóki nie zostało wymazane wszystko, co należało wymazać.

Dopiero po trzynastu latach, kiedy Lidoczka oglądała w BBC senny dokument o rodzinie orangutanów, coś się w niej zacięło, gdy samiec, który dopiero co odbił młode z paszczy aligatora, wyskoczył na brzeg, zawył ludzkim, zachrypłym głosem i nagle podniósł okaleczone, martwe oranguciątko ku niebu – ni to na znak kary, ni to z wyrzutem, ni to próbując zrozumieć. Lidoczka zmarszczyła czoło, jej oczy zasnuła lepka mgła, jakby patrzyła na świat przez zapaćkane tłustymi palcami okulary – cudze, z cudzymi dioptriami, złapane w pośpiechu z cudzego stołu. Nic się nie udawało. Nic. A potem samiec delikatnie położył młode na ziemi i wszystkie orangutany po kolei obwąchały nieruchome, okaleczone ciałko, jakby żegnając się, i gęsiego poszły, zgarbione przez ewolucję, niezdarne, momentalnie i szczęśliwie zapomniały o wszystkim, bo dla nich zapomnieć – oznaczało żyć. Smutne, prawda? – zapytał Łużbin, często mrugając – jak wszyscy świadomi swojego szorstkiego obejścia ludzie chętnie wylewał łzy z błahych powodów.

Lidoczka przytaknęła. Płakać ze współczucia oduczono ją jeszcze w szkole, kiedy miała dziewięć lat. Chcesz brzoskwinię? – Łużbin, zmieszany, wyciągnął rękę w stronę talerza z owocami, niech to diabli, rozkleił się jak baba. Nie, powiedziała Lidoczka. Wybacz. Mam uczulenie na brzoskwinie.

Dzieci są zbudowane z twardej gliny, z bardzo twardej. Ilekroć wiele lat później Lidoczka próbowała przypomnieć sobie lato 1985 roku nie przed, tylko po dwudziestym czwartym lipca – nic nie wychodziło oprócz bolesnych i ostrych rozbłysków. Narzuta na łóżku w pokoju hotelowym – biało-niebieska, w kwiaty. Tata, całą dobę leżący na sąsiednim łóżku, twarzą do ściany, na potylicy – przez rudawy puch – różowa, bezbronna skóra. W samolocie – Lidoczka pierwszy raz w życiu leciała samolotem! – ubrana w granatowy strój, bardzo ładna pani roznosiła na tacy landrynki „Wzlotnyje” – maleńkie, dwa razy mniejsze od normalnych, niespotykane. Lidoczka wzięła jedną i, jak uczyła ją mamusia, cicho powiedziała „dziękuję”. Weź jeszcze, panienko – pozwoliła stewardessa i poprzez uprzejmy profesjonalny uśmiech, poprzez grubo, jak na kanapce, rozsmarowany krem tonizujący „Balet” ukazały się zupełnie ludzkie, życzliwe zmarszczki. Dziękuję, znowu szepnęła Lidoczka i wzięła jeszcze jedną landrynkę.

W samolocie było zajmująco, ale duszno, pachniało leśnym odświeżaczem powietrza i cieniem czyichś bardzo dawnych wymiotów. Całe sześć godzin, które lecieli do N., tata przepłakał. Bez przerwy. Całe sześć godzin. Kto i kiedy wziął na siebie wszystkie niewyobrażalne sprawy, kto zbierał dokumenty, zamawiał trumnę, kto pomógł przewieźć ją przez cały kraj – kto? Lidoczka nigdy się nie dowiedziała. Na pogrzeb jej nie zabrano. Lidoczka – pod nadzorem milkliwej, wyposażonej w parę drutów sąsiadki – została w domu i rozważnie bawiła się lalkami. Lalki gotowały zupę i chodziły w gości, a enerdowska Lela ze złotymi, chrzęszczącymi włosami wyszła nawet za mąż za zająca. Była niewiele mniejsza od Lidoczki, ta Lela, tak że mamusia przerobiła dla niej jedną z sukienek Lidoczki – białą, odświętną, z paskudnym śladem na piersi od nieostrożnego żelazka. Mamusia schowała przypalone miejsce pod dużą kokardą i teraz białojedwabna Lela była po prostu skazana na ciągłe przedsięwzięcia matrymonialne. Gdzie pracujesz, Lelu? Ja? Jestem panną młodą!

Kiedy zadzwonił dzwonek do drzwi, Lidoczka właśnie zastanawiała się, kto będzie dzieckiem Leli i zająca – szczeniak z wyłupiastymi oczami czy plastikowy Pinokio z ruchomymi rączkami. Sąsiadka w czterech podejściach (zdjąć okulary, odłożyć okulary, upuścić kłębek, rozetrzeć krzyż) spróbowała wydobyć się z fotela, lecz Lidoczka już pędziła do przedpokoju, podskakując ze szczęścia – mamusia, to mamusia przyszła, wiem na pewno! Sąsiadka wreszcie wyrwała się z objęć mebla i ukradkiem przeżegnała.

Za drzwiami stała kobieta – Lidoczka zupełnie jej nie znała – w sukni o zdumiewającym, zatrważającym kolorze nocy. Była bardzo ładna – bardzo, gdzie do niej stewardessie. Prawie tak ładna jak mamusia. Tylko usta miała zbyt czerwone. Kobieta, nie patrząc, odsunęła Lidoczkę na bok, jak niewielki i niezbyt cenny przedmiot, i weszła do środka.
– A gdzie mama? – zapytała Lidoczka i na wszelki wypadek wyciągnęła buzię w podkówkę, gotowa zapłakać.
– Nie żyje – bardzo spokojnie odpowiedziała kobieta, i sąsiadka jeszcze raz się przeżegnała.
– A tata? – co znaczy „nie żyje”, Lidoczka nie wiedziała, ale na wszelki wypadek zrezygnowała z płaczu. Usta kobiety lekko zadrgały, jakby chciała pocałować powietrze, a potem zmieniła zdanie.
– Twój tata niebawem wróci – powiedziała i wreszcie popatrzyła na Lidoczkę.

Oczy kobiety okazały się szaroniebieskie, przejrzyste, gładkie, z jakimś sinawym odcieniem w głębi. A mamusia miała oczy rude. Rude i wesołe – jak u wesołego rudego psa. I później – przez całe życie – bardziej niż czegokolwiek na świecie Lidoczka bała się o tym zapomnieć.
– A pani, przepraszam, kim jest? – wreszcie otrząsnęła się sąsiadka, która dotychczas z niedowierzaniem przyglądała się podwójnemu sznurowi pereł na szyi nieznajomej – perły były duże, wszystkie równe, i trzymały się razem ze wspaniałą skromnością przedmiotu bardzo drogiego i bardzo prostego. Na pewno sztuczne, uspokoiła samą siebie sąsiadka, zawodowa towaroznawczyni i namiętna zawistnica na zasłużonej emeryturze. Daremne nadzieje – perły były prawdziwe, różowo-szare, morskie, cierpliwie wyhodowane w żywych, delikatnych i ciemnych wnętrzach małży. Galina Pietrowna miała wyłącznie rzeczy prawdziwe, wyłącznie najlepsze i najdroższe. Poza jej własnym życiem, ale o tym na szczęście nikt nie wiedział.

 
Wesprzyj nas