Dlaczego Amerykę czeka detronizacja, kiedy cały świat bawi się iPadami i nie może się oderwać od Google’a i Facebooka?


Czy Chińczycy mogą dzięki taniej produkcji zawładnąć globem, nie niszcząc go? Czy Zachód zdoła uratować swój przemysł przed inwazją Azjatów? Europa grzęźnie w kryzysie, a Unii, która miała jednoczyć kontynent, grozi, że go podzieli. Czy poradzi sobie z postępującą islamizacją? Autor stara się ominąć rafy czyhające na zadufanych „proroków” i po wnikliwym prześwietleniu ekonomicznych tygrysów śledzi trendy, które będą miały znaczenie dla przyszłości świata.

Andrzej Lubowski poddaje testom trzy wielkie globalne prognozy − trzy spojrzenia gigantów − banków Goldman Sachs i Citibank oraz Roberta Fogla, noblisty z ekonomii. Odwołuje się do swoich doświadczeń (pracował przez 20 lat w kierownictwie Citigroup i Visy, doradzał firmom w Ameryce i Europie) i ekonomicznej wiedzy, którą pogłębił dzięki licznym podróżom i osobistym kontaktom z architektami światowego ładu. W zakończeniu książki proponuje swoje własne zaskakujące spojrzenie na świat w roku 2040.

Czy Europa będzie słabsza od Afryki? Czego potrzeba Polsce do awansu w światowych rankingach? Śledztwo trwa. Jego zapis jest fascynujący.

Andrzej Lubowski – ur. 1948 w Polsce, od 1982 roku mieszka w Stanach Zjednoczonych, ekonomista, bankowiec i publicysta. Absolwent uczelni polskich (SGH i Uniwersytet Warszawski) i amerykańskich (Stanford i Berkeley). Przez dziesięć lat na kierowniczych stanowiskach w Citibanku w Kalifornii i Nowym Jorku. Przez dziewięć lat odpowiedzialny za strategię Visy w Ameryce. Członek rad nadzorczych i doradca amerykańskich i europejskich firm technologicznych, transportowych i energetycznych oraz instytucji charytatywnych. Autor świetnie przyjętej biografii Zbigniewa Brzezińskiego Zbig. Człowiek, który podminował Kreml (Warszawa 2011) oraz pogłębionej analizy Kontuzjowane mocarstwo. Siła i słabość Ameryki (Warszawa 2007).

Andrzej Lubowski
ŚWIAT 2040. Czy Zachód musi przegrać?
Wydawnictwo Znak
Premiera: 26 września 2013


Między Odrą a Bugiem…

Fakt, że Amerykanie polubili sushi, nie upodabnia ich do Japończyków. Fakt, że w Warszawie istnieje giełda, nie znaczy, że mamy rynek kapitałowy zdolny finansować małe i średnie firmy. Fakt, że płyną do nas grube miliardy z Unii, nie znaczy, że tak będzie zawsze.
Trzeba ślepoty albo złej woli, aby kwestionować rozmiary postępu cywilizacyjnego, jaki dokonał się w Polsce po upadku komunizmu. Ale nawet ci, którzy tego postępu nie kwestionują, z trudem przyjmują do wiadomości, że dokonał się on w dużym stopniu dzięki pomocy z zewnątrz.

Od wstąpienia do Unii w 2004 roku Polska była największym beneficjentem tak zwanej polityki spójności, na którą przypada blisko połowa wszystkich funduszy unijnych. Ich cel to niwelowanie różnic. W myśl tej polityki im szybciej nadrabiamy dystans, tym mniej nam się należy i tym mocniej musimy pedałować sami. Po roku 2020 nie powinniśmy liczyć na znaczną pomoc z Unii – będziemy na to zbyt bogaci, zwłaszcza zważywszy na prawdopodobną obecność nowych krajów członkowskich, z których większość jest od nas uboższa.

Nasze miejsce na tle innych może się zmienić w wyniku kompletnie różnych scenariuszy, które mają dla każdego z nas większe znaczenie niż pozycja w tabeli: jeśli będziemy się poruszać w żółwim tempie do przodu, podczas gdy inni stoją w miejscu lub się cofają – awansujemy, ale to oczywiście scenariusz niepomyślny. Scenariusz pożądany to taki, gdy awansujemy, bo choć inni prą do przodu, my czynimy to szybciej – dlatego tempo naszego wzrostu jest dużo ważniejsze od miejsca w tabelach. Ważniejsza od dogonienia czołówki, co w perspektywie jednego pokolenia jest niemożliwe, staje się radykalna poprawa w tych dziedzinach gospodarki i życia publicznego, których najczęściej dotykamy: takich jak drogi, koleje i urzędy.

Niepokoić nas zatem powinno, że z publicznego dyskursu umyka temat pod tytułem „przyszłość gospodarki”: co się stanie, gdy strumień unijnych pieniędzy zamieni się w cienką strużkę albo kompletnie wyschnie?
Przez blisko dwa stulecia nasza narodowa myśl demokratyczna skupiała swą energię na tym, jak przetrwać jako naród, jak się wybić na niepodległość, kto jest wrogiem najniebezpieczniejszym, jak z nim walczyć: wielkie idee, heroizm, ciężko krwią okupione zwycięstwa i jeszcze więcej porażek. Dzisiejsze wyzwanie to nie tylko, jak się znaleźć w świecie, który tak szybko się zmienia, ale jak dokończyć budowę instytucji społeczeństwa obywatelskiego, które wciąż u nas ledwie raczkują, i reformowanie istniejących, ale niesprawnych organów, takich jak sądownictwo, służba zdrowia czy administracja terenowa i centralna.

Analizując źródła goryczy sporej części społeczeństwa, stanowiącej pożywkę dla populistycznych ciągotek, warto także pamiętać, że nierówności dochodowe są u nas wyższe od średniej unijnej i bliższe Europie Południowej niż Północnej. Churchill powiedział kiedyś, że jeśli chcemy zamożnego społeczeństwa, musimy tolerować bogatych ludzi. Nasz liberalny kapitalizm powinien się upominać jednak także o los słabszego, jeśli nie w imię humanitarnych wartości i solidarności, to choćby w imię politycznego pragmatyzmu. Narodowy sukces to mniej wygrana w piłkę kopaną, a bardziej pewność, że stary człowiek nie grzebie z głodu w śmietniku, że dworce kolejowe nie zamieniają się w sypialnie dla bezdomnych, że zakup lekarstwa nie grozi ruiną budżetu emeryta, że nie strach wyjść wieczorem na ulice naszych miast.

Wiele lat temu Jacek Kuroń pisał, że „dzisiejsze partie polityczne bardziej przypominają kolejkę do konfitur niż środowiska ludzi zjednoczonych wokół wizji Polski”. Opinia ta nie straciła na aktualności. Zmagania o władzę są wciąż u nas częściej postrzegane nie jako publiczny konkurs na pomysł na przyszłość narodu, ale jako brutalna wolnoamerykanka, gdzie na zwycięzców czekają prezesury spółek, miejsca w radach nadzorczych, sejmowe diety.

Lista naszych atutów w batalii o sukces jest długa, a otwierają ją kwalifikacje ludzi, energia, przedsiębiorczość, głód sukcesu, zdolności do adaptacji w zmieniających się warunkach, gotowość do ciężkiej pracy, gdy taka ma sens i jest godziwie wynagradzana. Mamy zdrowy system bankowy i sprawny system nadzoru, co uchroniło nas przed kosztownymi przygodami większości krajów Europy. Paradoksalnie, naszym atutem są infrastrukturalne zaniedbania. Za kilkanaście lat albo zacznie się sypać wielka płyta – w której mieszka 10 milionów Polaków – albo będzie ona wymagać wymiany, bo remont wind, instalacji elektrycznych, cieplnych i wentylacyjnych będzie droższy niż budowa nowych mieszkań. Mieszkaniówka może nadać impet naszej gospodarce. Nic nie ma w gospodarce równie stymulacyjnego wpływu na otoczenie jak budownictwo mieszkaniowe. Budowa nowego mieszkania czy domu tworzy popyt nie tylko na cegłę, cement, stal, szkło, rury, kable, deski, wanny i krany, ale i na farby, meble, dywany, firanki, pralki, lodówki etc.

Nieprzypadkowo nowe zezwolenia na budowę obiektów mieszkalnych to jeden z barometrów kondycji gospodarki w USA, Japonii, Niemczech, Francji i Wielkiej Brytanii. Poprawa sytuacji mieszkaniowej, zwłaszcza bogatszy rynek wynajmu, to także warunek bardziej mobilnego rynku pracy. Jest to ta sfera gospodarki, w której popyt generuje się i zaspokaja wewnątrz kraju. Ma to pewną przewagę nad wzrostem pobudzanym przez popyt z zagranicy, co broń Boże nie znaczy, że możemy zaniedbać eksport. Rzecz natomiast w tym, że nasza kontrola nad eksportem ma granice. Dziś na przykład słabość wielu unijnych partnerów osłabia naszą dynamikę wzrostu. Mamy materiały, mamy tradycje, mamy wykonawców.
A gdzie jesteśmy?

Bank Światowy i International Finance Corporation w najnowszym raporcie dotyczącym łatwości prowadzenia małej i średniej firmy twierdzą, że Polska poczyniła większe postępy niż jakikolwiek inny kraj. Chęć odkorkowania szampana mija z chwilą, gdy wzrok pada na klasyfikację: jesteśmy na 55. miejscu. Przed nami nie tylko tradycyjne tuzy w tym zakresie, takie jak Singapur, Hongkong, Stany, kraje skandynawskie i Wielka Brytania, wszystkie kraje bałtyckie, ale także Macedonia, Armenia, Słowacja, Kazachstan, Tunezja, Czarnogóra czy Rwanda. Lepiej wypadamy w rankingu World Economic Forum, gdzie mowa o zdolności kraju do konkurowania na globalnych rynkach. Tam zajmujemy miejsce 41. Przed nami Estonia, Czechy, Brunei, Kuwejt, Arabia Saudyjska. Najczęstsze zarzuty to regulacje podatkowe, restrykcyjne prawo pracy i niesprawna biurokracja. Kiepsko z innowacjami, a pod względem absorpcji nowych technologii przez firmy nie mieścimy się w pierwszej setce. Te miary pokrywają się z innymi obserwacjami.

Wedle badań unijnych w klasyfikacji „siły innowacyjnej” wleczemy się w ogonie, wyprzedzając tylko Łotwę, Bułgarię, Litwę, Rumunię i – o włos – Słowację. W kategorii „innowatorzy” zajmujemy przedostatnie miejsce w Unii; ostatnia jest Łotwa. W najnowszym rankingu światowych uczelni Uniwersytet Jagielloński i Uniwersytet Warszawski plasują się dopiero w czwartej setce. Jeszcze gorzej niż kondycja wiedzy wygląda proces jej komercjalizacji. To, co się dzieje w polskiej gospodarce, ekonomiści nazywają „dyfuzją naśladowczą” – kupujemy nowoczesne rozwiązanie i je powielamy. Albo wchodzimy w partnerstwo z kimś bardziej technologicznie zaawansowanym i korzystając z tańszej, przyzwoicie wykształconej siły roboczej składamy coś do kupy – komputer, samochód lub lodówkę.

Czasem robimy to lepiej niż inni, jak choćby w przypadku Fiata. Problem w tym, że taki model rozwoju ma krótkie nogi. Nasz szybki wzrost w minionych latach był w dużym stopniu możliwy dzięki temu, że byliśmy dużo tańsi niż partnerzy. Z czasem ta „przewaga” kosztowa będzie się kurczyć. Albo – jak w przypadku Fiata – względy pozaekonomiczne odbiorą nam pracę. Na dłuższą metę sukces zależy zatem od tego, w jakim stopniu jesteśmy w stanie tworzyć sami i – używając języka ekonomistów – kształtować „dyfuzję kreatywną”. Nie jesteśmy już wprawdzie gospodarką centralnie planowaną, ale to nie oznacza, że nie trzeba nam wizji i bardziej konkretnej mapy drogowej. Trzeba nam pilnie nie tylko podniesienia wydatków na oświatę i naukę, ale i mądrzejszej polityki w obu dziedzinach – od wsparcia dla przedszkoli, co pomoże uwolnić potencjał zawodowy kobiet, do gruntownej reformy szkolnictwa wyższego. Jesteśmy słusznie dumni z sukcesów naszych informatyków, lecz oni są tak dobrzy nie dlatego, że oddychają polskim powietrzem, tylko dlatego, że mieli dobrych nauczycieli.Tradycje albo się kultywuje, albo zamierają.

Z kieszeni podatnika finansujemy szkoły i uczelnie oraz dofinansowujemy projekty badawcze, co owocuje publikacjami i stopniami naukowymi, niemniej w mizernym stopniu przynosi efekty gospodarcze: nowoczesne technologie, produkty, nowe przedsiębiorstwa (start-upy). W systemie finansowania zrównaliśmy naukowca z dydaktykiem i wynalazcą. Jednak nie każdy naukowiec musi być wynalazcą. Nie każdy wynalazek jest bazą atrakcyjnego rynkowo produktu lub usługi. Polem minowym są zasady, na jakich sektor prywatny mógłby korzystać z wiedzy finansowanej z kieszeni publicznej. Środowisko akademic kie nie ceni przedsiębiorczości. Odejście od „czystej” nauki do „brudnego” biznesu traktuje się zwykle jak zdradę ideałów. Zbyt łatwy dostęp do dotacji i grantów usypia pracowników polskich uczelni, zniechęca do ryzyka w innowacyjnym start-upie. Przedsiębiorcy nie chcą finansować publikacji czy doktoratów; chcą zapłacić za produkt, a tego uczelnie nie potrafią dostarczyć od ręki. Wyważamy często otwarte drzwi, dotując projekty, których efektem jest coś, co inni dawno zbudowali i sprzedają. Wiele laboratoriów na polskich uczelniach i w instytutach badawczych zostało w ostatnich latach wyposażonych w nowoczesny sprzęt. Często stoi niewykorzystany.

Istnieją u nas gniazda obiecujących pomysłów. Szans na skalę europejską fundusze podwyższonego ryzyka upatrują głównie w czystej żywności, technologiach medycznych, biotechnologii i nanotechnologii. Gdy przy pączkach od Bliklego pytam kilkunastu bywałych w świecie młodych (28–35 lat) Polaków o ich rejestr naszych grzechów głównych, zdumiewa mnie jednomyślność. W różnej kolejności i nie zawsze tymi samymi słowami, proponują niemal identyczne listy. Grzech pierwszy to bezinteresowna zawiść. Grzech drugi to nieustanne oglądanie się wstecz i rozdrapywanie ran przeszłości. I grzech trzeci, najciekawszy, to bolesne rozdarcie między przekonaniem o naszej wyższości i o tym, że nam się od losu należy zadośćuczynienie za krzywdy, a poczuciem niższości wobec narodów, które los potraktował łaskawiej. Pracować tak jak Grecy i żyć tak jak Szwedzi byłoby może przyjemnie, ale na dłuższą metę to się nie sprawdza. W Polsce udział pracujących w całości populacji w wieku od 20 do 64 lat jest znacznie poniżej średniej unijnej. Niższy od naszego mają Rumuni, Bułgarzy, Węgrzy, Chorwaci, Grecy, Hiszpanie, Włosi, Maltańczycy i przejściowo – ze względu na głęboki kryzys – Irlandczycy. Przypominamy zatem bardziej pod tym względem Europę Południową, a nie Centralną i Północną, do której standardów aspirujemy.

*

W swoim domu w Kalifornii remontowałem łazienkę. Zatrudniłem ekipę polskiego inżyniera z Kielc. Chciałem, aby skopiował to, co zrobił sąsiad – Szwed. „Zrobimy lepiej, szybciej i taniej”, powiedział przy podpisywaniu kontraktu. Trwało trzy razy dłużej, kosztowało dwa i pół raza więcej i chciał się ze mną procesować, twierdząc, że dołożył do tego interesu. Nie sądzę, że dołożył, ale wierzę, że zarobił mniej, niż przypuszczał. Dlaczego? Nie miał pojęcia o organizacji projektu. Ściągał ekipę instalatorów, zanim ustawił ścianę. Malował, zanim przeprowadził kable, etc. Byliśmy zawsze mistrzami improwizacji. Euro 2012 pokazało, że potrafimy świetnie organizować, lecz to wciąż nie reguła. Bawić się wolę z Włochami albo Rosjanami, a gdy przychodzi do organizowania dalekiej wyprawy, bardziej polegam na Duńczyku lub Holendrze.

Podglądanie innych to nie sposób na Nobla z literatury ani na patent w farmacji, ale to niezły sposób, aby nauczyć się, jak porządnie budować drogi i koleje, finansować budownictwo czynszowe bądź wspierać innowacje.

*

Jeśli zaczniemy bardziej cenić porządek niż improwizację, pozbędziemy się odruchu wymiotnego na samą myśl, żeby kogoś skopiować, spytać o radę albo skorzystać z cudzych doświadczeń, nauczymy się cieszyć, a nie chorować z powodu sukcesu bliźniego, Polska roku 2040 mogłaby z grubsza wyglądać tak: W 2040 roku będziemy mieli solidną infrastrukturę: dobrze utrzymane autostrady i drogi, po których nie strach jeździć. Trasa z Krakowa do Zakopanego zajmie niespełna godzinę. Nasze koleje dorównają standardem kolejom niemieckim. Ponieważ wiedeńska opera pozostanie lepsza niż warszawska, i samochodem, i pociągiem będzie tam można dotrzeć z Krakowa w kilka godzin, jak sto lat temu, za Franciszka Józefa. Z czego będziemy żyć? Co będziemy produkować? Skoro nasi młodzi programiści regularnie wygrywają konkursy w Ameryce, to nie dlatego, że kochają tam Kościuszkę i Pułaskiego, ale dlatego, że nasi są dobrzy.

Jeśli nie przegramy batalii o talenty i ci programiści nie wyjadą masowo z kraju, nie będziemy wprawdzie Doliną Krzemową Europy – żaden kraj nią nie będzie, bo nie ma takiej potrzeby – ale staniemy się ważnym ośrodkiem produkcji oprogramowania i rozwiązań, w których oprogramowanie będzie kluczowym elementem. Dobre pieniądze będziemy zarabiać na produkcji czystej żywności. Nie podejmiemy produkcji własnego samochodu osobowego, ale na krajowy rynek i na eksport będziemy produkować autobusy. Zaczniemy się liczyć na europejskim rynku turystyki. Nie, nie ocieplimy Bałtyku ani nie zniszczymy Tatrzańskiego Parku Narodowego, by konkurować zimą z Alpami. Nasza turystyka będzie miała charakter sanatoryjno-uzdrowiskowy. W miarę jak starzejemy się i my, i reszta Europy, coraz więcej ludzi będzie szukać wód, fizykoterapii, masaży błotnych, spokojnego deptaku, a nie disco czy nart wodnych (te również zapewnimy).

Ciechocinek, Busko, Kudowa, Polanica-Zdrój będą konkurować z Baden-Baden. Okolice włoskiej Padwy mają setki hoteli z wodami leczniczymi, ale w lipcu i sierpniu leje się tam z nieba taki żar, że od godziny jedenastej do dziewiętnastej ulice pustoszeją, a wieczorami, poza pójściem do restauracji i na zakupy, nie bardzo jest co robić. U nas będą grać Cyganie, rosyjska orkiestra symfoniczna albo krajowy kwartet smyczkowy. I zaśpiewa tercet mniej lub bardziej egzotyczny. Na lotnisku w Bydgoszczy będą lądować samoloty z Oslo, Sztokholmu, Amsterdamu i Brukseli. Niemcy przyjadą samochodami. Lotniska w Olsztynie, Białymstoku i Lublinie będą przyjmować tanie linie z turystami ciekawymi Białowieży, Mazur i Suwalszczyzny.

Zanim telewizję publiczną rozdrapały partie, gdy się zastanawiano, czy da się przenieść na nasze podwórko praktyki brytyjskiej BBC, pół żartem, pół serio mówiono, że się nie da, bo w Polsce jest za mało Anglików. Może to nawet zabawne, ale tak być nie musi. Politycy dojdą wreszcie do wniosku, że sensację, przekręt czy skąpo odzianą panienkę można zostawić mediom komercyjnym, a państwo stać na to, aby obywatelowi zafundować informacje z kraju i ze świata oraz kapkę Kultury przez duże „K”. Wróci na stałe Teatr Telewizji. Wielki aktor nie będzie musiał dorabiać reklamą obcego banku ani handlować winem – żadna ujma – a ten z kategorii oczko niżej zachwalać kremu na hemoroidy.

Taka Polska jest możliwa. I w takiej, jako staruszek, nie będę się bał podreptać do parku albo wypuścić się wieczorem do teatru. Wisły ani Odry do końca nie uregulujemy, ale brzegi umocnimy na tyle, że wpiszą się w urbanistykę i spacery wzdłuż nich nie będą ustępowały przechadzkom wzdłuż Sekwany czy Renu.
W światowych rankingach pod względem Produktu Globalnego Brutto utrzymanie dzisiejszej pozycji (nr 22 wedle Banku Światowego) nie będzie nieszczęściem, zważywszy na to, że kilka krajów Azji i Afryki popycha mocno do przodu dynamika demograficzna. Pod względem PKB na głowę mieszkańca wyprzedzimy Grecję i Portugalię, zbliżymy się na wyciągnięcie ręki do Hiszpanii i Włoch, znajdziemy się całkiem blisko Francji i Wielkiej Brytanii, choć pozostaniemy wciąż za krajami skandynawskimi, Belgią, Holandią, Szwajcarią i Niemcami.

To scenariusz bardzo optymistyczny – dlatego użyłem słowa „mogłaby” – ale nie księżycowy. Przedstawiony wyżej awans w europejskich rankingach nie wziął się z kapelusza. Potrzeba jednak, aby nasze tempo wzrostu na jednego mieszkańca było regularnie, rok w rok, wyższe niż partnerów – założyłem dla nas 3,5 procent, a dla reszty 2 procent rocznie. Zważywszy na ostatnią dekadę, na pierwszy rzut oka wygląda to całkiem realistycznie, ale w rzeczywistości jest niesłychanie ambitne. Pamiętajmy bowiem, że po pierwsze – startowaliśmy z bardzo niskiego pułapu, a wówczas łatwiej o szybki wzrost, a po drugie – byliśmy beneficjantami ogromnej pomocy, a na taką nie ma co liczyć po roku 2020.

Do realizacji tego scenariusza trzeba sprawnych instytucji i mniej biurokracji, innej polityki naukowo-badawczej i więcej środków na B+R, a przede wszystkim zmiany postaw. Warcholstwo i skłonność do anarchii wytykali nam już Mickiewicz i Słowacki. Norwid mówił, że jesteśmy wspaniałym narodem i bezwartościowym społeczeństwem. W batalii o przyszłość jesteśmy obciążeni balastem historii. Powinniśmy go wyrzucać za burtę tak szybko, jak się da. Refleksja nad interesem narodowym wymaga przede wszystkim zrozumienia, w jakim kierunku zmierza świat, jak możemy na ten kierunek najskuteczniej wpływać, jak kroić naszą strategię na miarę najlepszych naszych cech i doświadczeń, a nie ułomności. To zorientowanie na przyszłość nie oznacza braku szacunku dla tradycji i dziedzictwa. Uparte przeświadczenie, że nasz konserwatyzm i przywiązanie do tradycji są tak niezłomne, iż będą nas wiecznie popychać ku nieracjonalnym wyborom, jest równie obraźliwe, jak szkodliwe. Przełamanie nawyków może zająć trochę czasu, ale na pewno ich nie przełamiemy, jeśli nie podejmiemy takich prób.

 
Wesprzyj nas