Legendy poznańskie to bogaty, najpełniejszy wielkopolski zbiór legend i podań który zaprasza czytelników w niezwykłą podróż po bliskich i znajomych miejscach.


Dlaczego diabeł kusił poznaniaków nad Wartą, a Jagiełło nie chciał z nim zadzierać? Skąd wzięła się jelenia głowa w synagodze? Gdzie w Poznaniu znajdziecie skarby i po której ulicy spacerują duchy?

W tym bogatym, najpełniejszym wielkopolskim zbiorze legend i podań odkryjecie historie najdawniejsze – o założeniu i nazwie Poznania, o św. Wojciechu, jak w nim się zatrzymał, o dramacie księżnej Ludgardy czy o ostrzeniu mieczów na Ostrowie Tumskim. Znajdziecie tu rzecz o św. Bernardzie, o trębaczu i dziwach na ratuszu, o burakach zamienionych w pieniądze i jeżyckim oporze przeciwko Szwedom, ale też powiastki obyczajowe – o pierdole z Gądek i elegancie z Mosiny czy maciejówce.

Niech porwie Was magia opowieści o grodzie Przemysła i życiu jego mieszkańców. Opowieści niezwykłych, tworzących jedyny w swoim rodzaju splot poznańskich legend, podań, facecji i baśni. Przenieście się w czasy najdawniejsze, dotknijcie ich na nowo.

„Poznańskie legendy”, zebrane i opracowane przez Krzysztofa Kwaśniewskiego, to bogaty, najpełniejszy zbiór podań i legend, a także anegdot i facecji z Poznaniem związanych. Obok popularnych, „sztandarowych” wręcz opowieści, znajdziemy w książce wiele historii wyjątkowych, będących zupełnym rarytasem, opatrzonych przy tym równie ciekawym komentarzem. Możemy dotknąć tutaj zarówno początków miasta (w tym samym i historii Polski), jak i czasów nam bliskich; splecionych razem, przenikających się wzajemnie – „czasu historycznego” i „czasu baśniowego”. Celem tego zbioru jest popularyzacja lokalnych, poznańskich tradycji ludowych.

Krzysztof Kwaśniewski
Legendy poznańskie
Wydawnictwo Poznańskie
Premiera: 5 września 2013


Trębacz ratuszowy i król kruków
(Czesław Kędzierski)

Opowiem wam dzisiaj pewną piękną historię o Ratuszu poznańskim. Ratusz poznański znacie z pewnością wszyscy, a przynajmniej znacie wy wszyscy, którzy mieszkacie w Poznaniu, a wy, kochani, mieszkający tam dalej, poza Poznaniem, widzieliście już zapewne Ratusz poznański choćby na obrazku, na fotografii. Jest to najpiękniejszy gmach Poznania, a jeden z najpiękniejszych w całej Polsce. Wznosi się on na Starym Rynku od sześciuset lat, a dumna jego, wysoka, niebotyczna wieża pamięta jeszcze chwały pełne czasy Jagiellońskie.

Z wieży tej roztacza się piękny widok na całe miasto i daleką okolicę. W wieży, tuż pod wielkim zegarem, znajduje się od dawien dawna izba tak zwanego trębacza ratuszowego. Trębacz ratuszowy był w dawnych czasach wartownikiem miejskim, to znaczy — czuwał stale we dnie i w nocy nad bezpieczeństwem miasta. Jeżeli na przykład gdzieś w mieście wybuchnął pożar, wtedy trębacz ratuszowy trąbił na alarm, wzywając mieszkańców do gaszenia pożaru.

Otóż przed wielu, wielu laty takim strażnikiem ratuszowym był zacny i wierny Przemko. Miał on synka Bolka, dla którego największą radością było przebywanie na galeryjce wieży. Przesiadywał tam też codziennie całymi godzinami. Przyglądał się ze swej wysoczyzny ludziom chodzącym po ulicach, takim malusieńkim jak karzełki. I przyglądał się chmurkom na niebie, które przybierały kształty różnych wielkoludów i koni, i smoków fantastycznych. I przysłuchiwał się głośnemu tykaniu zegara ratuszowego, który powtarzał bez przerwy swoją mowę tajemniczą:

Tyk-tak, tyk-tak, tyk-tak, było tak, jest tak, będzie tak!

A potem huczał:

Bam — bam — bam, ludzie tam, ludzie tam, a ja sam, służę wam, bam, bam…

Ach śliczny był świat tam wysoko, na wieży ratuszowej, całkiem inny niż ten mały, tam na dole, na rynku i ulicach miasta. Toteż Bolko postanowił zostać, gdy dorośnie, jeno trębaczem ratuszowym, podobnie jak ojciec jego, Przemko. Jednego razu, kiedy Bolko siedział jak zwykle na galeryjce wieży i rozmarzonym okiem w dal patrzył, nagle coś czarnego runęło u nóg jego. Bolko przeraził się ogromnie, ale uspokoił się niebawem, gdy spostrzegł, że był to tylko ptak, czarny kruk. Ptak leżał bezsilny, z obwisłym i skrwawionym skrzydłem.

Bolko był chłopcem bardzo dobrym i litościwym dla wszelkich zwierząt, toteż nie namyślając się długo, podniósł ostrożnie rannego kruka, pogłaskał czule po czarnym łebku i zaniósł do izby ojcowej. Tu wymył mu troskliwie zranione skrzydło, ranę wysmarował tłuszczem gojącym i ułożył na miękkim wełniaku, w kąciku obok swego łóżeczka. Bolko siadywał teraz całymi dniami przy kruku i pielęgnował go z serdeczną litością. I jakaż była jego radość, gdy po kilku dniach kruk wyzdrowiał już na tyle, że mógł się jako tako ruszać. Od tej chwili, skacząc zabawnie, kruk chodził wszędzie za Bolkiem niby piesek wierny za swoim panem. Aliści minął dalszy tydzień, kruk zupełnie już wyzdrowiał i wtedy jednej nocy zdarzyło się coś niezwykłego.

Kruk wskoczył na łóżeczko i dziobem uderzył Bolka lekko kilka razy w rękę. Bolko zbudził się. Otworzył oczy szeroko — i nagle stała się światłość. Przed nim stał kruk, który niebawem zmienił się w małego karzełka, w długim płaszczu purpurowym, i ze złotą koroną na głowie. Bolko oniemiał z przerażenia. Ale w tejże chwili karzełek przemówił do niego głosem smutnym a pełnym miłości:
— Nie lękaj się Bolku. Ja jestem królem kruków, któremu uratowałeś życie. Pewien strzelec miejski strzelił do mnie z samopału i przestrzelił mi skrzydło. I gdyby nie twoje serce litościwe i twoja troskliwa opieka, byłbym na pewno umarł. Ale teraz nadeszła chwila, kiedy musimy się rozstać. Muszę już wracać do mego ludu kruczego. Tobie zawdzięczam dziś życie, a w podzięce za okazaną mi litość i miłość pozostawiam ci ten oto mały upominek.

Powiedziawszy to, wręczył Bolkowi małą srebrną trąbkę, po czym rzekł jeszcze:
— Gdy będziesz kiedy w potrzebie, zatrąb na tej trąbce z wieży ratuszowej, zatrąb z narożnika wieży na cztery strony świata i czekaj na mnie z ufnością. A teraz żegnaj mi!
I karzełek zmienił się z powrotem w kruka, skoczył na okno, rozpostarł skrzydła i zniknął w przestrzeni, wśród ciemnej nocy.

Po odlocie kruka Bolko posmutniał bardzo, żal mu było ptaka, który stał mu się towarzyszem najmilszym i zabawką, i do którego przywiązał się całym sercem. Nazajutrz wyszukał w domu mocną tasiemkę, przywiązał do trąbki, po czym trąbkę zawiesił na piersi. Odtąd już nie rozłączał się z trąbką ani na chwilę.

Minęły lata i Bolko wyrósł na dzielnego młodzieńca; pomagał ojcu w czuwaniu na wieży nad bezpieczeństwem miasta, a poza tym ćwiczył się w rzemiośle wojennym jako żołnierz miejski dla obrony miasta.

I wtedy to nastały ciężkie czasy dla Poznania. Wojska nieprzyjacielskie wtargnęły do Polski, stanęły przed murami Poznania i zaczęły uderzać na nie ze wszystkich stron. Poznańczycy bronili się dzielnie, a najdzielniej walczył Bolko. Ale nieprzyjaciół było bardzo wielu. I kiedy wojska nieprzyjacielskie z wielką siłą uderzyły na Bramę Wrocławską, wtedy zdawało się, że maluczko, a miasto zdobędą.

Kobiety, dzieci i starcy w popłochu chronili się do kościołów i pałacu arcybiskupiego na wyspie tumskiej, a przy bramie zagrożonej zostali jeno mężczyźni. Walczyli jak lwy, ale szeregi ich malały coraz bardziej.

Bolko widząc dokoła siebie tak straszne spustoszenie, szalał z rozpaczy na myśl, że ukochane miasto padnie ofiarą wroga. Ale wtedy właśnie przypomniał sobie z lat dziecięcych trąbkę i słowa karzełka, króla kruków: „Gdy będziesz w potrzebie, zatrąb na tej trąbce z wieży ratuszowej na cztery strony świata i czekaj na mnie z ufnością”. I Bolko powiedział sobie: „Wszakże jestem teraz w wielkiej potrzebie, wszakże miastu mojemu i wszystkim mieszkańcom grozi straszne niebezpieczeństwo od wroga. Pokaż więc, trąbko moja, swoją moc!”.

Po czym Bolko zawołał do swych walczących towarzyszy:
— Wytrwajcie, bracia, na stanowisku! Nie dajcie się! Ja śpieszę po pomoc! Nasze zwycięstwo! Wytrwajcie! Bóg i Ojczyzna! — wykrzyknął i pobiegł co tchu w stronę Ratusza, wbiegł po krętych schodach na wieżę ratuszową i na swej srebrnej trąbce zagrał z całych sił na wszystkie cztery strony świata.
Gdy przebrzmiał ostatni dźwięk trąbki, Bolko wytężył wzrok i słuch. Z zapartym oddechem czekał na to, co teraz powinno nastąpić. Hen, na dole, na murawach koło Bramy Wrocławskiej toczyła się dalej walka zażarta i nic nie zaszło takiego, co by zapowiadało bliski ratunek dla oblężonych.

Bolko niecierpliwił się coraz więcej, każda chwila oczekiwania wydawała mu się wiecznością. Okrzyki walczących wzmagają się, rosną, aż w pewnej chwili wybuchają potężnym rykiem zwycięstwa. To wojska nieprzyjacielskie zaczynają przełamywać opór walczących obrońców.
Bolko, zobaczywszy to, myślał już tylko o tym, że nie wolno mu stać tu bezczynnie, że musi podążyć co prędzej naprzeciw wrogom — i choćby zginąć śmiercią walecznych. I już odwrócił się, by zbiec z wieży ratuszowej, gdy wtem ktoś przytrzymał go za kurtkę. Bolko spojrzał za siebie i jakież było jego zdziwienie, kiedy ujrzał króla kruków w płaszczu purpurowym na ramionach i w koronie złotej na głowie:
— Przywołałeś mnie — rzekł do Bolka. — Uspokój się, pomoc już bliska. — A powiedziawszy to, przyłożył do ust maleńką złotą trąbkę i zatrąbił swój sygnał królewski.

I w tejże chwili na krańcach nieba pokazały się chmury czarne, które zbliżały się z błyskawiczną szybkością. Były to olbrzymie, niezliczone, tysięczne stada kruków, nadlatujące ze wszystkich stron. Bolko zobaczywszy to, oniemiał całkiem ze zdumienia. Zafurkotało w powietrzu, załomotało, jakby grzmot szalejącej burzy i tysiące kruków, kracząc złowieszczo, runęły z góry wprost na wojska nieprzyjacielskie. Mocnymi skrzydłami biły w twarze napastników.

I wtedy stało się coś całkiem nieoczekiwanego. Wrogowie sądząc, że to sam diabeł wystąpił przeciwko nim na czele swych wojsk piekielnych, rzucali broń i uciekali w popłochu. Ale kruki nie zaprzestały walki, a przeciwnie — rzuciły się w pogoń za uciekającymi i zabijały ich swoimi dziobami.
Bolko nie posiadał się z radości. Pałającymi oczyma śledził przebieg tej dziwnej walki i ostateczną klęskę wojsk napastniczych. A kiedy ostatni wróg legł pod ciosami potężnych kruków, wtedy dopiero ocknął się i odwrócił, ażeby podziękować swemu wybawcy. Ale króla kruków już nie było. Znikł niepostrzeżenie.

Bolko dojrzał go w oddali, lecącego wysoko na czele swych zwycięskich wojsk kruczych. Zerwał więc czapkę z głowy i krzyknął za odlatującym:
— Zegnaj mi, królu kruków! Dzięki ci, dzięki stokrotnie za zwycięstwo!
Radość wielka zapanowała w mieście z powodu pogromu wroga. Bolka w nagrodę za uratowanie miasta od wroga obnoszono tryumfalnie po wszystkich ulicach i obrano wójtem miasta Poznania.

A dla uczczenia tego niezwykłego zwycięstwa postanowiono, ażeby trębacz ratuszowy od tej pory grał hejnał zwycięski króla kruków stale, co godzinę, z czterech narożników wieży. Hejnał ten słyszymy po dziś dzień. Kruki co prawda już nie przylatują, ponieważ srebrna trąbka króla kruków zaginęła bezpowrotnie. Bolko upuścił ją z wieży przerażony widokiem zbliżających się stad kruczych. I mimo poszukiwań trąbki czarodziejskiej już nie znaleziono.
Przepadła bez śladu. Pozostał jednak hejnał, który nam gra.

***

Trębaczem ratuszowym był zwykle ktoś z poznańskiej straży miejskiej, na której utrzymanie i wyposażenie przeznaczył część ówczesnej wsi Górczyn już król Władysław Łokietek. Miejskich strażników nocnych nazywano (przezywano?) ceklarzami (to jest pachołkami, siepaczami), zaś dziennych — pobudkami. Podanie znane było już przed I wojną światową, choć nie wydaje się bardzo stare. Warto dodać, że opowieść na tyle zadomowiła się w pamięci poznańczyków, że nawet w czasie II wojny światowej, w 1943 roku, niemiecki uczeń Heinz Rae-der opowiedział je w konkursie na wypracowanie w ówczesnych niemieckich szkołach, a legendę opublikowano w ówczesnym wydawnictwie naukowym.

To pierwsze, bardzo rozbudowane literacko ujęcie zasługuje na uwagę także ze względu na osobę autora tej jego wersji. Własnymi siłami, mimo skromnego pochodzenia, uzyskał literacką pozycję i stał się znaną postacią w międzywojennym Poznaniu. Zawsze w pośpiechu, zawsze w szerokoskrzydłym, „artystowskim” czarnym kapeluszu „Wujcio Czesio”, jak się podpisywał w licznych utworach dla dzieci i jako redaktor pisemka „Mój Przyjaciel” (dodatku dla dzieci do „Kuriera Poznańskiego” i do „Orędownika”), autor Bajek polskich wujka Czesia, występował też często w radiu. A „być postacią” to też jakaś forma podania, choć może mniej trwała. Najbogatszą galerię dawnych, poznańskich postaci stworzył oczywiście (dużo wcześniej) Marceli Motty, ale właśnie podań w jego dziele prawie nie ma.

 
Wesprzyj nas