Fascynująca opowieść o wielkiej pogoni przez ocean, którą śledziły miliony czytelników gazet na całym świecie. Wspaniała historia napisana przez mistrza tej formy.


Prawdziwa historia dwóch mężczyzn: Guglielmo Marconiego, włoskiego fizyka, konstruktora i laureata Nagrody Nobla za wkład w rozwój telegrafii bezprzewodowej, oraz Hawley’a Crippena, angielskiego lekarza i zbrodniarza, których losy połączył jeden z największych w historii pościgów policyjnych.

Marconi, opanowany bez reszty obsesją stworzenia sposobu łączności, który w owych czasach wydawał się nadprzyrodzonym, z zapałem walczy z falą sceptycyzmu, by wbrew wszelkim przewidywaniom przejść ze swym wynalazkiem do historii. W tym samym czasie Hawley Crippen, ceniony lekarz, popełnia zbrodnię niemal doskonałą. Najpierw truje swoją żonę, potem jej poćwiartowane zwłoki chowa w piwnicy, a następnie rozpowiada wśród znajomych, że małżonka wróciła do Stanów.

Kiedy Scotland Yard odkrywa podczas przeszukania domu zwłoki kobiety, Crippen, by uniknąć aresztowania, zmuszony jest uciekać do Kanady. Grom z jasnego nieba to prawdziwa historia wielkiej pogoni przez ocean, którą śledziły miliony czytelników gazet na całym świecie. To opowieść o jednym z największych w historii pościgów policyjnych, który zakończył się sukcesem tylko dzięki wynalezionej przez Guglielmo Marconiego telegrafii bezprzewodowej. Dwie fascynujące postacie: wynalazca i morderca. Ich losy połączyła zbrodnia, a ich historię opisał mistrz tej formy.

Erik Larson
Grom z jasnego nieba
Tłumaczenie: Monika Wyrwas-Wiśniewska
Wydawnictwo Sonia Draga
Premiera: 4 września 2013


Rozproszona uwaga

Jak żarliwie utrzymywał jeden obóz, cała historia miała swój początek wieczorem 4 czerwca 1894 roku pod numerem 21 przy Albemarle Street w Londynie, pod którym to adresem mieściła się Royal Institution, czyli Instytut Królewski. Chociaż było to jedno z najdostojniejszych brytyjskich towarzystw naukowych, zajmowało budynek skromnej wielkości, zaledwie dwupiętrowy. Półkolumny, którymi ozdobiono fasadę, były dodatkiem późniejszym, mającym przydać budowli nieco splendoru. We wnętrzu mieściła się sala wykładowa, laboratorium, kwatery oraz bar, w którym członkowie towarzystwa mogli przedyskutować ostatnie postępy w nauce.

W sali wykładowej do wieczornej prezentacji szykował się właśnie wielkiej sławy fizyk. Miał, oczywiście, nadzieję zaskoczyć słuchaczy, ale nie podejrzewał, że ten wykład okaże się najważniejszy w jego życiu i że spowoduje kilkudziesięcioletni konflikt. Fizyk nazywał się Oliver Lodge, a skutki wykładu były jego własną winą – kolejnym objawem, jak to nawet sam przyznawał, podstawowej cechy charakteryzującej jego podejście do pracy. Po raz ostatni sprawdził ustawienie elektrycznego aparatu na stole pokazowym. Niektóre części tego urządzenia były znane, ale większości nigdy nie oglądano na tej sali.

Na zewnątrz, na Albemarle Street policja stanęła przed zwykłym problemem. Ulicę zatarasowały powozy, sprawiając, że wyglądała jak wielkie czarne złoże węgla. Choć w okolicach Mayfair powietrze zwykle nasycone było zapachem lip i intensywną, ciężką słodyczą cieplarnianych kwiatów, Albemarle Street śmierdziała gnojem i moczem, pomimo wysiłków młodych, ubranych w czerwone koszule „ulicznych porządkowych”, którzy chodzili wśród koni, zbierając nie w porę oddawane odchody. Funkcjonariusze Metropolitan Police nakazywali woźnicom opuszczać ulicę, gdy tylko wysadzą pasażerów.

Mężczyźni ubrani byli na czarno, kobiety w suknie wieczorowe. Instytut Królewski, założony w 1799 roku, aby „krzewić wiedzę i ułatwiać wprowadzanie użytecznych mechanicznych ulepszeń”, był sceną wielkich odkryć. W jego laboratoriach Humphry Davy odkrył sód i potas, a także wynalazł bezpieczną lampę górniczą, a Michael Faraday odkrył zjawisko indukcji elektromagnetycznej, czyli wywoływanie w obwodzie wtórnym prądu przez ładunki krążące w obwodzie pierwotnym. Wykłady w Instytucie, tak zwane „Piątkowe Rozprawy”, cieszyły się niezwykłą popularnością, a zamieszanie, jakie powodowały w ruchu ulicznym, stało się tak wielkie, że londyńskie władze musiały uczynić z Albemarle pierwszą jednokierunkową ulicę w Londynie.

Lodge był profesorem fizyki na uniwersytecie w Liverpoolu, gdzie jego laboratorium znajdowało się w pomieszczeniu niegdyś stanowiącym wyłożoną materacami celę w domu dla obłąkanych. Na pierwszy rzut oka sprawiał wrażenie uosobienia szanowanej nauki brytyjskiej. Miał gęstą siwiejącą brodę, a głowę – „wielką głowę”, jak to ujął jego przyjaciel – łysą do punktu tuż za uszami, skąd włosy spływały po czaszce w gąszczu loków. Przy wzroście metr dziewięćdziesiąt ważył mniej więcej dziewięćdziesiąt pięć kilogramów. Pewna młoda kobieta stwierdziła kiedyś, że taniec z Lodge’em przypomina taniec z kopułą katedry św. Pawła.

Choć uważano go za człowieka uprzejmego, w młodości miał inklinacje do okrucieństwa, co w nim samym, w miarę jak się starzał, wywoływało skruchę i zdumienie. Podczas nauki w małej szkole Combs Rectory założył Towarzystwo Niszczenia Gniazd z siedzibą tamże. Członkowie tego klubu wyszukiwali ptasie gniazda, plądrowali je, tłukli jaja i zabijali pisklęta, a potem strzelali z procy do ptasich rodziców. Lodge wspominał, że kiedyś zbił psa batem zabawką, ale składał to na karb zwykłego dziecięcego okrucieństwa. „Bez względu na to, jakie mam wady, okrucieństwo do nich nie należy” – napisał we wspomnieniach. – „Jest to dla mnie rzecz wyjątkowo odrażająca”. Lodge dorastał w czasach, kiedy uczeni zaczęli wydobywać z pomroków całe legiony niewidzialnych zjawisk, przede wszystkim w dziedzinie elektryczności i magnetyzmu. Pisał we wspomnieniach o tym, jak wykłady w Instytucie Królewskim rozpalały jego wyobraźnię. „Szedłem do domu londyńskimi ulicami albo przez Fitzroy Square, mając poczucie nierealności otoczenia. Zdawało mi się, że we wszechświecie otwierają się rzeczy głębsze, które usuwają w cień rzeczy zwykłe, dostępne zmysłom, tak że plac i jego płoty, domy, wozy i ludzie poczynali mi się wydawać nierealnymi cieniami, złudnymi widziadłami, częściowo przysłoniętymi, a częściowo przenikniętymi przez umysłową i duchową rzeczywistość”.

Instytut Królewski stał się dla Lodge’a „miejscem świętym, gdzie intronizowano czystą naukę i oddawano jej cześć”. Uwierzył, że najwyższą jej formą jest nauka teoretyczna, i gardził ludźmi, których on i jemu podobni naukowcy określali mianem „praktyków”, tymi nowymi poganami, wynalazcami, inżynierami i majsterkowiczami, którzy rezygnowali z badań teoretycznych dla ślepych prób i których motywem był zysk. Lodge określił raz proces uzyskiwania patentu jako „niestosowny i odrażający”. W miarę postępów kariery jego również proszono o wygłaszanie Piątkowych Rozpraw, on zaś rozkoszował się każdą okazją publicznego ujawnienia sekretów natury. Kiedy gdzieś dokonano znaczącego odkrycia, starał się jako pierwszy zaprezentować je publicznie – postąpił tak już w 1877 roku, gdy zdobył jeden z pierwszych fonografów i przywiózł go do Anglii na publiczną prezentację. Ale jego zapatrzenie w nowości miało również swoje negatywne konsekwencje: podatność na rozpraszanie uwagi. Cechowało go wzniosłe dyletanctwo, które jak przyznał pod koniec życia, było fatalną wadą.

„Interesowałem się wieloma tematami i rozciągałem swą uwagę na znaczny obszar – co jak sądzę, dobre było dla mojej edukacji, ale nie tak płodne w wynikach” – napisał. Gdy badania naukowe zbliżały się do punktu przełomowego, „wpadałem w rodzaj podniecenia, które nakazywało mi je przerwać i nie dążyć dalej drogą do świetlanego końca […]. To dziwne uczucie stało się przyczyną, dla której nie sfinalizowałem wielu tematów, nie ruszyłem ścieżkami, na których uczyniłem już pierwsze kroki”.

Ku konsternacji kolegów rzeczą najbardziej odciągającą jego uwagę był świat nadprzyrodzony. Został członkiem Towarzystwa Badań Parapsychicznych, założonego w 1882 roku przez grupę trzeźwo myślących osób, głównie naukowców i filozofów, pragnących poddać naukowej analizie duchy, seanse spirytystyczne, telepatię i inne zjawiska paranormalne, czyli jak głosiło Towarzystwo w każdym wydaniu swej gazety: „badać bez uprzedzeń i w naukowym duchu te zdolności człowieka, prawdziwe lub domniemane, które wydają się niemożliwe do wyjaśnienia za pomocą uznawanej powszechnie hipotezy”. Statut Towarzystwa głosił, że członkostwo w nim nie oznacza wiary w „fizyczne siły inne niż te uznawane przez fizykę”. Nikogo nie deprymował fakt, że w jego obrębie funkcjonował Komitet do spraw Nawiedzonych Domów. Liczba członków rosła szybko, aż osiągnęła liczbę sześćdziesięciu.

Znalazło się wśród nich wielu nauczycieli akademickich i najjaśniejszych umysłów epoki, między innymi John Ruskin, H.G. Wells, William E. Gladstone, Samuel Clemens (lepiej znany jako Mark Twain) oraz wielebny C.L. Dodgson (o równie znanym pseudonimie pisarskim Lewis Carroll). Na liście członków znajdował się również Arthur Balfour, przyszły premier Anglii, oraz William Jones, pionier psychologii, który latem 1894 roku został prezesem Towarzystwa.

To dociekliwość, a nie wiara w duchy, skłoniła Lodge’a, by wstąpił do Towarzystwa. Okultyzm był dla niego po prostu kolejnym wartym zbadania niewidzialnym królestwem, najodleglejszą prowincją powstającej właśnie nauki psychologii. Ujawnienie za jego życia tak wielu niewyobrażalnych dotąd zjawisk fizycznych – między innymi fal elektromagnetycznych odkrytych przez Heinricha Herza – kazało mu przypuszczać, że świat umysłu kryje własne tajemnice. Fakt, że fale mogą płynąć przez eter, zdawał się potwierdzać istnienie innego poziomu rzeczywistości. Skoro można wysłać w eter fale elektromagnetyczne, to czy założenie, że duchowa esencja człowieka, jego elektromagnetyczna dusza, również może tam istnieć, naprawdę jest takie dziwaczne? Tym bardziej, że w ten sposób można było wyjaśnić nawiedzenia i powodowane przez duchy hałasy, które stały się nieodłączną częścią ludowych podań. Zjawy zamieszkujące wiejskie domy, poltergeisty zakłócające spokój opactw i duchy pukające w stoliki podczas seansów spirytystycznych – to wszystko w oczach Lodge’a i innych członków Towarzystwa warte było obiektywnej analizy na równi z niewidzialnymi podróżami fal elektromagnetycznych.

Lodge był już członkiem Towarzystwa od kilku lat, kiedy pewne wydarzenie stało się wyzwaniem dla jego umiejętności zachowania naukowego dystansu. W Bostonie William James od własnej rodziny dowiedział się o niejakiej „pani Piper” – Leonore Piper – medium, która podobno posiadała niezwykłe moce. Zamierzając zdemaskować ją jako oszustkę, James zorganizował seans i sam został oczarowany. Zaproponował wówczas, by Towarzystwo zaprosiło panią Piper do Anglii na serię eksperymentów. Wraz z dwiema córkami przypłynęła ona do Liverpoolu w listopadzie 1889 roku, po czym udała się do Cambridge, gdzie odbyło się kilka seansów, obserwowanych wnikliwie przez członków Towarzystwa. Lodge umówił sobie prywatny seans i nagle stwierdził, że słucha swej nieżyjącej ciotki Anne, cudownej kobiety o żywym intelekcie, która pomogła mu, gdy wbrew woli ojca postanowił zostać naukowcem. Powiedziała mu kiedyś, że odwiedzi go po śmierci, jeśli tylko będzie w stanie, a teraz głosem, który świetnie pamiętał, przypomniała mu o tej obietnicy. „Była to niezwykła rzecz” – napisał.

Uznał, że właśnie otrzymał dowód, iż jakaś część ludzkiego umysłu żyje również po śmierci. Jak napisał, był „całkowicie przekonany nie tylko o tym, że człowiek żyje po śmierci, ale również o tym, że w pewnych warunkach ma możliwość porozumiewania się z tymi, którzy zostali na ziemi”. Właśnie z powodu swych różnorodnych zainteresowań i rozkoszy, jaką czerpał z nowych odkryć, w czerwcu 1894 roku stał się jednym z najpopularniejszych wykładowców Instytutu Królewskiego.

***

Wieczorny wykład zatytułowany był „Dzieło Hertza”. Heinrich Hertz zmarł na początku roku, a Instytut poprosił Lodge’a o wykład na temat jego eksperymentów. Przystał na to z ochotą. Głęboko poważał Hertza, wierzył również, że gdyby nie własna fatalna skłonność do rozpraszania się, zdołałby go pokonać i samemu zapisać się na kartach historii. W swoich wspomnieniach omal nie stwierdził, że to on, a nie Hertz, jako pierwszy dowiódł istnienia fal elektromagnetycznych. Rzeczywiście, był tego bliski, ale zamiast podążać za kuszącymi wynikami doświadczeń, porzucił pracę, a swoje ustalenia zaprezentował w przeciętnym dziełku o piorunochronach.

Wszystkie miejsca w sali wykładowej były zajęte. Lodge przemawiał przez kilka minut, po czym rozpoczął prezentację. Najpierw wywołał iskrę. Trzask podobny do wystrzału przykuł uwagę widzów. Ze zdumieniem zauważyli, że iskra spowodowała reakcję – rozbłysk światła – w drugim aparacie, umieszczonym w pewnej odległości i niepołączonym z pierwszym. Najważniejszą częścią aparatu było urządzenie, które Lodge sam zaprojektował i nazwał „kohererem”: rurka wypełniona opiłkami metalu, podłączona do zwykłego obwodu elektrycznego. Opiłki pozostawały w stanie spoczynku i nie przewodziły elektryczności, póki Lodge nie skrzesał iskry i nie wywołał w ten sposób fal elektromagnetycznych. Pod ich wpływem opiłki nagle stawały się przewodnikami – „zlepiły się” – i umożliwiły przepływ prądu. Postukawszy palcem w rurkę, Lodge przywrócił opiłki do poprzedniego stanu i obwód zamarł.

Choć na pozór było to proste doświadczenie, zebrani nigdy wcześniej nie widzieli niczego podobnego: Lodge zmusił niewidzialną energię, fale Hertza, by wywołały reakcję w odległym urządzeniu i to bez żadnych drutów. Oklaski zabrzmiały niczym grzmot burzy.

Po wykładzie lord Rayleigh, wybitny fizyk i matematyk, a także sekretarz Royal Society, czyli Towarzystwa Królewskiego, podszedł do Lodge’a, by mu pogratulować. Prezentacja wskazywała ścieżkę, na której badaniu na pewno warto się było skupić, znał jednak tendencje wykładowcy do rozpraszania uwagi. „No to teraz może pan ruszać dalej” – powiedział. – „To praca pańskiego życia!” Lodge nie posłuchał rady lorda Rayleigha, tylko, jak zwykle niezdolny do skupienia się na jednym temacie badań, wyjechał do Europy na wakacje, podczas których rozpoczął naukową eksplorację zupełnie innego rodzaju.

Udał się na Ile Roubaud, niewielką wysepkę u śródziemnomorskich wybrzeży Francji, a tam stał się świadkiem przedziwnych rzeczy, które ponownie spowodowały rozproszenie jego uwagi i to w chwili, która okazała się kluczowa tak dla jego kariery, jak i dla historii nauki. Ponieważ w czasie, kiedy prowadził badania na Ile Roubaud, daleko na południu ktoś inny rozpoczął ciężką pracę – błyskotliwie, zawzięcie i nałogowo – badając siły niewidzialnego świata za pomocą tych samych narzędzi, których Lodge użył podczas prezentacji w Instytucie Królewskim. Miało to później spowodować wielkie rozżalenie i konsternację fizyka.

Wielkie Sza

Nie była to wizja sensu stricto, taka jak obraz Madonny na pniu drzewa, ale raczej pewność, deklaratywne stwierdzenie, które pojawiło się nagle w jego umyśle. W przeciwieństwie do innych nagłych przebłyskujących idei, ta nie zblakła i nie straciła ostrości, ale stawała się coraz bardziej konkretna. Później Marconi miał powiedzieć, że w całej sprawie pojawił się aspekt boskości, jakby został wybrany spośród wszystkich innych ludzi na świecie, by otrzymać tę ideę. Początkowo wywoływało to jego niepokój – dlaczego właśnie on, dlaczego nie Oliver Lodge albo na przykład Thomas Edison? Idea objawiła mu się w najbardziej prozaiczny sposób.

Latem 1894 roku, kiedy miał dwadzieścia lat, rodzice postanowili uciec przed falą straszliwych upałów, która ogarnęła Europę, na wyżej położone, chłodniejsze tereny. Opuścili Bolonię i udali się do miasta Biella we włoskich Alpach, położonego poniżej Santuario di Oropa, zespołu świątyń związanego z legendą Czarnej Madonny. Podczas tych rodzinnych wakacji Marconiemu wpadł w ręce numer dziennika „Il Nuovo Cimento”, w którym przeczytał wspomnienie pośmiertne o Heinrichu Hertzu autorstwa Augusto Righi, ich sąsiada i profesora fizyki na uniwersytecie w Bolonii. Coś w tym artykule zadziałało niczym intelektualny odpowiednik iskry wzbudzonej przez Lodge’a i w jednej chwili spowodowało, że myśli Marconiego, niczym opiłki w kohererze, zmieniły położenie. „Największy problem stanowił dla mnie fakt, że ta idea była taka elementarna, taka logicznie prosta. Trudno mi było uwierzyć, iż nikt inny nie pomyślał o wprowadzeniu jej w życie” – wspominał później Marconi. – „Po prawdzie uczynił to Oliver Lodge, ale o włos minął się z właściwą odpowiedzią. Ta idea w moich oczach była taka prawdziwa, że nie pojmowałem, w jaki sposób innym może się wydać zupełnie fantastyczna”.

Miał mianowicie nadzieję – a raczej zamierzał – przesłać wiadomość na dużą odległość powietrzem, wykorzystując do tego celu niewidzialne fale Hertza. Nic w prawach fizyki, tak jak je wówczas pojmowano, nie wskazywało, że podobny wyczyn jest w ogóle możliwy. Wręcz przeciwnie. Dla reszty naukowego świata propozycja Marconiego wydawała się kwestią z pogranicza pokazów magii i seansów spirytystycznych, jak jakiś rodzaj elektrycznej telepatii. Później miało się okazać, że przyczyną rozpoczęcia tej wielkiej przygody była niewiedza Marconiego – oraz niechęć jego matki do katolickich księży.

***

Cechą Guglielma Marconiego najbardziej uderzającą dla tych, którzy spotykali go po raz pierwszy, był fakt, że zawsze wyglądał na dużo starszego, niż był w istocie. Średniego wzrostu, ciemnowłosy mężczyzna w przeciwieństwie do swoich rodaków cerę miał jasną, oczy zaś niebieskie – dziedzictwo po irlandzkiej matce. Jego twarz była spokojna i poważna, a tę powagę podkreślały jeszcze ciemne, proste brwi i wykrój ust, składające się na wyraz niesmaku i zniecierpliwienia. Wszystko ulegało zmianie, kiedy się uśmiechał – przynajmniej tak twierdzili ci, którzy go znali. To twierdzenie trzeba przyjąć na wiarę, gdyż liczne fotografie prezentują Marconiego co najwyżej z półuśmiechem, a był to dla niego najmniej korzystny wyraz twarzy, implikujący pogardę.

Ojciec Guglielma, Giuseppe Marconi, zamożny farmer i przedsiębiorca, był dość surowy i chciał, by syn poszedł w jego ślady. Matka, Anne Jameson, spadkobierczyni sławnego imperium irlandzkiej whisky, miała bardziej impulsywną i ciekawą naturę. Guglielmo był jej drugim dzieckiem, urodził się 25 kwietnia 1874 roku. Według rodzinnej legendy, wkrótce po jego narodzinach starszy wiekiem ogrodnik wykrzyknął na widok jego uszu: Che orecchi grandi ha!, czyli „Jakież on ma wielkie uszy!”. Rzeczywiście, uszy Guglielmo miał nadspodziewanie duże i na zawsze pozostały jedną z jego najbardziej rzucających się w oczy cech fizycznych. Anne obraziła się wówczas i odparowała: „Będzie słyszał najcichszy szept powietrza”. Legenda rodzinna utrzymuje również, że chłopiec odziedziczył po niej nie tylko jasną cerę i błękitne oczy, ale również samowolną naturę, z powodu której burzliwie ścierały się w nim przeciwstawne cechy charakteru. Wiele lat później jego własna córka, Degna, opisała go jako sumę przeciwności: „cierpliwość i niekontrolowany gniew, uprzejmość i surowość, nieśmiałość i czerpanie przyjemności z pochlebstw, poświęcanie się celowi i” – ta ostatnia cecha była dla niej źródłem ogromnego bólu – „obojętność na uczucia osób, które go kochały”.

Marconi dorastał w majątku rodzinnym, Villa Griffone w Pontecchio nad rzeką Reno, jakieś dwadzieścia kilometrów na południe od Bolonii, tam gdzie teren zaczyna się podnosić w kierunku Apeninów. Dom, jak wiele willi we Włoszech, był obszernym, kamiennym prostopadłościanem o trzech kondygnacjach. Fronton pokrywała sztukateria pomalowana na kolor dojrzałej pszenicy, a każde z dwudziestu umieszczonych w trzech rzędach okien obramowane było ciężkimi, zielonymi okiennicami. Na tarasie, przed frontowymi drzwiami, stały donice z drzewkami cytrynowymi. Wokół loggii rosła paulownia, kwitnąca pękami jasnofioletowych kwiatów. W pogodny dzień na południowym horyzoncie rysowały się niebieskie kontury Apeninów. O zmierzchu zachodzące słońce barwiło je na różowo.

Marconiego od wczesnego dzieciństwa fascynowała elektryczność. Nie było w tym nic niezwykłego – w owym czasie każdy, kto miał zacięcie naukowe, uważał ten temat za fascynujący, a nigdzie bardziej niż w Bolonii, od dawna związanej z badaniami nad elektrycznością. To tutaj wiek wcześniej Luigi Galvani wyczyniał straszne rzeczy z martwymi żabami, na przykład przyczepiał im mosiężne haczyki do kręgosłupa i wieszał je na metalowym pręcie, żeby obserwować ich skurcze. Za pomocą takich doświadczeń starał się udowodnić swoją tezę, że mięśnie żab zawierają elektryczny płyn, jak to określał: „elektryczność zwierzęcą”. Również w Bolonii rówieśnik i konkurent Galvaniego, hrabia Alessandro Volta, zbudował swoje słynne „ogniwo”, złożone z warstwy srebra, szmaty nasączonej słoną wodą i cynku – w ten sposób stworzył pierwszą baterię zdolną wytworzyć prąd.

Jako dziecko Marconi miał bardzo zaborczy stosunek do elektryczności. Mówił o niej „moja elektryczność”. Stopniowo jego eksperymenty stawały się coraz bardziej skomplikowane i zabierały mu coraz więcej czasu. Talent, który objawiał w majsterkowaniu, nie przekładał się jednak na naukę, choć tu być może powodem był stosunek jego matki do edukacji. „Jedną z nieprzeniknionych tajemnic otaczających Marconiego jest jego niemal zupełny brak formalnego wykształcenia” – napisał jego wnuk, Francesco Paresce, fizyk pracujący w dwudziestopierwszowiecznym Monachium. – „Moim zdaniem miało to na pewno coś wspólnego z ogromną niechęcią, jaką Anne żywiła wobec kościoła katolickiego, a która wynikała z jej protestancko-irlandzkiego wychowania, zapewne utwierdzonego przez kontakty z bolońską socjetą końca dziewiętnastego wieku”. W owym czasie Bolonia była blisko związana z Watykanem. Anne prosiła męża w liście, by ją zapewnił, że Guglielmo będzie mógł poznać podstawy jej religii i że nie będzie miał kontaktu z przesądem, którego powszechnie uczy się małe dzieci we Włoszech. Najlepsze szkoły w mieście prowadzili jezuici, co w oczach Anne dyskwalifikowało je jako placówki edukacyjne odpowiednie dla syna. Wymusiła na mężu przysięgę, że nie pozwoli, by Guglielma »uczyli księża«”.

Sama uczyła syna albo zatrudniała guwernerów. Pozwalała mu się koncentrować na fizyce i elektryczności kosztem gramatyki, literatury, historii i matematyki. Uczyła go gry na fortepianie i zaszczepiła w nim miłość do Chopina, Beethovena oraz Schuberta. Wkrótce odkrył, że potrafi nie tylko odczytywać muzykę z nut, ale również przenosić ją w myślach w inną tonację. Anne nauczyła go ponadto angielskiego i dopilnowała, by posługiwał się poprawnie tym językiem.

Marconi chodził do szkoły tylko czasami, tam gdzie akurat zatrzymała się rodzina, być może we Florencji albo w Livorno, ważnym włoskim porcie. Regularną naukę w szkole rozpoczął, gdy miał dwanaście lat. Rodzice wysłali go do Florencji do Istituto Cavallero, gdzie jego wychowanie w odosobnieniu okazało się nie lada problemem. Był nieśmiały i nigdy nie nauczył się skutecznie zawierać i utrzymywać przyjaźni, które to umiejętności dzieci opanowują w pierwszych latach w szkole. Jego córka, Degna, napisała: „Wyraz twarzy Guglielma, który zdaniem kolegów oznaczał wyniosłość, tak naprawdę skrywał nieśmiałość i niepokój”.

W istituto Marconi odkrył, że na nauce angielskiego ucierpiał jego włoski. Pewnego razu usłyszał od dyrektora szkoły, że jego włoski „jest potworny”. Aby udowodnić, że ma rację albo po prostu po to, by upokorzyć chłopca, dyrektor kazał Marconiemu wyrecytować poemat, który tego dnia analizowano na lekcji. „I mów głośno!” – nakazał. Marconi przeczytał pierwszą linijkę i cała klasa wybuchnęła śmiechem. Jak to opisała Degna: „Koledzy zaczęli wyć jak ogary na świeżym tropie. Zanosili się śmiechem, klepali po udach i zaczęli go przedrzeźniać”.

Wiele lat później jeden z nauczycieli Marconiego powiedział dziennikarzowi: „Zachowywał się przykładnie, ale jeśli chodzi o rozum… no cóż, im mniej powiem na ten temat, tym lepiej. Chyba wiele razy dostał lanie, ale znosił bicie jak anioł. Nigdy nie był w stanie nauczyć się niczego na pamięć. Doszedłem do wniosku, że nie jest do tego zdolny. Nigdy nie widziałem dziecka z równie zawodną pamięcią”. Nauczyciele nazywali Marconiego „małym Anglikiem”.

Potem przyszły inne szkoły i inni nauczyciele, jak również prywatne lekcje elektryczności prowadzone przez jednego z czołowych profesorów z Livorno. Marconi poznał Nella Marchettiego, emerytowanego telegrafistę, który tracił wzrok. Dobrze się ze sobą rozumieli i wkrótce chłopak zaczął czytać starszemu mężczyźnie, a ten nauczył go w zamian alfabetu Morse’a i techniki wysyłania wiadomości za pomocą telegrafu.

Wiele lat później naukowcy równie mocno jak sam Marconi zaczęli się dziwić, dlaczego ze wszystkich ludzi na świecie to właśnie on dostrzegł coś, co przeoczyły najtęższe umysły jego czasów. Oczywiście, w XX wieku jego idea zaczęła się wydawać czymś zwyczajnym czy wręcz elementarnym, ale w swoim czasie była tak zaskakująca, że niektórzy uważali go niemal za szarlatana i oszusta – a nawet gorzej, za cudzoziemskiego oszusta – i uczynili jego drogę do celu o wiele trudniejszą. By w pełni pojąć nowatorskość idei, trzeba się cofnąć krok w tył, w ogromny obszar historii, który Degna nazwała „Wielkim Sza”.

 
Wesprzyj nas