Powieść jednej z najbardziej cenionych amerykańskich autorek. Doskonała proza, która oddycha emocjami.


Kiedy w lokalu Johna zjawia się Fay, nieśmiała dziewczyna o delikatnej urodzie, mężczyzna nie podejrzewa, jak ważną rolę odegra w jego życiu. John będzie zaskoczony uczuciem, którym niespodziewanie obdarzy nieznajomą. Intymna relacja stanie się obietnicą zupełnie nowego, szczęśliwszego rozdziału w życiu ich obojga.

Wraz z Fay pojawi się jednak jej brat, Carl. Chłopak nieobliczalny, zagubiony, niebezpieczny. Spotkanie z dwójką młodych ludzi wytrąci Johna z rytmu, którym żył od lat, zmusi do konfrontacji z przeszłością.

Ujmująca proza Ann Patchett zyskała uwielbienie czytelników na całym świecie i została doceniona przez szerokie grono krytyków. O sukcesie jej literackich dokonań przesądza subtelny, wyjątkowy styl i pełna intensywnych emocji fabuła.

Ann Patchett to jedna z najlepszych współczesnych pisarek amerykańskich, autorka bestsellerowego Stanu zdumienia, ogłoszonego kobiecym Jądrem ciemności. W 2012 roku została umieszczona przez magazyn „Time” na liście 100 najbardziej wpływowych osób. Laureatka Orange Prize oraz Pen/Faulkner Award.

O Taft:
„Wzruszające świadectwo ojcowskiej miłości do dziecka, o której rzadko pisze się z taką pasją”.
„Los Angeles Times”

O Ann Patchett:
„Ann Patchett jest wyjątkową pisarką: hojna, odważna i niezwykle mądra młoda autorka”.
„The New York Times”

Ann Patchett
Taft
przełożyła: Anna Gralak
Wydawnictwo Znak
Premiera: 26 września 2013


Do baru weszła dziewczyna. Stałem pochylony, próbując otworzyć karton dewara bez pomocy noża. Poprzedniego dnia wygiąłem ostrze, podważając starą metalową tackę do lodu, która przymarzła do ściany zamrażarki. Karton był ciasno oklejony taśmą. Dziewczyna czekała w milczeniu, niczego nie zamówiła, nie oparła się o bar. Trzymała torebkę obiema rękami i stała bez ruchu. Pochylony nad kartonem, widziałem ją jakby do góry nogami. Była raczej niska, blada, przeciętnej urody, dużą puchową kurtkę włożyła na sukienkę. Patrzyłem, jak przygląda się dekoracjom na ścianach, czarno-białym zdjęciom Muddy’ego Watersa i Howlin’ Wolfa w popękanych ramkach, znakowi podprowadzonemu z Elvis Presley Boulevard, wiszącemu łbu chudej sarny. Udawała zainteresowanie, bo dzięki temu nie musiała na nikogo patrzeć. Nie żeby miała na kogo. Był luty, środa, czwarta po południu.

Martwa godzina najbardziej martwego z sezonów i dlatego mi się nie spieszyło. Ta taśma klejąca doprowadzała mnie do szału. Zanim udało mi się otworzyć karton, z kuchni wyszła Cyndi i ruszyła prosto do dziewczyny.
– Co podać? – zapytała.
Wtedy się wyprostowałem, bo dziewczyna w puchowej kurtce była za młoda na alkohol. Miała osiemnaście, dziewiętnaście lat. Może mniej. Człowiek, który spędza w barze tyle czasu ile ja, od razu to wyczuwa. Cyndi nie wiedziała o barach niczego poza tym, że można się w nich upić. Sama była jeszcze dziewczyną, a dziewczyny nie potrafią oceniać dziewczyn.
– Podaj jej colę – powiedziałem, podchodząc do nich.
Ale dziewczyna podniosła rękę i natychmiast się zatrzymałem, tak po prostu. Zabawna sprawa.
– Przyszłam w sprawie pracy – oznajmiła.

No tak, wtedy to zauważyłem. Była wystrojona. Nie wyglądała jak ktoś, kto umówił się w barze, ale i nie sprawiała wrażenia, jakby chciała kogoś poderwać. Przez Muddy’s przewijało się mnóstwo dziewczyn. Studentki, które chciały zarobić na rachunki i po jakimś czasie, kiedy mieliśmy mały ruch, zaczynały czytać książki przy słabym światełku obok kasy, albo inne, lubiące słuchać muzyki i nalewać sobie za barem. W piątkowy wieczór, kiedy w barze były tłumy, te drugie wychodziły w połowie zmiany z jakimś dziwnym klientem i zjawiały się po trzech dniach, pytając, czy mogłyby wrócić do pracy. Stali bywalcy zawsze je lubili.
– Uczysz się w college’u? – zapytałem, a Cyndi spojrzała na dziewczynę spode łba, bo nie lubiła studentek.
Dziewczyna pokiwała głową. Kosmyk prostych włosów wyślizgnął jej się zza ucha i wsunęła go z powrotem na miejsce.
– Ile masz lat? – zapytałem.
– Dwadzieścia – odpowiedziała tak szybko, jakby ćwiczyła to przed lustrem. Dwadzieścia. Dwadzieścia. Dwadzieścia. Nie wyglądała na dwadzieścia, ale mógłbym iść o zakład, że postarała się o fałszywy dowód. Zresztą w Tennessee to nie miało większego znaczenia. Siedemnastolatki mogły podawać alkohol, pod warunkiem że trzymały go z dala od swoich ust.
– Masz jakieś doświadczenie w pracy w barze? – Przyglądałem jej się, próbując wyczytać wiek z twarzy. – Pracowałaś kiedyś w takim miejscu?
Skończyły mi się formularze dla kandydatów do pracy. Zanotowałem w pamięci, żeby je zamówić. Znowu pokiwała głową. Cicha dziewczyna.
– Ale nie tutaj. Nie jestem stąd.
Staliśmy z Cyndi po drugiej stronie baru, czekając, aż powie, skąd jest, lecz nie powiedziała.
– A skąd? – zapytała Cyndi.
– Ze Wschodu – odrzekła dziewczyna, choć mogło to oznaczać każde miejsce od Nashville po Chiny.

Jeśli spojrzeć wystarczająco daleko, Wschód jest całym światem. Raczej nie próbowała utrudniać rozmowy. Stała prosto, mówiła cicho i z szacunkiem – było jasne, że potrzebuje tej roboty. Spodobała mi się, choć właściwie bez powodu. Już kiedy zobaczyłem, jak stoi przy barze, kiedy podniosła rękę i na chwilę ten gest wydał mi się czymś osobistym. Spodobała mi się.
– Jak się nazywasz? – spytałem.
– Fay Taft – powiedziała.
– Tak jak ten prezydent?
– Słucham?
– William Howard Taft.
– A, nie – powiedziała. – Kiedyś mój ojciec szukał pokrewieństwa, ale nie znalazł. Nasi Taftowie chyba nigdy nie spotkali tamtych Taftów.
– To jedyny prezydent w historii, który został prezesem Sądu Najwyższego.
Nie miałem pojęcia, skąd to wiem. Niektóre informacje trzymają się człowieka bez powodu.
– Był gruby – powiedziała współczującym tonem, jakby nie istniało nic smutniejszego od tłuszczu. – Zawsze było mi go trochę żal.

Niewielu klientów barów potrafi rozmawiać o byłych prezydentach. Powiedziałem jej, że dostała pracę. Gdy tylko padły te słowa, Cyndi odwróciła się na pięcie. Chciała brać dwie zmiany dziennie przez siedem dni w tygodniu. Zgarniać wszystkie napiwki ze wszystkich stolików w barze. Nie widziała absolutnie żadnej potrzeby, żebym zatrudniał drugą kelnerkę.
– Przyjdź jutro – powiedziałem do Fay, nie oglądając się na Cyndi, którą nowa dziewczyna próbowała dojrzeć nad moim ramieniem. – Wpadnij przed lunchem. Pokażemy ci co i jak.
Nie odezwała się słowem. Sprawiała wrażenie zbyt wystraszonej, by wziąć głęboki oddech.
– W porządku? – zapytałem.
– Szkoła – powiedziała cicho, jakby to słowo mogło wszystko przekreślić. Nie ma baru, nie ma pracy.
– Więc przyjdź po zajęciach. Po prostu zdąż przed happy hour. Czyli przed piątą.Wtedy robi się tłoczno.

Uśmiechnęła się i na jej twarzy odmalowała się wyraźna ulga. Ta drobna biała twarz na chwilę przypomniała mi o Marion, choć Marion jest czarna. To była Marion z mojej przeszłości, kiedy potrafiłem odczytać każdą przychodzącą jej do głowy myśl, jakby miała ją wypisaną na czole. Młoda Fay Taft pokiwała głową i otworzyła usta, jakby chciała coś dodać, ale ostatecznie się rozmyśliła. Po prostu stała.
– W takim razie w porządku?
– W porządku. – Jeszcze raz pokiwała głową i wyszła. Patrzyłem przez okno, jak idzie chodnikiem. Wyjęła z kieszeni wełnianą czapkę i naciągnęła ją na uszy. Czapka była w niebiesko-żółte paski i miała puszysty pompon. Fay Taft wyglądała w niej bardzo młodo. Pomyślałem, że popełniłem błąd. Gdyby przyszła w tej czapce, na pewno bym jej nie zatrudnił. Na zewnątrz było szaro i prószył lekki śnieg, który po chwili topniał.

Ta dziewczyna, Fay, zatrzymała się przy skrzyżowaniu i uważnie się rozejrzała, szukając miejsca, w którym mogłaby przejść przez ulicę. Patrzyłem na nią, dopóki nie znalazła się po drugiej stronie i nie ruszyła pod górę, bo wtedy straciłem z oczu jej chude nogi wystające spod tej dużej kurtki.

 
Wesprzyj nas