Prawdziwa historia jednego sklepiku, dwóch sióstr i mnóstwa czekolady! Wydawca lojalnie ostrzega: ta książka pobudza apetyt…


Po niespodziewanej śmierci ojca siostry Frances i Ginger Park próbują znaleźć ukojenie w… słodyczach. Dziwne? Niekoniecznie! Siostry wykorzystują bowiem otrzymany spadek, otwierając cukierenkę. A sklepik ze słodkościami szybko się staje magicznym miejscem obdarzonym mocą leczenia złamanych serc i wlewania w nie optymizmu.

Przepis na domowe trufle jest wspaniałym zwieńczeniem wspomnień sióstr Park. Ich opowieść zachwyci czytelników – nie tylko tych uzależnionych od czekolady.
„Publishers Weekly”

WYDAWCA LOJALNIE OSTRZEGA: TA KSIĄŻKA POBUDZA APETYT…

Frances i Ginger Park
Życie jest słodkie
Tłumaczenie Anna Nowak
Wydawnictwo Nasza Księgarnia
Premiera: 18 września 2013


Rozdział 6
Czekoladowe serce
Pyszna mleczna czekolada o smaku miłości

Luty 1984 roku. Podobno to miesiąc zakochanych, ale naszym zdaniem nic o tym nie świadczyło. Nie miałyśmy powodzenia ani w miłości, ani w interesach, więc nasze nastroje zupełnie nie sprzyjały świętowaniu walentynek. Zdążyłyśmy już wymienić opatrzone liścikami Baci na serca z mlecznej czekolady w czerwonych opakowaniach – całkiem dobry substytut miłości. Powolne zdejmowanie sreberka, a potem wkładanie do ust gładkiego czekoladowego serduszka było prawdziwie zmysłowym przeżyciem. Przymykało się oczy i niemal słyszało się Ettę James śpiewającą At Last. Dlatego kiedy pewnego środowego popołudnia do naszego sklepu wpadł facet w typie buldoga, z trudem podniosłyśmy powieki i wstałyśmy. Tak to już jest, kiedy człowiek upija się czekoladą.
Niski, krępy mężczyzna już od progu zarzucił nas gradem żądań.
– Muszę zdążyć na samolot, więc nie mam czasu! – Podszedł prosto do lady i mówił dalej z silnym bostońskim akcentem. – Dajcie mi największą bombonierkę, jaką macie!
Ginger z wysiłkiem podała mu pudło tak ciężkie, że musiała trzymać je oburącz. Zniecierpliwiony klient przestępował z nogi na nogę. Nie do wiary, że po tym świecie chodzą jednocześnie Pan Buldog i Rafael.
– Może być taka? – spytała Ginger z wymuszonym uśmiechem.

Pudełko mieściło kiedyś przybory do szycia. Mama, z pomocą swojego zaufanego pistoletu do kleju, pokryła wieczko gąbkową poduszką, którą ozdobiła czerwonym atłasem i białą koronką. Ukoronowaniem tego dzieła były ręcznie naszyte perełki i suszone kwiaty. Każde pudełko wymagało dwóch godzin wytężonej pracy. Francie teatralnym gestem uniosła wieczko, prezentując tuziny opakowanych w czerwoną folię serduszek. Jednak jej olśniewający uśmiech stracił swoją siłę rażenia, gdy nagle rozległ się huk. Wymieniłyśmy przerażone spojrzenia, a Pan Buldog spojrzał gwałtownie za siebie.
– Rany! Co to było, do jasnej cholery? – zawołał.
– Nasz sklep powoli się rozpada – jęknęła Ginger.
Jeden z kafelków w pobliżu drzwi odkleił się od ściany i roztrzaskał o podłogę. Gdyby Pan Buldog oberwał w głowę, zapewne byłoby już po nim. Ponieważ nie oberwał, a nasz sklep najwyraźniej miał w nosie, wrócił do tematu walentynkowej bombonierki, którą Francie wciąż trzymała w dłoniach.
– Nie, nie, potrzebuję czegoś większego i w kształcie serca – warknął, coraz bardziej poirytowany.
Zdesperowane, by utrzymać nasz sklep, byłyśmy zdane na łaskę i niełaskę każdego, kto odwiedził nas z portfelem w kieszeni. Na szczęście Panu Buldogowi wpadło w oko wielkie, pulchne, ozdobione falbankami, aksamitne serce.
– O, czegoś takiego!
Serce kosztowało całe dziewięćdziesiąt pięć dolarów, czyli dwa razy więcej niż wszystkie sprzedane tego dnia towary.
– Oczywiście – powiedziała Ginger. – Cena wynosi…
– Guzik mnie to obchodzi – przerwał jej Pan Buldog, rzucając banknoty na ladę. – Bombonierkę trzeba dostarczyć dwie przecznice stąd przed osiemnastą trzydzieści. Da się to załatwić?
– Za dziewięćdziesiąt pięć dolarów?
– Jasne!
– To dobrze – powiedział Pan Buldog, gryzmoląc wiadomość na bileciku i adres na kopercie.
– Potrzebny nam będzie również numer pokoju – powiadomiła go Ginger. W krainie biurowców numer pokoju był nieodzowny.
– Nie ma żadnego numeru – odparł mężczyzna. – Przesyłkę trzeba dostarczyć do Silhouettes.

Za czasów krążenia po mieście w poszukiwaniu lokalu dowiedziałyśmy się, że klub Silhouettes jest wciśnięty między kilka zaniedbanych barów i kafejek, których sfatygowane markizy były charakterystyczne dla Ulicy M na odcinku między Osiemnastą i Dziewiętnastą Ulicą. Zawsze trzymałyśmy się z daleka od tej okolicy, ale za taką cenę mogłyśmy osobiście dostarczyć walentynkę Pana Buldoga do klubu bez żadnej dodatkowej opłaty.
– To dla Dee Dee – dodał facet, wymachując paragonem. – Tylko żadnego spóźnienia!
O osiemnastej zamknęłyśmy sklep i walcząc z silnym lodowatym wiatrem, ruszyłyśmy w stronę Silhouettes. Długie włosy owijały nam się wokół twarzy.
– Rany, Ginge, jak ja nie znoszę takiego zimna!
– Wiem, ale na pewno podoba ci się chłód monet w dłoni.
Kiedy przeszłyśmy przez ulicę i stanęłyśmy na chodniku przed klubem, otoczyły nas wyziewy z kanalizacji oraz wibracje tylko dla dorosłych. To nie było gniazdko zakochanych nastolatków. Świadczyła o tym dobitnie para barczystych ochroniarzy pilnujących wejścia.
Nasze szczebiotliwe przywitanie najwyraźniej wywołało w ochroniarzach perwersyjne skojarzenia. Obaj zlustrowali nas wzrokiem: dwie siostry z włosami rozwianymi przez wiatr.
– Witam – pozdrowił nas pierwszy z ochroniarzy. – Przyszłyście szukać pracy?
– Nie!
– No dajcie spokój! Wyglądacie na tancerki egzotyczne.
– Eee…
– Nigdy nie tańczyłyście w klubie dla panów? – wtrącił drugi ochroniarz. – Spróbujcie, spodoba się wam!
– Nie przyszłyśmy tutaj, żeby tańczyć – oświadczyła Francie swoim najbardziej profesjonalnym tonem. – Przyszłyśmy, żeby dostarczyć…
– Nasze dziewczyny wyciągają po trzysta dolców w spokojny wieczór – przerwał jej pierwszy ochroniarz. – Przy takich zarobkach mogłybyście zamieszkać w pokoju Watergate i popijać w wannie najlepszego szampana. Zastanówcie się nad tym, we dwie dałybyście niezły występ.

Całkiem niezłe były nasze występy we własnym sklepie, gdzie brakowało neonów z napisem „TYLKO DLA PANÓW”, oświetlających chodnik.
– Klient prosił, żebyśmy dostarczyły to pani o imieniu Dee Dee – powiedziała Ginger, wręczając ochroniarzowi torbę. – Mogą panowie jej to przekazać?
– To zależy. Co jest w środku?
– Czekoladki.
– Jasne, nie ma sprawy. Jeśli będę się mógł poczęstować.
Tym słowom towarzyszyło wymowne mrugnięcie.
Uśmiechnęłyśmy się z wysiłkiem, żeby zrobić facetowi przyjemność, bo bałyśmy się, że nasi rozmówcy mogą pożreć zawartość przesyłki i wyrzucić puste opakowanie. Kiedy już odwróciłyśmy się na pięcie, zawołał nas drugi ochroniarz.
– Zastanówcie się nad tym, dziewczyny! Jako duet Double Trouble bez problemu zarobicie tysiąc baksów w jedną noc!
W drodze powrotnej do sklepu Ginger prychnęła z oburzeniem:
– Nie mogę uwierzyć, że chcieli zrobić z nas striptizerki!
Jednak przy takich stawkach była to dość kusząca perspektywa.

Klienci nie pchali się drzwiami i oknami, ale przynajmniej ludzie z branży byli podekscytowani otwarciem naszego sklepu. Ciągle dostawałyśmy branżowe czasopisma i przez większość czasu (jako że naszym jedynym zajęciem było przeważnie odkurzanie półek), wertowałyśmy je, ucząc się różnych rzeczy, o których nikt nie wspomniał na kursie dla drobnych przedsiębiorców. Dowiedziałyśmy się na przykład, że styczeń jest najgorszym miesiącem dla sklepów ze słodyczami, bo ludzie albo są spłukani po świętach, albo mają jeszcze zapasy spod choinki, albo przeszli już na noworoczne diety. Nam udało się przetrwać styczeń, więc może najgorsze miałyśmy za sobą.
Może nawet było coraz lepiej. W pewien piątkowy wieczór, punktualnie o osiemnastej, kiedy Francie zabrzęczała kluczami, szykując się do zamknięcia, do sklepu weszła młoda blondynka w czerwonym płaszczu.
– Jeszcze otwarte?
Nie mogłyśmy sobie pozwolić na odsyłanie klientów z kwitkiem i chętnie siedziałybyśmy w pracy do północy, gdyby tylko pomogło nam to w sprzedaży. Francie wrzuciła klucze do torebki.
– Oczywiście, że tak.
– Ja tylko na moment – obiecała klientka.
– Ależ proszę się nie śpieszyć – powiedziała Ginger, wychodząc zza lady. I tak nie miałyśmy żadnych planów. Poza tym Ginger odniosła wrażenie, że widziała już u nas tę drobną kobietkę w szpilkach, próbującą teraz zajrzeć na najwyższe półki. – I proszę dać znać, jeśli będziemy mogły w czymś pomóc.
– Właściwie to mam pytanie. Szukam tych maleńkich pudełek, które zazwyczaj leżą w koszyku, o tu, na ladzie. – Kobieta przechyliła głowę na bok i zawiesiła głos, jakby żadne inne pudełko nie mogło zastąpić tamtego. – Czy już wszystkie zostały sprzedane?

Niezupełnie. Nieco wcześniej tego samego dnia wysiadło nam ogrzewanie. Zarządca budynku zlitował się nad nami i umieścił tymczasowy grzejnik na półce pod sufitem. Powiewy ciepłego powietrza płynącego wprost na nas były rozkoszne. Niestety, po jakimś czasie zorientowałyśmy się, że czekolada na wyższych półkach się roztopiła. Ofiarą temperatury padły również bombonierki wielkości puzderka na pierścionek, zawierające pojedyncze czekoladki.
– Proszę chwilę poczekać – zaproponowała Ginger. – Chętnie przygotuję pani takie pudełko.
Zachwycona klientka aż klasnęła.
– Jak to miło z pani strony!
Kiedy wyszła, Francie zauważyła:
– Urocza kobieta. Już ją kiedyś widziałyśmy, prawda?
Ginger skinęła głową.
– Wydaje mi się, że przychodzi tu w każdy piątek.
Stała klientka? To musiał być dobry znak.

Kolejny mały krok we właściwym kierunku: znalazłyśmy nowego wykonawcę, Gary’ego Goldmana, który miał posprzątać po Sonnym Campbellu i zająć się najpilniejszymi sprawami – osadzić w oknach porządne szyby oraz zamontować obiecane nam już dawno temu dwa podświetlane szyldy. Sporo nas to kosztowało, ale nie miałyśmy wyboru. Na widok naszej kredowej podłogi Gary z niesmakiem pokręcił łysą głową.
– Właśnie tacy faceci psują nam reputację. Wiecie, co jest nie tak z tą podłogą?
– Wszystko – odparłyśmy.
– Campbell położył na niej marmur przeznaczony na ściany. Proszę mi wierzyć, kiedy go zamontowano, lśnił bardziej niż moja głowa. Ale nie wolno po nim chodzić ani ustawiać na nim rusztowań. Przykro mi, ale to trwałe uszkodzenia.
– Rozumiem, że marmur ścienny jest tańszy – wywnioskowała Francie.
– O połowę – potwierdził Gary. – Dlatego Campbell miał dwa razy więcej kasy do przeputania w kasynach Atlantic City.
Trafił nas szlag.
– Przepraszam, słyszałem takie pogłoski. Elektrycy to straszni plotkarze – zażartował Gary, próbując rozładować atmosferę. – Podobno facet nie dawał sobie rady i w końcu jego firma padła.
Guzik nas to obchodziło; ten niebieskooki drań jeszcze nam za wszystko zapłaci!
– Możemy wymienić tę podłogę? – chciała wiedzieć Ginger.
Gary wyjaśnił, że wymiana byłaby potwornie droga, więc nie zmieści się w budżecie. Musiałyśmy po prostu jakoś żyć z tą podłogą oraz z kilkoma innymi usterkami, takimi jak krzywo położone płytki, niechlujna stolarka i rysy na drewnie. Na widok naszych załamanych min Gary zlitował się i kupił dla żony małe pudełko pralinek z masłem orzechowym.
– A właściwie niech będzie duże.

Były też dobre wieści. Tymczasowe szyldy zostały zamontowane w ciągu kilku godzin. Jeden wisiał nad drzwiami od strony ulicy, a drugi – od strony alejki handlowej w budynku. Dzięki szyldom jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki zaczęło nam codziennie przybywać klientów. Kilka dni później Gary zajrzał do nas z radosną nowiną.
– Chciałem tylko powiedzieć, że mamy już wycenę wszystkich szklanych elementów i okazuje się, że koszt będzie niższy, niż zakładaliśmy.
Super.
W następny piątek o osiemnastej w sklepie było pusto i cicho.
– Gdzie się podziała Panna Piętaszek? – dumała Ginger.
– Na pewno przyjdzie.
I rzeczywiście przyszła. Jej twarz była zarumieniona od biegu na zimnym powietrzu, a głos zdyszany.
– Tak się cieszę, że jeszcze nie zamknęłyście!
– Czekałyśmy na panią – wyjaśniła Ginger. – Jedna mała bombonierka, zgadza się?
– Tak jest. – Klientka roześmiała się, sięgając po portfel. – Właśnie pędzę na dworzec, żeby złapać pociąg do Filadelfii, bo tam mieszka mój chłopak. Byłby załamany, gdybym nie przywiozła mu tej bombonierki. To głupie, prawda? Ale taką już mamy piątkową tradycję.
Doskonale to rozumiałyśmy. Wszystkie mówiłyśmy językiem czekolady.
– Do zobaczenia za tydzień – powiedziała Panna Piętaszek, spoglądając z zachwytem na bombonierkę i wrzucając ją do torebki. A potem rozpłynęła się w ciemnościach.

Cieszyłyśmy się, że usterki w sklepie systematycznie znikają i że mamy stałą klientkę – choć na razie tylko jedną. Dzięki temu łatwiej nam było przetrwać ponure lutowe dni.
W drugi poniedziałek miesiąca Ginger przyjechała po starszą siostrę. Francie mogła właściwie dotrzeć do pracy pieszo, ale przecież nie na tych wysokich obcasach. Jak zwykle śpiewałyśmy po drodze, wtórując Cyndi Lauper zapewniającej, że Girls Just Wanna Have Fun. Kiedy już zatrzymałyśmy się na podziemnym parkingu, Francie po raz kolejny zgubiła szkło kontaktowe.
– Myślisz, że zdążę wpaść do optyka? – zastanawiała się w windzie. W dzieciństwie ciągle tłukła albo gubiła okulary, a teraz szkła. W salonie Atlantic Optical trzymali dla niej zawsze zapasową parę.
– Idź, idź – poradziła Ginger.
Następnego dnia przypadały walentynki. Ściskając kciuki, uzupełniłyśmy zapasy o walentynkowe specjały. Nie było ich dużo, ot, w sam raz, żeby stworzyć odpowiednią atmosferę i przypomnieć ludziom, że niektórzy szczęściarze mogą liczyć na miłość, a teraz powinni kupić czekoladki. Za sprawą Sonny’ego Campbella nasz sklep nie powalał na kolana swoją urodą, ale dzięki odrobinie atłasu, koronek i starań mógł się podobać. W tej chwili cały udekorowany był czerwonymi puszkami pełnymi szwajcarskich trufli, belgijskimi pralinkami w kształcie serc opakowanymi w celofan oraz szkarłatnymi bombonierkami w sam raz na prezent. Miałyśmy nadzieję na dodatkowy zysk, ale żadnej pewności. W każdym razie jedna osoba powinna poradzić sobie za ladą.

Jednak kiedy weszłyśmy do sklepu, zobaczyłyśmy tłum podenerwowanych mężczyzn w wełnianych płaszczach, kłębiący się pod jednymi i drugimi drzwiami. Francie o mało nie zgubiła drugiego szkła.
– Co jest grane, Ginge?
– To chyba przez jutrzejsze walentynki!
Wizyta u optyka musiała poczekać. Miałyśmy klientów – licznych klientów – do obsłużenia.
Ledwo otwarłyśmy drzwi, a już tłum rzucił się na towary, zbierając z półek dosłownie wszystko – gdybyśmy miały czekoladowy pył, też by się sprzedał. Największym hitem były szwajcarskie szampańskie trufle, które odkryłyśmy na targach, zapakowane w srebrne pudełka najrozmaitszych rozmiarów. Jednak po godzinie, kiedy już sprzedałyśmy wszystkie przygotowane wcześniej bombonierki, atmosfera zrobiła się bardzo nerwowa. Wszyscy ci niecierpliwi mężczyźni, wymachujący złotymi kartami kredytowymi i zerkający co chwila na zegarek, musieli czekać, aż same wszystko zapakujemy, a to oznaczało cholerną stratę czasu.
– Proszę się pośpieszyć!
– Za dziesięć minut mam spotkanie!
– Nie macie nikogo do pomocy? Rany! Nie wiecie, że są walentynki?!
A to ci nowina.

W południe rozpętało się prawdziwe piekło. Wszędzie latały czekoladki, pudełka i nożyczki. Telefon dzwonił na okrągło, a mężczyźni walczyli o naszą uwagę. I raczej nie szeptali nam do uszu słodkich komplementów.
– Hej, teraz ja!
– Psiakrew, teraz moja kolej!
Zobaczywszy połowę męskiej populacji stolicy, musiałyśmy zadać sobie ważne pytanie: czy kiedykolwiek znajdziemy miłość w tym mieście?
Ginger mamrotała pod nosem między kolejnymi klientami:
– Równie dobrze mogłybyśmy wyglądać jak ohydne stare jędze.
– Nie patrz w lustro – poradziła jej Francie, próbując przekrzyczeć hałas i obsługując terminal do kart kredytowych. – Już posiwiałaś!
Zaplecze przestało spełniać wymogi przepisów przeciwpożarowych – panował tam totalny bałagan, a pod nogami przewalały się śmieci. W pewnym momencie Francie uciekła tam na pięć sekund, żeby dać zmęczonym oczom chwilę odpoczynku od tego całego szaleństwa.
– Wolałabym tańczyć w nocnym klubie!
Skup się. Oddychaj.

Jednak nawet w tym przedwalentynkowym rozgardiaszu udawało nam się od czasu do czasu wymieniać spojrzenia, których znaczenie rozumiałyśmy tylko my dwie: „Czy to wszystko dzieje się naprawdę? Będziemy bogate! Za kilka miesięcy zostaniemy milionerkami!”.
O następnym dniu myślałyśmy z mieszaniną lęku i euforii. Jeśli walentynki okażą się choć w połowie takim szaleństwem jak ich wigilia, to przydałoby nam się z dziesięć dodatkowych par rąk do pomocy, ale ponieważ nie stać nas było na pracowników, musiałyśmy same sobie poradzić. Przyszłyśmy do pracy wcześnie, przed ósmą, żeby się przygotować – napełnić towarem opróżnione witryny i zapakować jak najwięcej bombonierek. Gdy tylko zapaliłyśmy światło, mężczyźni czekający na zewnątrz zaczęli ciągnąć za klamki. Potrząsnęłyśmy głowami: „Przykro nam, jeszcze nie”. Potrzebowałyśmy chwili czasu i spokoju. „Proszę odejść”. Nie słuchali. Wpuściłyśmy tylko Stellę, która zjawiła się niespodziewanie z całym wózkiem awaryjnych walentynkowych bombonierek w kształcie serca.
– Zostałabym i trochę wam pomogła, ale bolą mnie plecy. Rzućcie ich na kolana, dziewczęta!

Za kwadrans dziewiąta Francie wyszła ze sklepu, żeby pobiec do optyka po zapasowe szkła. Nie mogła spędzić kolejnego dnia jako kobieta cyklop.
Po powrocie przeżyła szok: pogrążony w ciemnościach sklep był otwarty. Roztrzęsiona Ginger próbowała samodzielnie obsłużyć wszystkich klientów. Dlaczego otwarła tak wcześnie? I dlaczego światła były zgaszone?
Ginger wiązała właśnie wielką czerwoną kokardę na jakimś pudełku, jąkając nieprzytomnie.
– Kiedy wyszłaś, zapomniałaś zamknąć za sobą drzwi! Oni po prostu tu wpadli i nie mogłam ich wyrzucić! W ogóle mnie nie słuchali!
Mężczyźni stojący w walentynkowej kolejce nie biją raczej rekordów uprzejmości, zwłaszcza jeśli są już spóźnieni na ważne spotkanie. Może w pozostałe dni roku cechują ich nienaganne maniery, ale kiedy zaczynają rozpychać się na prawo i lewo, a telefon dzwoni cały czas, można się ich przestraszyć. Kiedy więc do sklepu weszła niczego niepodejrzewająca kobieta, która chciała kupić po prostu tabliczkę czekolady, bo zupełnie zapomniała, że dziś święto miłości, doszło niemal do rozruchów. Mężczyźni zaczęli wrzeszczeć:
– Do kolejki, paniusiu!
Klientka położyła pieniądze na ladzie i zachichotała.
– Panowie, trochę zrozumienia dla samotnej kobiety.
Po skończonym dniu zaryglowałyśmy drzwi i zgasiłyśmy światła, chociaż pod jednymi i drugimi drzwiami stał jeszcze
tłumek mężczyzn, którzy pukali w szyby, błagali, wymachiwali kartami kredytowymi i banknotami o wysokich nominałach. Ale nie miałyśmy już siły. Padłyśmy ciężko na maty pokrywające podłogę za ladą, odczekałyśmy, aż ludzie sobie pójdą, a potem mogłyśmy rozkoszować się ciszą. Czy istniało coś piękniejszego?
– Już po wszystkim.
– Żegnajcie, chłopcy.

 
Wesprzyj nas