Ciepła i napisana z wyjątkowym poczuciem humoru powieść o poruszającej przyjaźni trzech kobiet.


Burzliwe życie trzech przyjaciółek od czterdziestu lat oscyluje wokół popularnej jadłodajni w miasteczku Plainview, gdzie jeszcze w latach sześćdziesiątych przylgnęła do nich ksywka Supremki (od nazwy światowej sławy zespołu czarnych wokalistek The Supremes). Teraz już w zaawansowanym wieku, każda musi zmierzyć się z poważnymi problemami, których przyczyny sięgają daleko w przeszłość.

Czy zawsze wojownicza Odette pokona chorobę? Czy Clarice odejdzie od chronicznie niewiernego męża i przestanie marnować swój talent? Czy zjawiskowo piękna Barbara Jean upora się z demonami przeszłości? I co ma z tym wszystkim wspólnego duch Eleanor Roosevelt?

Odette, Barbara Jean i Clarice znają się od lat. Zdążyły się zakochać, wyjść za mąż i wychować dzieci. Teraz nadszedł czas, by rozliczyć się z przeszłością i zadać sobie najważniejsze pytania: czy było warto porzucić karierę dla miłości, zrezygnować z prawdziwego uczucia na rzecz związku „z rozsądku” i wreszcie – ile razy i czy w ogóle można wybaczyć zdradę?

Ciepła i napisana z wyjątkowym poczuciem humoru powieść o poruszającej przyjaźni trzech kobiet.
Shelf Awareness

Jeśli kochacie „Smażone zielone pomidory” i polubiliście „Służące”, z całą pewnością dacie się uwieść tej powieści.
„New Books Magazine”

Pośród wielu wzruszających, zabawnych i smutnych wydarzeń rozgrywających się w Plainview, jedno od lat się nie zmienia – spotkania przy stoliku u Earla – miejscu, w którym rodzą się przyjaźnie na całe życie, skandale wiszą w powietrzu i pochłaniane są niezliczone ilości upieczonego na złoto kurczaka…
Opowieść o silnych i walczących o swoje kobietach, pełna wspomnień, zabawnych dialogów i postaci, o których trudno zapomnieć.

„Kirkus Review”

Edward Kelsey Moore musi być człowiekiem o gołębim sercu, świadczy o tym czułość, z jaką pisze o swoich bohaterkach. Stworzył piękną historię małomiasteczkowej społeczności, skupiając się na tym, co w niej najciekawsze – trio kobiet, które połączyła przyjaźń na całe życie.
Julia Glass, autorka „Trzech czerwców”

Cudowna powieść przepełniona magią małego miasteczka, wywołuje zarazem uśmiech i łzy wzruszenia.
„Sainsbury’s Magazine”

Edward Kelsey Moore mieszka w Chicago, gdzie od dawna jest wiolonczelistą, a od niedawna także pisarzem. W utworach literackich często sięga po osobiste doświadczenia. Swoje krótkie formy publikuje w kilku literackich magazynach, m.in. „Indiana Review”, „African American Review” i „Inkwell”. Jego opowiadanie „Grandma and the Elusive Fifth Crucifix” zostało wybrane jako ulubione w programie National Public Radio „Stories on Stage”. „Trio z Plainview” to jego pierwsza powieść.

Edward Kelsey Moore
Trio z Plainview
Tłumaczenie: Anna Bańkowska
Wydawnictwo Prószyński i S-ka
Premiera: 19 września 2013


Rozdział 1

Rano obudziłam się cała zgrzana. Kiedy ocknęłam się z głębokiego snu, twarz mnie mrowiła, a koszula lepiła się do ciała. To już trzeci raz w tym tygodniu! Zegarek na toaletce po drugiej stronie sypialni wyświetlał godzinę czwartą czterdzieści pięć, szumiał klimatyzator, a na skórze wyraźnie czułam nawiew. Wieczorem ustawiłam temperaturę na szesnaście stopni, więc zgodnie z logiką w pokoju powinno być zimno. Zresztą nie chodziło tylko o logikę; mój mąż James, który chrapał obok, był ubrany jak w zimie, chociaż mieliśmy środek lipca. Spał jak dziecko – wielkie (metr osiemdziesiąt trzy), łyse dziecko w średnim wieku – zawinięte w kokon z prześcieradła i koca, które ja w nocy z siebie skopałam.

Znad kwiecistego wzoru pościeli wystawał tylko czubek jego brązowej głowy, mimo to każdy centymetr mojego ciała krzyczał, że w pokoju jest czterdzieści stopni. Podniosłam koszulę i pozwoliłam jej opaść, mając nadzieję, że się ochłodzę, ale nic to nie dało. Moja przyjaciółka Clarice, która utrzymuje, że przez klimakterium pomogły jej przejść medytacja i pozytywne myślenie, wciąż wierci mi dziurę w brzuchu, abym i ja wypróbowała ten sposób. No więc leżałam nieruchomo w ciemności i chłodziłam się myślami. Wspominałam pewne lato, kiedy skakałam z dziećmi przez strużkę zimnej wody przy skrzypiącym żółtym zraszaczu na podwórku za domem. Przywoływałam w pamięci obraz ściętego lodem strumyka za naszą rodzinną posiadłością w Leaning Tree: wyglądał całkiem jak zapakowany w celofan.

Myślałam też o ojcu, Wilburze Jacksonie, bo moje najwcześniejsze o nim wspomnienie to rozkoszny chłodek, jakiego doznawałam, ilekroć tata porywał mnie na ręce w zimowy wieczór, po powrocie ze swojego warsztatu stolarskiego. Zapamiętałam zimno bijące z kombinezonu i to, które przenikało do moich rąk z jego okrytych szronem włosów oraz brody. Tego warsztatu już od dawna nie ma. Posiadłość w Leaning Tree razem ze strumieniem i wszystkim innym od pięciu lat pozostaje w rękach różnych najemców, a czasy harców pod zraszaczem z moimi dziećmi należą do odległej przeszłości.

Żadne jednak myśli, przynajmniej żadne z tych, jakie mi przyszły do głowy, nie schłodziły mojej rozpalonej skóry. Sklęłam w duchu Clarice za złą radę i za to, że przez nią naszły mnie wspomnienia – to przecież murowany sposób na bezsenność. Postanowiłam pójść do kuchni. W lodówce miałam dzbanek z wodą, a w zamrażarce lody pekanowe. Może małe co nieco poprawi mi humor. Usiadłam na łóżku, starając się nie obudzić Jamesa. To najłagodniejszy człowiek na świecie, ale obudzony w niedzielę przed świtem patrzyłby na mnie wilkiem przez całe poranne nabożeństwo i potem, aż do samego obiadu. Tak więc żeby mu nie przeszkadzać, powolutku wyślizgnęłam się z łóżka, wsunęłam stopy w kapcie i ruszyłam po omacku do drzwi.

Chociaż trasę z łóżka do kuchni pokonywałam w całkowitych ciemnościach tysiące razy – w końcu przez kilka dekad naszego małżeństwa zdarzały się w nocy różne nagłe sytuacje, na przykład choroby dzieci – i chociaż przez cały ten czas ani jeden mebel z naszej sypialni nie został przestawiony, już po kilku krokach walnęłam małym palcem u nogi w róg mahoniowej toaletki. Znowu zaklęłam – tym razem głośno – ale James nawet nie drgnął. Nadal chrapał w tym swoim kokonie. Zgrzana i zmęczona, z bolącym palcem w zielonym frotowym kapciu w pierwszej chwili poczułam pokusę, aby go obudzić: niechby pocierpiał razem ze mną. Ale że mam dobre serce, kontynuowałam swoją wędrówkę do drzwi.

W kuchni do cichego pochrapywania Jamesa trzy pokoje dalej doszedł jeszcze inny dźwięk: świst zwichrowanego wiatraka pod sufitem. Zapaliłam światło i spojrzałam w górę, na telepiące się wokół swojej osi urządzenie. Palec piekł mnie nadal, więc tylko czekałam, aby wyładować na kimś swój zły humor. A skoro nie mogłam urządzić mężowi sceny o moje przegrzane ciało i obolały palec, to przynajmniej upuszczę nieco pary i wypomnę mu, że osiemnaście lat temu źle przymocował wiatrak. Ale podobnie jak poprzednią, także i tę pokusę udało mi się zwalczyć.

Otworzyłam lodówkę, żeby wyjąć dzbanek, i przy okazji wsadziłam do środka głowę. Właśnie rozkoszowałam się niską temperaturą aż po ramiona, kiedy chwycił mnie śmiech: bo gdyby tak ktoś nagle wszedł do kuchni, to co by sobie pomyślał, widząc mnie z głową w lodówce zamiast w piekarniku? Że to durne grube babsko nie wie nawet, co w kuchni służy do popełnienia samobója! Tuż obok dzbanka zobaczyłam miskę z dorodnymi winogronami. Wyglądały na dobrze schłodzone, więc je wyjęłam i razem z dzbankiem postawiłam na stole. Potem wzięłam z suszarki szklankę, a kiedy niosłam ją do stołu, zrzuciłam kapcie, żeby pod bosymi stopami poczuć chłodne linoleum. Rozsiadłam się na swoim zwykłym od trzydziestu lat miejscu, nalałam sobie wody i wsadziłam do ust garść winogron. Od razu zrobiło mi się lepiej.

Uwielbiam tę porę dnia tuż przed wschodem słońca. Teraz, kiedy Jimmy, Eric i Denise dorośli i wyprowadzili się z domu, wczesne godziny nie kojarzyły mi się już z długimi minutami nasłuchiwania, czy któreś nie zakaszle albo nie zacznie płakać, a później, czy nastolatek nie wykrada się chyłkiem z domu. Mogłam wreszcie w pełni cieszyć się ciszą i żółtoszarym światłem wschodzącego słońca, które wlewało się do środka, zamieniając wszystko, co wcześniej było czarno-białe, na kolorowe. Cała podróż z Kansas do krainy Oz bez wychodzenia z kuchni!

Tego dnia razem z brzaskiem pojawił się jeszcze gość – Dora Jackson. Aż klepnęłam się w usta, żeby nie krzyknąć na widok matki. Szła od tylnych drzwi, kołysząc z boku na bok swym krótkim rozłożystym ciałem i utykając na jedną nogę, którą jeszcze w dzieciństwie źle jej nastawił wiejski lekarz. Ludzie często nazywali nas bliźniaczkami – obie jesteśmy okrągłe, rozrośnięte w klatce piersiowej, grube w talii i szerokie w biodrach – a nasze twarze często miłosiernie określano jako „interesujące”: mamy wąskie oczy, obwisłe policzki, szerokie czoła i duże, za to idealne zęby. Jestem od mamy nieco wyższa, mam metr pięćdziesiąt trzy wzrostu, ale kiedy się popatrzy na nasze zdjęcia, można by przysiąc, że to ta sama kobieta, tylko w różnym wieku.

Matka zawsze siebie lubiła. Paradowała po mieście na tych nierównych nogach, prąc wydatnym biustem do przodu, i już na pierwszy rzut oka widać było, że uważa się za najseksowniejszą laskę na ulicy. Ja dla odmiany nigdy nie przepadałam za swoją walcowatą figurą, ale nauczyłam się naśladować ten jej dumny krok, co prawdopodobnie było jedynym naprawdę sprytnym posunięciem w moim życiu.

W ten niedzielny poranek mama wystroiła się w swoją najlepszą suknię, tę, którą zwykle wkładała tylko na letnie śluby i na Wielkanoc: bladoniebieską, w delikatne żółte kwiatki i zielone listki bluszczu wyhaftowane na brzegu kołnierzyka i mankietów krótkich rękawów. Włosy upięła wysoko, co robi tylko przy specjalnych okazjach. Usiadła naprzeciwko mnie, uśmiechnęła się i machnęła ręką w stronę miski z winogronami.
– Skończyły ci się lody, Odette?
– Staram się odżywiać zdrowiej. Może przez lato zrzucę parę kilogramów – skłamałam, nie chcąc przyznać, że potraktowałam winogrona jako przystawkę.
– Dieta to marnowanie energii. Kilka dodatkowych kilogramów ci nie zaszkodzi. I naprawdę nie powinnaś pić tyle wody o tej porze dnia. Jako dziecko długo sikałaś do łóżka.
Uśmiechnęłam się tylko i w dziecinnym popisie niezależności upiłam kolejny łyk.
– Co cię sprowadza, mamo? – spytałam, zmieniając temat.
– Po prostu pomyślałam, że wpadnę opowiedzieć ci, jak setnie się wczoraj bawiłam z Earlem i Thelmą McIntyre’ami. Przegadaliśmy całą noc o dawnych czasach i normalnie zarykiwaliśmy się ze śmiechu. Całkiem wyszło mi z głowy, jaką zgrywuską jest Thelma. Jejku, ale nam było fajnie! Ona fantastycznie zwija blanty, wiesz, w takie ciasne pałeczki. Mają akurat tyle luzu, ile trzeba. Powiedziałam jej…
– Mamo, proszę… – Obejrzałam się przez ramię jak zawsze, kiedy zaczynała gadać o tym świństwie.

Moja matka przez całe dorosłe życie paliła marihuanę, rzekomo jako lekarstwo na jaskrę. Ale kiedy się jej przypomniało, że nigdy nie miała jaskry, zaczynała pleść bzdury na temat swojego prewencyjnego systemu ochrony wzroku. I poza tym, że nałóg mamy jest sprzeczny z prawem, to mam jeszcze inny powód, by odruchowo oglądać się przez ramię, kiedy porusza ten temat: James od trzydziestu pięciu lat pracuje w policji stanu Indiana. Dwadzieścia lat temu mamę przyłapano, jak kupowała torebkę zioła w kampusie uniwersyteckim, i tylko ze względu na zięcia szef ochrony odwiózł ją wtedy do domu, zamiast aresztować. Wprawdzie poprzysiągł zachować ten incydent dla siebie, ale takie rzeczy nigdy nie pozostają długo tajemnicą w mieście takim jak Plainview i rano ćwierkały już o tym wszystkie wróble.

Mama pękała ze śmiechu, że tydzień później jej wpadka stała się tematem niedzielnego kazania, James jednak nigdy nie widział w tym nic wesołego. Bardzo mi zależało, żeby mama jak najprędzej wróciła do wątku wczorajszej imprezy z McIntyre’ami, oczywiście z pominięciem nielegalnych tematów. Miałam swoje powody. Otóż największą wśród licznych osobliwości mojej matki jest fakt, że od wielu lat rozmawia prawie wyłącznie z nieboszczykami. Thelma McIntyre, która tak po mistrzowsku zwijała blanty, nie żyje od ponad dwudziestu lat. Natomiast Duży Earl, gdy zaledwie wczoraj widziałam go przy bufecie jadłodajni Jesz-Ile-Chcesz, miał się wprost znakomicie. Jeśli więc naprawdę spotkał się z mamą, nie wróży to dla niego najlepiej.
– Więc Duży Earl nie żyje? – zapytałam.
– Na to wychodzi.
Siedziałam przez chwilę, nie odzywając się ani słowem, bo w głowie miałam tylko Dużego Earla, który ponoć odszedł z tego świata. Mama patrzyła na mnie, jakby czytała w moich myślach.
– Wszystko w porządku, dziecinko. Naprawdę. Nie mógłby być szczęśliwszy.

O tym, że mama widzi duchy, przekonaliśmy się podczas kolacji w Święto Dziękczynienia jeszcze w latach siedemdziesiątych. Siedzieliśmy wszyscy przy stole – mama, tata, mój starszy brat Rudy, James, Jimmy, Eric i ja, akurat w ciąży z Denise. Zgodnie z tradycją to ja zajmowałam się kuchnią. Mama znała się na kwiatach – jeszcze zanim zaczęła uprawiać na działce swoją bezcenną marihuanę, miała najpiękniejszy ogród w mieście – ale gotowanie nigdy jej nie szło. Kiedy ostatni raz próbowała przygotować świąteczny posiłek, musieliśmy oddać sczerniałą szynkę psu, a sami zadowolić się jajkami na twardo. Pies odgryzł jeden kawałek i potem wył przez całych sześć godzin. Biedny zwierzak już nigdy do końca nie wyzdrowiał. Tak więc to ja już w wieku lat dziesięciu objęłam stanowisko rodzinnego szefa kuchni, a do tego okazało się, że jesteśmy właścicielami jedynego psa wegetarianina w południowej Indianie.

Tamto Święto Dziękczynienia zaczęło się naprawdę miło. Przygotowałam prawdziwą ucztę i wszyscy byli zachwyceni. Wśród żartów i śmiechów celebrowaliśmy powrót na łono rodziny Rudy’ego. Mój brat zaraz po maturze wyniósł się do Indianapolis i od tej pory widywaliśmy się tak rzadko, że chłopcy ledwie swojego wujka znali. Wszyscy się doskonale bawili, z wyjątkiem mamy, która cały czas była wyraźnie roztargniona i zła. W trakcie posiłku jej zdenerwowanie jeszcze bardziej wzrosło – mamrotała coś do siebie i warczała na każdego, kto odważył się zapytać, o co chodzi. W końcu wstała od stołu i rzuciła maselniczką w pusty kąt jadalni.
– Wynoś się stąd, do diabła! – wrzasnęła.
Moja matka, kiedy ją najdzie, potrafi mieć naprawdę niewyparzony język.
– Niech cię piekło pochłonie, Eleonor Roosevelt! Mam cię już po kokardę! Nikt cię tu nie prosił i czas, żebyś sobie poszła!

Oskarżycielsko wysuniętym palcem wskazywała kąt, w którym resztki masła i zielonej jak awokado miseczki zsuwały się po ścianie, zostawiając błyszczącą smugę jak ślad po prostokątnym ślimaku. I widząc nasze zdumione twarze, dodała:
– Co się tak gapicie? Może kiedyś była z niej perfekcyjna pani Białego Domu – te wszystkie koronkowe serwetki i miseczki do obmywania palców – ale odkąd umarła, wciąż się pojawia nawalona jak stodoła i wciska jakieś pierdoły…
Później nachodziła mamę także Jackie Onassis, ale zachowywała się znacznie lepiej. Tata próbował namówić mamę na wizytę u lekarza, ale bezskutecznie. James i ja martwiliśmy się o nią po cichu, wobec dzieci zaś udawaliśmy twardo, że nic niezwykłego się z ich babcią nie dzieje. Rudy uznał, że Indianapolis leży zbyt blisko jego zwariowanej rodzinki, i miesiąc później przeniósł się do Kalifornii, gdzie mieszka do dziś.
Mama przechyliła się przez stół i szturchnęła mnie w ramię.
– Zaraz się uśmiejesz. Znasz tę kobietę, z którą żył Earl?

„Ta kobieta” to pewnie Minnie, druga żona Dużego Earla. Mama jej nie znosiła, a jej imię nigdy nie przeszło jej przez gardło. Nigdy też nie przyjęła do wiadomości ich małżeństwa.
– No więc Thelma mówi, że podobno na miejscu ich wieży hi-fi stoi teraz fontanna. Masz pojęcie?! Pamiętasz, jaka to była odjazdowa wieża? Miała najlepszy dźwięk na świecie. Cały rok na nią oszczędzali. A jakie imprezy przy niej odchodziły…
Patrzyła, jak wkładam do ust kolejne winogrona.
– Earl nie ma dla ciebie słów. Wiesz, on zawsze miał bzika na twoim punkcie. I chyba nie muszę ci przypominać, jak bardzo kochał Jamesa.
James kochał go także. Earl McIntyre odgrywał w jego życiu rolę najbardziej zbliżoną do ojca. Prawdziwy tatuś mojego męża był bowiem podłym skurwysynem, który uciekł od jego matki, kiedy James ledwie odrósł od ziemi, ale i tak zostawił dziecku po sobie kilka paskudnych blizn. Kiedy prawo zaczęło mu deptać po piętach, dał dyla z miasta, aby gdzie indziej krzywdzić kolejne osoby. James do tej pory ma po nim na twarzy ślad w kształcie półksiężyca po ostrzu brzytwy przeznaczonym dla jego matki. Głębsze, niewidzialne blizny znam tylko ja. Ja i Duży Earl.

Po ucieczce ojca Jamesa Duży Earl i pani Thelma zobowiązali się pilnować, żeby na stole jego matki nigdy nie zabrakło jedzenia. Kiedy w połowie lat pięćdziesiątych założyli w Plainview jadłodajnię typu „jesz, ile chcesz”, pierwszy biznes czarnych właścicieli, Duży Earl, nie mając jeszcze ani grosza zysku, zatrudnił w niej przede wszystkim matkę Jamesa. I trzymali ją z panią Thelmą na liście płac, dopóki rozedma płuc nie uniemożliwiła jej pracy. Co więcej, przez cały ten czas McIntyre’owie mieli oko na Jamesa, żeby nie skończył jak jego tatuś. Do końca życia będę im za to wdzięczna. To właśnie cały Duży Earl: dobry, silny człowiek, który pomagał innym, by także nabrali siły. Kochali go dosłownie wszyscy w mieście, nie tylko czarni. Mogłeś przyjść do niego z każdym problemem, a on siadał i słuchał, dopóki nie wyrzuciłeś z siebie wszystkiego, i kiwał głową tak, jakby słyszał to po raz pierwszy w życiu, chociaż niejedno już widział i prawdopodobnie ze sto razy mówiono mu o twoim szczególnym zmartwieniu.

Potem, trąc wielkimi łapskami siwą szczecinę sterczącą z czarnej jak węgiel skóry, mawiał: „No więc zrobimy tak…”. I jeśli miałeś choć odrobinę oleju w głowie, to słuchałeś jego rady. Był bardzo inteligentny. Zarobił trochę pieniędzy i zachował godność, mimo to dożył późnej starości, co czarnemu mężczyźnie z południowej Indiany nie powinno się było udać. Wielu tego próbowało, ale im nie wyszło. Teraz zaś, jeśli wierzyć mamie, już nie żył. Ale to „jeśli” należałoby pisać dużymi literami.
– O czym to ja mówiłam? – ciągnęła mama. – Ach tak, o tej fontannie. Thelma mówi, że stoi we frontowym pokoju i ma prawie dwa metry wysokości. To posąg nagiej białej dziewczyny, która leje wodę z dzbanka do dziury w głowie drugiej, takiej samej. Kto wymyśla takie rzeczy?
Przygotowałam sobie następną szklankę wody. Mama często nie miała racji w kwestii postrzegania świata, realnego czy tego drugiego. I sama nieraz mówiła, że duchy oszukują. Dlatego i ten rzekomo martwy Duży Earl mógł być figlem spłatanym mamie przez pijaną, złośliwą Eleanor Roosevelt. Postanowiłam wyrzucić tę sprawę z głowy aż do naszego spotkania z przyjaciółmi po kościele. Byliśmy, jak zwykle w niedzielę, umówieni w jadłodajni. Mały Earl wraz z żoną Ermą Mae przejęli knajpę już kilka lat temu, ale Duży przychodził tam prawie codziennie, żeby im pomagać. Tak czy inaczej, wszystkiego dowiem się wieczorem.
– No więc dlaczego pijesz tyle wody o tej porze dnia? – dopytywała się mama.
– Bo obudziłam się strasznie zgrzana i muszę się ochłodzić. – Upiłam kolejny łyk. – Wszystko przez te uderzenia krwi do głowy.
– Tak? Zdawało mi się, że to masz już za sobą.
– Też tak myślałam, ale najwyraźniej jeszcze nie.
– Może powinnaś się przebadać? Chyba nie chcesz za bardzo się zmienić. Jak twoja ciotka Marjorie zaczęła się zmieniać, to nie mogła przestać, aż w końcu stała się mężczyzną.
– Wcale nie, i dobrze o tym wiesz.
– Okej, może nie zmieniła się zupełnie, ale zapuściła wąsy, ogoliła się na łyso i zaczęła przychodzić do kościoła w kombinezonie. Nie mówię, że jej to nie służyło, tylko że możesz połączyć linią prostą jej pierwsze uderzenie krwi do głowy z tą bójką w barze, przez którą umarła.
– Niech ci będzie – odparłam, jedząc winogrona.

Siedziałyśmy w milczeniu – ja wbrew postanowieniu myślałam o Dużym Earlu, a mama Bóg wie o czym. W końcu wstała i podeszła do okna na podwórko.
– Zanosi się na naprawdę piękny poranek. Uwielbiam upał. Powinnaś trochę odpocząć przed wyjściem do kościoła. – Odwróciła się do mnie i dodała znanym mi z dzieciństwa tonem: – No, szoruj do łóżka, dupiasiu.
Posłuchałam. Wstawiłam szklankę do zlewu, dołożyłam winogron do miski, uzupełniłam wodę w dzbanku w lodówce i ruszyłam do sypialni. Na odchodnym odwróciłam się jeszcze:
– Pozdrów ode mnie tatę.
Ale mama już zniknęła za tylnymi drzwiami. Widziałam, jak kuśtyka wolno przez moją nędzną imitację ogródka. Jeszcze na chwilę przystanęła, kręcąc z dezaprobatą głową przy zwiędłych badylach, zrobaczywiałych jarzynach i marnych kwiatach na pożałowania godnych rabatkach. Wiedziałam już, co usłyszę przy następnej wizycie. Wlazłam do łóżka, przycisnęłam się do męża, a potem, uniósłszy się na łokciu, pocałowałam go w brzydką szramę na szczęce. Mruknął coś, ale się nie obudził. Zasnęłam z ręką na brzuchu Jamesa, wsłuchana w rytm jego oddechu pośrodku naszego dużego łóżka.

W następnym roku często wracałam myślą do tej niedzieli, do odwiedzin mamy i do tego, jak mnie to uspokoiło i rozweseliło. Nawet podczas najgorszych późniejszych kłopotów musiałam się uśmiechnąć na wspomnienie jej wizyty. Jak miło, że przyszła, taka słodka w tej swojej błękitnej jak niebo sukience, której nie widziałam od sześciu lat, czyli od chwili, kiedyśmy ją w niej pochowali…

 
Wesprzyj nas