Wstrząsający obraz Bangladeszu widzianego oczami jego rdzennych mieszkańców, zderzony z bajecznym światem dyplomatycznych salonów.


Sofia Paulin, prawniczka specjalizująca się w kwestiach praw człowieka i równouprawnienia, obejmuje posadę przy ambasadzie szwedzkiej w stolicy Bangladeszu. W tym samym czasie w maleńkiej bengalskiej wiosce z rąk męża ginie młoda kobieta. Mina i Nazrin, siostry zamordowanej, postanawiają wziąć los w swoje ręce i uciec z rodzinnego domu, w którym nie mogą czuć się bezpiecznie, do Dhaki, gdzie zaczyna się ich dramatyczna walka o przetrwanie.

Konfrontacja z realiami życia w stolicy okazuje się równie trudna dla pary zamożnych Szwedów, co dla ubogich Bengalek. Mimo dzielących ich różnic, losy całej czwórki splatają się w zaskakujący sposób.

Szokujący obraz europejskiego blichtru w zderzeniu z dramatem bengalskiej ludności, wykorzystywanej przez polityków i przedsiębiorców oraz budzącą przerażenie sytuacją kobiet nikogo nie pozostawi obojętnym.
„Sydsvenskan”

Helena Thorfinn – dziennikarka, analityczka społeczna w Szwedzkiej Agencji Rozwoju Międzynarodowego i działaczka na rzecz praw człowieka. Jej debiut został okrzyknięty jedną z najlepszych szwedzkich książek 2012 roku i szybko stał się bestsellerem.

Helena Thorfinn
Nim zabierze nas rzeka
Przełożyły Ewelina Kmieciak i Anna Warchoł
Wydawnictwo Prószyński i S-ka
Premiera: 17 września


1

Małe niezawodne kółka wirowały w powietrzu, kiedy Janne przechylił wózek dziecięcy, by zjechać ruchomymi schodami z restauracji na lotnisku Arlanda. Teo wierzgał nóżkami, pokrzykując z zadowoleniem. Po raz setny tego przedpołudnia Janne pomyślał, że popełnił poważny błąd. W maju, kiedy zamawiali bilety w Ministerstwie Spraw Zagranicznych, trwająca ponad dobę samotna podróż z dwójką małych dzieci wydawała się całkiem możliwa do przeprowadzenia. Wręcz cieszył się na nią. Miał mglistą wizję, że będzie czytał dzieciom książki i układał z nimi puzzle. Że na lotnisku w Bangkoku będzie co robić w oczekiwaniu na kolejny samolot. No właśnie, przesiadka. Dziewięć godzin czekania. Jedenaście godzin w podróży plus dziewięć na lotnisku, plus trzy… Jak on to sobie wyobrażał? Jak wyobrażała to sobie Sofia?

„Pojadę pierwsza i dopilnuję, żeby w domu dało się zamieszkać. Dobrze by było, żeby ktoś z nas pojawił się na miejscu kilka dni wcześniej, zanim wszystko się zacznie” – przekonywała. Brzmiało rozsądnie. W mailu z zeszłego tygodnia napisała, że dom jest fantastyczny, „pałac, choć nieco zimny”, opisała ogród pełen pachnących kwiatów, drzew owocowych i palm, a także kucharza, który potrafi przyrządzić lasagne i szwedzkie klopsiki. „Spodoba ci się!” – napisała nie dalej niż wczoraj. „Za oknem twojego gabinetu rośnie mango. Mamy olbrzymią werandę z bambusowymi meblami”.

Janne chwycił spoconą rączkę Noelli i pomógł jej zejść z ruchomych schodów, próbując jednocześnie zestawić wózek z Teo. Na razie wszystko było pod kontrolą, dzieci najedzone i zadowolone, pieluchy czyste, a bagaż podręczny wyładowany herbatnikami, wilgotnymi chusteczkami, nintendo, książkami obrazkowymi, butelkami ze smoczkiem i przytulankami. Ale minęło zaledwie czterdzieści minut dwudziestotrzygodzinnej podróży. Na dole w hali odlotów Janne rzucił szybko okiem na wszystkie kąty – nic przyjaznego dzieciom. Potrzebował miejsca, w którym mogliby pobyć przez jakąś godzinę do odlotu. Naprawdę nikt nie pomyślał o kąciku zabaw z plastikową zjeżdżalnią i domkami? Czy w Urzędzie Lotnictwa siedzieli idioci? Skierował wózek ku donicy z jukami i postawił przy niej Teo. Dwulatek błyskawicznie odnalazł się w nowym miejscu i zaczął ładować kamyki z doniczki na małą ciężarówkę, po czym jeździć nią po podłodze. Sześcioletnia Noella usiadła obok z lalką Barbie.

Ostatnie miesiące były najintensywniejszymi w jego czterdziestoletnim życiu. Każdy dzień wydawał się zbiorem prowizorycznych rozwiązań. Jakoś musiało się udać. Wszystko zaczęło się po przyjściu decyzji ze SwedeAid, że Sofia otrzymała pracę. Na szczęście to właśnie Sofia była wtedy na urlopie macierzyńskim i wzięła najważniejsze sprawy na swoje barki. Mieszkała już za granicą, więc z wprawą zamówiła kontener, wynajęła mieszkanie, wypowiedziała umowę telefoniczną i wydała pieniądze na organizację wyjazdu. Fundusze się skończyły na początku czerwca, a ich kontener wypełnił się wszystkim, czego rodzina z małymi dziećmi mogłaby potrzebować przez trzy lata. Ubrania, zabawki, kaski, rowery, trampolina, pościel, słoiki z dżemem borówkowym, dwadzieścia torebek szwedzkich żelków, bożonarodzeniowe dekoracje, proszek do prania Änglamark i nowy komputer. Cały ich dobytek, całe życie. Poza meblami, które miało zapewnić państwo.

Wszystko wydało mu się nagle takie niepozorne. Czy to właśnie całe jego życie? Potrzeby i doświadczenia zebrane w kilku kartonach? Ich rzeczy wypełniały jedynie niewielką część gigantycznego kontenera, kiedy go plombowano. Zastanawiał się, co było nie tak z ich bagażem. Lub życiem. Jak innym rodzinom, które przenosiły się za granicę, udawało się zapełnić trzydzieści metrów sześciennych? Czyżby zapomnieli o czymś istotnym? Próbował przedyskutować sprawę z Sofią, ale westchnęła jedynie, przewracając oczami. „Kochanie, to chyba mało istotna kwestia. Nie mamy wystarczająco wielu zmartwień? Musisz rozważać, co inne rodziny spakowały, a czego nie? Nie powinieneś zamiast tego zastanowić się, czego my potrzebujemy? Napisz lepiej do gminy i dopilnuj, żeby Teo nie stracił miejsca w przedszkolu”.

Wieczorem, dzień przed wysyłką kontenera, zadzwoniła do Sofii kobieta, której mąż pracował dla firmy Ericsson w Dhace. Zapytała, czy jej mama nie mogłaby wpaść z kilkoma butelkami octu balsamicznego: „Nie mogę się bez niego obejść”. Sofia, pełna zrozumienia, wzięła pudła zarówno z octem, jak i oliwą z oliwek. Najlepszego gatunku. „Człowiek dostaje za granicą różnych obsesji. Też będziesz je miał” – wytłumaczyła mu. „Będziesz na przykład chciał zamówić kuriera po snus, kiedy ci się skończy w październiku”.

Janne uśmiechnął się na to wspomnienie i pomyślał ciepło o Sofii, próbując jednocześnie powstrzymać ich niestrudzonego syna przed włożeniem zbyt wielu kamyków do gardła. Jego piękna kozica – uparta i mądra. Była jego słońcem, wygraną na loterii, wszystkim, o czym marzył, będąc zagubionym singlem. Poznali się, jak mu się wydawało, w dojrzałym wieku, choć statystycznie rzecz biorąc, to właśnie wtedy ludzie z dużych miast wiążą się ze sobą. Między trzydziestym a trzydziestym piątym rokiem życia. Stary kumpel, który pracował w dzienniku „Dagens Nyheter”, zaprosił go na otwarcie nowej agencji freelancerskiej South Reporting, zajmującej się kwestiami rozwoju. Już w progu zwrócił uwagę na szczupłą blondynkę stojącą przy biurku, która sącząc lampkę wina, przeglądała zdjęcia w Internecie. Była opalona, a jej długie jasne włosy układały się w fale wzdłuż karku. Wysoko osadzone kości policzkowe i wystające spośród kosmyków uszy przywiodły mu na myśl jakieś zwierzę ze Star Wars lub elfa z filmu fantasy. Kozicę dostrzegł w niej później – kościstą, silną, wytrzymałą, seksowną. Wytrwałość. Energia. Hop, hop do przodu po kolejnych kamieniach i kępach trawy nieustannie w obranym kierunku, który nie zawsze był dla niego jasny.

Cechował ją upór, którego jemu brakowało i który zawsze podziwiał u innych, ilekroć się na niego natknął. Później, kiedy zaczęli się spotykać, stanowili jakby dwa magnesy, których nie można od siebie oderwać. Pragnął jedynie mieć ją blisko, dotykać jej, pytać i rozumieć, a ona śmiała się, kierując swe intensywne anielskie spojrzenie jedynie ku niemu, mięknąc stopniowo i otwierając się. I rozmowy, owe żarliwe rozmowy bez końca, unoszące ich wzajemnie pomiędzy miejscami i punktami widzenia drugiego z lekkością, jakiej nigdy wcześniej nie doświadczył… Mimo to byli zupełnie różni i zawsze poruszali się w odmiennych światach. Ona studiowała w Uppsali, gdzie dorastała, i szybko udało jej się dostać na staż w Genewie, po czym spędziła w domu zaledwie kilka lat, zanim przeniosła się do Dar es-Salaam w Tanzanii, by pracować dla SwedeAid. Była prawnikiem specjalizującym się w prawach człowieka i nigdy nie przesiadywała w klubach studenckich, które odwiedzał, gdy mieszkał w Uppsali.

W związku z tym, że jego rodzice byli nauczycielami, niejako automatycznie ciągnęło go do tego zawodu. Studiował kilka semestrów tu i ówdzie, aż w końcu zainteresowała go historia i wiedza o społeczeństwie, po czym, z pewną niechęcią, skończył rok studiów nauczycielskich w Sztokholmie. Mimo że uwielbiał robić zdjęcia i za najlepszy semestr uważał ten, w którym miał kurs z fotoreportażu, to zawodu fotografa nigdy nie brał pod uwagę. Fotografia musiała więc pozostać hobby lub w najlepszym razie zajęciem na pół etatu.

Nauczanie zaprowadziło go wkrótce do jednego z nowo powstałych liceów prywatnych w południowym Sztokholmie, gdzie dyrektor szybko mianował go swoim zastępcą. Ludzie mówili, że jego stosunki z młodzieżą graniczą z posłuchem absolutnym, że zwracał się do niej w sposób wyjątkowy, ale wiedział też, że ma opinię człowieka postępującego niedyplomatycznie w stosunku do kolegów z pracy i przełożonych. Marny był z niego strateg. Wielokrotnie również obiecywał sobie, że postawi uczniom wyraźniejsze granice – nie będzie angażował się w ich sprawy całym sobą. Sofia postępowała przeciwnie. Cechowało ją chłodne profesjonalne podejście, potrafiła ocenić sytuację i ustalić zasady. Także w Rwandzie, gdy zbierała informacje dla sądu w Aruszy, rozmawiając z krewnymi zaginionych. Wielokrotnie pytał ją, jak to wytrzymała – „Co myślałaś? Co widziałaś?” – i wyjaśniła mu, że postanowiła stać się kamerą, kimś, kto jedynie rejestruje. Ważne zadanie dla ludzkości. Tylko praca? Janne nie mógł tego zrozumieć.

Teo znużyło grzebanie w doniczce, a Noella chciała, żeby jej pomóc rozebrać Barbie. Sześciolatka dojrzała ponadto logo Algidy. Zadarła demonstracyjnie nos i zażądała lodów.
– Nie teraz, kochanie, dobrze? W samolocie na pewno mają coś dobrego. Będzie fajnie, prawda? Dostaniesz własny stolik, który można opuszczać, i obejrzymy film o Albercie Albertsonie.
Teo wychwycił słowo „lody” i ruszył w kierunku budki z nimi. W mgnieniu oka obydwoje znaleźli się przy zamrażarce. Tak właśnie być nie miało, pomyślał Janne, lecz wiedział, że musi podążyć za dziećmi. Co było gorsze: stoczyć walkę i odmówić im lodów czy mieć pociechy nafaszerowane cukrem na pokładzie? Kątem oka zobaczył, jak przechodzący biznesmeni zauważyli porozrzucane po podłodze kamienie. Zawrócił więc i je pozbierał. No! Nic się nie stało, prawda? Skierował wózek w stronę budki i wyjął pięćdziesiąt koron, pocieszając się, że to ostatnie szwedzkie lody, jakie dzieciaki będą miały okazję jeść przez najbliższy rok.

Przez niecały tydzień, jaki SwedeAid dało im na podjęcie decyzji, zdążyli dokładnie przedyskutować przeprowadzkę. Janne zadręczał Sofię swoimi obawami – zmienił się w adwokata diabła, szukając dziur w jej koncepcji, i kilka razy zagrał rolę dobrego rodzica. Sofia spokojnie odpowiedziała na wszystkie pytania i podkreśliła, że to odpowiedni moment zarówno jeśli chodzi o wiek dzieci, jak i karierę Janne. Powinien zrobić sobie przerwę od szkoły Lindebergska, sam przecież tak mówił. A może spróbowałby czegoś nowego? Poza tym nadeszła chyba jego kolej na przejęcie odpowiedzialności za rodzinę. Długo dyskutowali, co normalna szwedzka rodzina z małymi dziećmi powinna wziąć pod uwagę przed przeprowadzkę za granicę: poziom szkół, warunki finansowe, urlop, sytuację zdrowotną… Janne doszedł do wniosku, że Sofia zamknęła rozdział. Że postanowiła zapomnieć o tym, co było, i iść dalej. Omawiał zamianę mieszkania, kwestię starzejących się rodziców, straty dotyczące funduszu emerytalnego, nie zauważając nawet, że gra toczy się bez niego i że za plecami Sofii połyskuje stal. Kiedy w końcu sądził, że się podda i wybierze karierę w ojczyźnie, powiedziała to, z czego oboje zdawali sobie sprawę: „Masz dług do spłacenia. Musisz dotrzymać obietnicy. Uratować rodzinę”. A potem, jak gdyby nigdy nic: „Przenosimy się do Bangladeszu”.

Nazrin biegła przez świt po wysokiej grobli między wypełnionymi wodą polami ryżowymi. Biegła boso, ledwie dotykając ziemi, wręcz unosiła się w powietrzu, a sari szybowało za nią jak błękitny żagiel. Bała się. Bała się i była w szoku. Gdy biegła, myśli niczym kobra wbijały w nią swoje jadowite kły. Gdyby ktoś obserwował ją z daleka, mógłby stwierdzić, że to piękny, rzadko spotykany widok: młoda kobieta w niebieskim sari odbijająca się w zwierciadle nieruchomej wody, z ogromnymi, lekko wygiętymi palmami w tle. Gdzieś przed nią chaty i cień zwierząt. Może ten ktoś zdziwiłby się jeszcze tylko, czemu biegnie – w Bangladeszu rzadko się biega – i zastanowiłby się, co jest tak ważne, że nie może poczekać do pierwszej modlitwy.

Obudził ją sygnał telefonu komórkowego. W słuchawce usłyszała najpierw tylko długi jęk, ale od razu zrozumiała, co się stało. Dzwoniła szwagierka Mukty, Nilufar, która wbrew swojej rodzinie przyniosła okrutną nowinę.
– On to zrobił, Nazrin, nie mogłam go powstrzymać. Zrobili to razem, Nazrin, nie idź na policję, jesteśmy biednymi ludźmi, Nazrin, przyjdź szybko, jeśli chcesz zobaczyć ciało, Nazrin, już za późno, na wszystko jest już za późno. Jesteśmy tylko lichymi kobietami, Nazrin, taka była wola Allaha, inshallah. Nie złość się na mnie, Nazrin. Co mogłam zrobić, Nazrin? Nic, nic nie mogłam zrobić. Co powiedzą twoi rodzice, Nazrin? Dlaczego pozwolili jej tu przyjść? Inna lillahi wa inna ilayhi raji’un. Należymy do Allaha i do niego powrócimy.

Ambasador Moberg zastanawiał się, czy Babul zapomniał, że miał podać popołudniową herbatę już o czternastej. Rozprostował swoje niezwykle długie ciało i podszedł do okna, by spojrzeć naprzeciwko, gdzie przed wejściem do ambasady mieściła się kuchnia. Stwierdził z zadowoleniem, że Babul krząta się wokół jego herbaty. Wejście znajdowało się w środku piętrowego domu z czerwonej cegły, z przybudówkami po obu stronach. W jednej dobudówce mieściła się Ambasada Szwecji, w drugiej – Ambasada Danii. Fasada budynku otoczona była wysokim żelaznym ogrodzeniem i wielkimi bramami, ale kiedy się już je przekroczyło, wejście z niskimi bugenwillami i imponującym figowcem bengalskim było przyjazne. Osobliwe, podobne do węży gałęzie zwisały nad jeepami, które jeden z kierowców czyścił olbrzymią miotełką do kurzu. W budkach wartowniczych drzemała garstka strażników. Wejście, mimo że piękne, nie było dobrze przemyślane pod względem bezpieczeństwa, z czego ambasador zdawał sobie sprawę.

Sam pomysł, by dzielić budynek z Duńczykami, był, delikatnie mówiąc, kłopotliwy w okresie, gdy tak zwane karykatury Mahometa znajdowały się w obiegu. Rozwścieczony tłum zbierał się przed wielkimi bramami, więc personel potrzebował eskorty wojska oraz ponad siedemdziesięciu ochroniarzy, by dostać się do pracy. Mimo to i tak zgniłe jajko wylądowało na marynarce ambasadora. W telewizji dziennikarze robili zbliżenia szwedzkiej flagi, gdy mówili o karykaturach, a ambasador Danii nie dawał jasno do zrozumienia, że nastąpiło nieporozumienie. Według Moberga zbyt długo zwlekał z wyjaśnieniami. Nawet jeżeli Bangladesz wciąż był państwem świeckim, opisywanym przez Amerykanów jako moderate muslim, to nawet tutaj istniały jednostki ekstremistyczne. I niewątpliwie należało mieć szacunek wobec zranionych uczuć religijnych. W Dżakarcie nie udało się uciszyć rozzłoszczonego tłumu i Ambasada Danii została spalona.

Polityka i konflikty nie należały do specjalności Moberga. Sam był głęboko zaskoczony tym, że został ambasadorem, gdyż dla niego była wytyczona wyraźnie inna droga. Już w dzieciństwie uwielbiał języki i dźwięki, różne rodzaje dźwięków, a jako syn Szwajcarki i Szweda bardzo wcześnie zetknął się z kilkoma językami i już w wieku ośmiu lat mówił biegle po szwedzku, angielsku, w gwarze schwyzertüütsch, po niemiecku oraz francusku. W wieku poborowym uczęszczał do szkoły dla tłumaczy i nauczył się rosyjskiego w rekordowo krótkim czasie dwóch miesięcy. Proces był ten sam co wtedy, gdy był dzieckiem – słuchanie, a nie nauka reguł gramatycznych i czasowników, stanowiło klucz do sukcesu.

Delikatne pukanie do drzwi i Babul już stał w progu z popołudniową herbatą. Z początku uniżoność i łagodne uśmiechy Bengalczyków raziły ambasadora, ale dość szybko się do nich przyzwyczaił. Po czterech latach ledwo zauważał nerwową staranność, która na co dzień ułatwiała mu życie, a która przejawiała się w postaci otwierania drzwi, napełniania filiżanek i potakiwania z uśmiechem.
– Salam alejkum, panie ambasadorze. – Babul ukłonił się nisko i poruszając się szybko po pokoju, postawił filiżankę herbaty na biurku Moberga.
– Dhonnobad, thik ache, Babul.
Moberg zawsze starał się używać bengalskiego, gdy tylko miał szansę na rozmowę z tutejszym personelem. Często dostrzegał dialektalne niuanse w ich języku, co go fascynowało, poza tym chciał poćwiczyć wymowę. Niestety odnosił wrażenie, że osoby zatrudnione w ambasadzie czuły się skrępowane jego próbami nawiązania kontaktu. Nie powinien zniżać się do rozmowy z nimi, to jasne. Mimo to spróbował zapytać, jak Babul się czuje:
– Kemon achen?
Mężczyzna zaczerwienił się i skinął głową.
– Thik ache, panie ambasadorze, thik ache – wydusił z siebie, z ulgą wycofując się w stronę drzwi.

Po szkole dla tłumaczy odezwał się do niego ktoś z Ministerstwa Spraw Zagranicznych i zaoferował mu staż. Nie zdążył jeszcze rozpocząć poszukiwania pracy jako tłumacz literatury rosyjskiej, co miał w planach, podszedł więc do egzaminów i ku swojemu zaskoczeniu został przyjęty. Zwykły przypadek, ale przypadek, który otworzył przed nim cały świat, od Moskwy do Madrytu przez Wiedeń i teraz Dhakę. Pamiętał, jak wzdrygnął się, gdy zrozumiał, że MSZ chce przenieść go z Wiednia tutaj. Nazwa tego miasta kojarzyła mu się wyłącznie z krajami rozwijającymi się, pomocą rozwojową i ubóstwem. Nie jego klimaty. Bangladesz – wielka cierpiąca delta, nieustające cyklony, powodzie i głód, i korupcja, przez którą ten kraj znajdował się na szczycie listy najbardziej skorumpowanych państw świata, sporządzanej przez Transparency International. Dlaczego miałby przenieść się właśnie tutaj?

Teraz, cztery lata później, był zadowolony z tej decyzji. To rzeczywiście wzbogaciło życie jego i Vanji. W związku z tym, że Vanja szybko znalazła znajomych, którzy nie uważali ją za zbyt ekscentryczną, a Arthur odnalazł się w amerykańskiej szkole, każdego roku, gdy zbliżała się data zmiany miejsca jego pracy, Moberg ubiegał się o przedłużenie pobytu tutaj. Uważał, że Bangladesz ma zbawienny wpływ na jego rodzinę, a w Ministerstwie Spraw Zagranicznych byli mu wdzięczni – trudno było zwerbować kogoś do pracy w Dhace. Moberg wykonywał swoje obowiązki bez zastrzeżeń, a pobyt w tej placówce oznaczał dla niego osobiście możliwość poświęcenia się swojej pasji – czyli językom.

Dziś do listy tych, którymi władał, mógł dodać klasyczny bengalski, ale i język ulicy Bangladeszu. Jego spostrzeżenia cieszyły się też sporym uznaniem na forach internetowych, na których często przesiadywał, dyskutując nad rozwojem języka bengalskiego z sanskrytu. Teraz na przykład czekał na wiadomość dotyczącą zmiany formy czasu przeszłego od pewnego uczonego z Delhi, z którym nawiązał kontakt na forum lingwistów. Gdy wypił herbatę, sprawdził jeszcze raz maila. Nic z Delhi. Uderzyło go, że jeszcze nie ocknęli się tam, w Szwecji, i nie przysłali mu instrukcji co do odpowiedzi, jaką powinien dać na propozycję współpracy z delegacją Unii Europejskiej w sprawie dotyczącej uchodźców Rohingya. Sygnały, jakie dostawał z MSZ, sugerowały, że należałoby nawiązać współpracę, zwłaszcza z Unią, byleby szwedzki rys całkiem nie zniknął. Ale wciąż żadnych wiadomości ze Sztokholmu. W porządku, teraz piłeczka i tak była po ich stronie.

Zobaczył za to, że dostał maila od nowego eksperta do spraw pomocy rozwojowej, Sofii Paulin, która przyleciała do Dhaki ponad tydzień temu. Był pod wrażeniem tej blondynki, której życiorys już od kilku miesięcy miał w skrzynce odbiorczej. Szybko zorientowała się w złożonej sytuacji politycznej, mimo że miała pracować głównie w sferze pomocy. Bez udziału Moberga przygotowała sobie listę wizytacji, zamówiła z archiwum raporty i ogólną ocenę funduszy rozwojowych. Sprawiała wrażenie osoby kompetentnej i zrównoważonej. Zobaczywszy nagłówek maila od Sofii, „Odn. umeblowania”, poczuł ukłucie w brzuchu. Od razu zrozumiał, że chodzi o Siv. Przez ostatnie dwa lata Siv, kierownik wydziału administracyjnego, stwarzała nerwową atmosferę. Tak nerwową, że prędzej czy później wszystkie sprawy lądowały na jego biurku. Wyklinał idiotę z centrali, który ją tu przysłał. Dowiedział się później, że osoby pracujące z nią w dwóch innych placówkach odradzały wyraźnie służbę Siv za granicą.

Siv była modelowym przykładem bufona. Dawna ekspert do spraw ekonomicznych, która razem z nominacją na kierownika wydziału administracyjnego dostała we władanie nowe królestwo. Ciągle się wtrącała, wprowadzała własne postanowienia i zmieniała sprawnie działający system. Zabierała i nadawała przywileje według nikomu nieznanych reguł. Albo kierowcy skarżyli się, że chce im ograniczyć przerwę na lunch, albo ludzie przysłani na placówkę zastanawiali się, dlaczego nagle ich komórki przestały działać. Bez mrugnięcia okiem wtrącała się w prywatne życie pracowników ambasady i ganiła lokalny personel. To właśnie ona była jednym z powodów, dla których poprzednik Sofii Paulin nie przedłużył pobytu w Bangladeszu i w czasie ich ostatniej rozmowy nie krył rozczarowania, że Moberg nigdy nie odważył się tupnąć nogą w jej sprawie. Ostre słowa wciąż dzwoniły ambasadorowi w uszach: „Karlu-Ottonie, żeby było jasne. Ta kobieta przez dwa lata uniemożliwiała pracę i utrudniała codzienne życie ludziom przysłanym na placówkę. Z powodu twojej pobłażliwości wracam do domu wcześniej. Powinieneś przynajmniej donieść o tym MSZ i dopilnować, by nie wylądowała już w żadnej innej ambasadzie”.

Ale Moberg zwlekał z przesłaniem raportu do działu kadr w Sztokholmie i miał nadzieję, że nie będzie musiał tego robić. Liczył, że Siv dostrzeże powagę sytuacji, wyciągnie z niej wnioski i zrozumie milczący pakt, jaki zawarli. Nikt na tym nie skorzysta, jeśli będzie zmuszona wrócić do domu. Tego rodzaju niepowodzenie rzuci cień również na jego karierę. Jeśli więc zachowywałaby się jako tako, Moberg nie doniesie, co się działo w Dhace. Następny ambasador będzie mógł odkryć to sam. Ale już sam tytuł maila od Sofii Paulin wyglądał niepokojąco. Wzdychając, otworzył wiadomość.

Szanowny Karlu-Ottonie Mobergu!
Po serii prób skontaktowania się z Siv zwracam się do Pana jako dyrektora placówki. Sprawa dotyczy umeblowania naszego domu w Baridharze. Chcę zaznaczyć, że jesteśmy bardzo zadowoleni z domu, który znajduje się blisko szkoły i ambasady. Ale wydaje mi się, że zaszło pewne nieporozumienie co do umeblowania. Wcześniej Siv pisała o gwarantowanym umeblowaniu, co samo w sobie jest rzadkie w dzisiejszych czasach, ale nam taki układ odpowiadał, ponieważ meble z naszego 96-metrowego domu nie byłyby w stanie wypełnić 350 metrów! Nie zabraliśmy więc żadnych, jedynie zasłony, ruchomości, obrazy. Dom rzeczywiście jest pełen mebli, które stoją w nieładzie w salonie i wszystkie noszą widoczne ślady użytkowania. Oczywiście byłabym wdzięczna, gdyby zostały odkurzone, a niektóre nawet umyte, ale według Siv nie należy to do obowiązków ambasady. Bardziej jednak palącą sprawą jest to, że jutro przyjeżdża Janne z dziećmi, a my wciąż nie mamy dla Noelli i Teo łóżeczek. Nagle Siv stwierdza, że łóżka dziecięce nie stanowią gwarantowanego umeblowania i że powinniśmy je mieć z sobą. Dlaczego nikt nas o tym nie poinformował? Czy nie ma spisu mebli, do jakich mamy prawo? Siv przyjmuje postawę obronną i udziela wymijających odpowiedzi. Będę wdzięczna, jeśli załatwi Pan tę sprawę. To pilne. Pozdrawiam serdecznie, Sofia Paulin.

 
Wesprzyj nas