Książka ujawnia tajemnice najskuteczniejszej agencji wywiadowczej świata.


Niespotykanie inteligentna, zdolna, twarda i zdecydowana. Sylvia Rafael była jednym z najlepszych agentów Mossadu. Uczestniczyła w tajnych operacjach na Bliskim Wschodzie i w Europie.

Należała do szwadronu śmierci, grupy likwidacyjnej, której celem było zabicie przywódców terrorystycznej organizacji Czarny Wrzesień. Emocjonująca historia jej życia wiąże się z najważniejszymi akcjami Mossadu.

Moti Kfir, współautor książki, sam był agentem i zwierzchnikiem Sylvii w czasie, kiedy wykonywała najważniejsze misje. Od wewnątrz poznał kulisy działań izraelskiego wywiadu.

Opinie:

Rzadko zdarzają się książki, które potrafią mówić prawdę w sposób, który nie nudzi, nie nuży i nie poucza. Inna sprawa, że do tego, aby ciekawie opowiedzieć prawdziwą historię, ta historia musi sama w sobie być niebanalna – i z taką z pewnością mamy do czynienia w wypadku historii Sylvii Rafael, agentki Mossadu. Dzięki tej książce można zanurzyć się w świat trudny i fascynujący, świat szpiegów, agentów, wielkich tajemnic i wielkiej ceny, jaką czasem przychodzi za te tajemnice zapłacić. Warto przeczytać Sylvię, agentkę Mosadu choćby po to, żeby poznać kobietę, której życie jest przykładem tego, jak niekiedy o najczystszą sprawę walczy się wyjątkowo brudnymi metodami.
Krzysztof Liedel, dyrektor Centrum Badań nad Terroryzmem Collegium Civitas

To już kolejna piekielnie dobra książka o izraelskich służbach specjalnych, napisana przez autorów z tego kraju. Ram Oren i Moti Kfir dysponują nie tylko wszechstronną wiedzą na temat operacji Mossadu, ale także umiejętnością opowiadania o nich z sensacyjną brawurą. Polowanie na tytułową Sylvię, agentkę izraelskiego wywiadu, zapiera dech w piersiach.
Artur Górski, redaktor naczelny “Focus Śledczy”

Ram Oren, Moti Kfir
Sylvia. Agentka Mossadu
Tłumaczenie: Mateusz Borowski
Wydawnictwo Znak
Premiera: 26 sierpnia 2013


Wokół stołu siedziało dziewięciu czarnowłosych mężczyzn o śniadych, hardych twarzach. Każdy miał w kaburze przy pasku naładowany pistolet. Przed nimi na stole leżało kilka kolorowych fotografii. Mężczyźni podnosili je i wpatrywali się w przedstawioną na nich osobę, szczupłą kobietę koło czterdziestki w eleganckim kostiumie. Wychodziła z butiku w centrum Oslo, stolicy Norwegii, z torbą pełną zakupów, na której widniała nazwa firmy Steen & Strøm. Zdjęcie wykonano z dużej odległości aparatem z teleobiektywem, ale i tak przedstawiało ono wyraźnie rysy twarzy pięknej kobiety. Emanowała z niej swoboda i pewność siebie. Nie zdradzała nawet cienia niepokoju czy podejrzeń, że ktoś ją śledzi i robi jej ukradkiem zdjęcia.

Powietrze w pokoju było ciężkie od dymu. Napięcie sięgało zenitu. Pomimo zamkniętego okna słychać było dochodzące z ulicy odgłosy i nawoływania muezinów z pobliskiego meczetu. Był wczesny wieczór w zachodnim Bejrucie, latem 1977 roku. Nadeszła godzina szczytu i na ulicach pojawiły się kilometrowe korki. Zapaliły się latarnie uliczne. Honorowe miejsce przy stole zajmował Ali Salameh, przystojny mężczyzna z kręconymi włosami. Miał trzydzieści siedem lat. Zgromadzeni wokół niego ludzie wiedzieli, że zdjęcie ma coś wspólnego z głównym powodem ich spotkania. Czekali na wyjaśnienia szefa.

– To Sylvia Rafael – poinformował zgromadzonych Salameh. To nazwisko wszyscy znali aż za dobrze, choć żaden z nich nie spotkał wcześniej noszącej je osoby. Często rozmawiali o niej z pełnym lęku szacunkiem. Wiedzieli, że przyczyniła się do wyeliminowania wielu z ich współtowarzyszy.
– Ta kobieta musi wreszcie umrzeć – oznajmił zdecydowanym tonem dowódca.
Żaden z obecnych nawet nie drgnął. Przez wiele lat zaprawili się w walce na śmierć i życie. Z mistrzowską precyzją potrafili eliminować niewygodnych ludzi, a zabicie Sylvii przyszłoby im szczególnie łatwo.

Ali Hassan Salameh stał na czele Czarnego Września, jednej z najokrutniejszych i najniebezpieczniejszych organizacji terrorystycznych na świecie. Planował ataki i kierował zamachami, zabijając wielu Izraelczyków i Żydów. Na swoim koncie miał także zamach w czasie igrzysk olimpijskich w Monachium, w wyniku którego zginęli izraelscy sportowcy. Pisały o tym gazety na całym świecie. Po kilku spektakularnych akcjach jego organizacji, Salameha zaczęto otaczać kultem, o jakim marzą wszyscy terroryści. Przywódca Czarnego Września był inteligentny, bystry, odważny, zdecydowany i posiadał wybitne zdolności przywódcze. Jego ludzie służyli mu posłusznie gotowi wykonać każdy jego rozkaz. Stał się symbolem walki Palestyńczyków.

Jasir Arafat, zwany też Abu Ammarem, przewodniczący Organizacji Wyzwolenia Palestyny, pod auspicjami której działał Czarny Wrzesień, przy każdej okazji podkreślał, że Ali spełniał wszystkie jego oczekiwania. Nazywał go „swoim synem”. Teraz, siedem lat po założeniu Czarnego Września, na drodze sprawnego działania organizacji stanęły osobiste konflikty i napięcia między jej członkami. Ali Salameh musiał bronić swojej pozycji. Chciał ponownie zewrzeć szeregi ugrupowania i na nowo rozsławić Czarny Wrzesień. Bardziej niż kiedykolwiek brakowało mu ubóstwienia przez masy i nagłówków w gazetach, które nagłośniłyby jego dokonania.

Ali Salameh wspiął się na sam szczyt nie tylko dzięki swoim zdolnościom przywódczym. Niewątpliwie pomogła mu także sława jego ojca, którego imię wielu Palestyńczyków wymawiało z nabożną czcią od lat trzydziestych XX wieku. Hassan Salameh pojawiał się wśród swoich ludzi zawsze z pasem z nabojami na piersi i dwoma pistoletami przy boku. Należał do najznamienitszych przywódców palestyńskich Arabów i do najbliższych powierników wielkiego muftiego Jerozolimy Mohammada Amina al-Husajniego, sojusznika Hitlera i zwolennika idei zagłady wszystkich Żydów. Dzięki wsparciu i pomocy muftiego Hassan Salameh poprowadził palestyńskich Arabów do walki w powstaniu, w którego początkowej fazie wypowiedział krwawą wojnę Żydom.

Był doświadczonym, mądrym i sprytnym przywódcą, który atakował cele izraelskie w samym sercu kraju. Kwaterę główną założył w pilnie strzeżonym budynku w centrum arabskiego miasta Ramla. Stamtąd zawiadywał bazami operacyjnymi w Jaffie, Taibe i Tulkarm. Dla Żydów w Izraelu jego imię stanowiło synonim zniszczenia i zagłady. Póki Hassan Salameh żył, przynosił im tylko cierpienie. Jego śmierć stała się dla nich priorytetem, pilnym i koniecznym zadaniem. Po wydaniu tajnego listu gończego Izraelczycy dowiedzieli się, że Salameh często przebywa w swojej kwaterze głównej w Ramli. Budynek został oblężony przez izraelskich żołnierzy, którym nie udało się jednak wedrzeć do środka, żeby zabić poszukiwanego dowódcę. Dopiero gdy brygada Givati z ogromną siłą zaatakowała ponownie, główna kwatera Salameha została zajęta. Zginęło trzydziestu dziewięciu jego ludzi. Jego jednak samego nie znaleziono. Jego godzina wybiła dopiero w czasie walk w Ras al-Ajn. Ali Hassan Salameh, jego jedyny syn i spadkobierca, miał wtedy dziewięć lat. Już jako dorastający chłopiec poprzysiągł pomścić śmierć ojca i wygnać Żydów z kraju. Dlatego został terrorystą.

Sali posiedzeń, w której zebrali się dowódcy Czarnego Września w Bejrucie, strzegli uzbrojeni wartownicy. W oknie stał strażnik, który obserwował ulicę i miał informować o każdym potencjalnym zagrożeniu. Ali Salameh nie żywił wątpliwości, że agenci Mossadu stale go obserwują. W każdej chwili liczył się z ich atakiem. Przecież z jego rozkazu porywano samoloty i zabijano niewinnych Izraelczyków. Był inteligentnym, sprytnym, twardym i brutalnym terrorystą, który wysyłał swoich ludzi na spektakularne akcje w Izraelu i miał politycznych wrogów na całym świecie. Wiedział, że Mossad zrobi wszystko, żeby ukrócić jego działalność, ale zawsze udawało mu się uciec przed pościgiem, zatrzeć ślady i zamaskować się. Kiedy Izraelczykom już wydawało się, że go dopadli, on w ostatniej chwili zmieniał kryjówkę.

Ali z całego serca nienawidził Mossadu, bowiem agenci tej organizacji zabili głównych przywódców Czarnego Września w Europie, których uważał za swoich bliskich przyjaciół. Tylko dwa razy jego ludziom powiódł się plan kontrataku, ale te akcje nie zostały odnotowane na forum międzynarodowym. Natomiast media regularnie nagłaśniały egzekucje wykonywane przez Mossad. W tej sytuacji organizacja terrorystyczna Czarny Wrzesień chciała nieco wyostrzyć swój wyblakły wizerunek, dlatego Salameh postanowił trafić Izraelczyków w czuły punkt. Poszukiwał ofiary, której zabicie przykułoby uwagę międzynarodowej opinii publicznej. Sylvia Rafael wydawała się idealną kandydatką.

Sylvia zaliczała się do grona najbardziej doświadczonych pracowników Mossadu. Należała do niewielkiego kręgu doskonale wyszkolonych agentów, którzy zajmowali się ściganiem Alego Salameha. Dowódcy Czarnego Września usilnie, lecz bezskutecznie próbowali ją wytropić. Chcieli ją wyeliminować, bo od lat stanowiła dla nich stałe zagrożenie. Teraz trafiła im się okazja, na którą od dawna czekali, i mieli zamiar z niej skorzystać. Ali Salameh zdawał sobie sprawę z tego, że zabijając Sylvię Rafael, nie tylko wymierzy bolesny cios Mossadowi, ale także odda ogromną przysługę wszystkim żyjącym członkom Czarnego Września, którzy stracili swoich przełożonych i współtowarzyszy w wyniku działań izraelskiego wywiadu.

– To nie takie trudne zadanie – powiedział Ali. – Nasi ludzie w Oslo od kilku tygodni depczą jej po piętach. Ustalili, że porusza się po mieście bez ochrony i bez broni. Nie spodziewa się, że ktoś mógłby nastawać na jej życie. – Następnie Ali wybrał zespół, który miał zlikwidować Sylvię. – Potrzebuję do tego zadania najlepszych ludzi – oświadczył. – Takich, którzy nie popełnią błędu. Ali poinformował o swoich planach Jasira Arafata, który z radością im przyklasnął. Kasa Alego świeciła pustkami, dlatego szef Organizacji Wyzwolenia Palestyny polecił, żeby kosztami biletów lotniczych, hoteli, wyżywienia, przejazdów i innymi wydatkami obciążono jego prywatne konto.

Wkrótce zakończono przygotowania do akcji. W czasach świetności organizacji Alego, który zbudował sieć kontaktów w całej Europie, wielu libijskich dyplomatów zgłosiło swoją gotowość do pomocy. To oni przemycili pocztą dyplomatyczną broń do Norwegii i zapewnili członkom Czarnego Września schronienie. Ali Salameh chciał przeprowadzić akcję wczesnym latem, kiedy już stopnieje śnieg. Gdy zrobiło się cieplej, Sylvia częściej wychodziła z domu, dlatego plan zamachu na jej życie miał większe szanse powodzenia.

Pieczołowicie wybrano czterech zamachowców. Wszyscy mieli doświadczenie w przeprowadzaniu skomplikowanych ataków terrorystycznych. Z kilkoma przesiadkami w Europie polecieli do Oslo, zaś niczego niepodejrzewające służby graniczne stemplowały ich sfałszowane paszporty. Terroryści zamieszkali w oddzielnych hotelach i przez dwa dni dokładnie zapoznawali się z topografią Oslo, sprawdzając miejsce przeprowadzenia akcji i opracowując plan ucieczki. Ich zadanie było proste i precyzyjnie sformułowane. Po zabiciu Sylvii każdy z nich miał udać się do innego miasta europejskiego – jeden samochodem, pozostali samolotami.

Gdy już dokonali rekonesansu, zachowywali się bardzo dyskretnie. Nie prowadzili żadnych rozmów telefonicznych, cały czas pozostawali w pokojach, jedli tylko kanapki i wcześnie chodzili spać. Na krótko przed planowanym zamachem odebrali broń ze skrytki, w której zdeponowali ją libijscy dyplomaci, i zaczaili się pod domem Sylvii. Kiedy tylko stanęła w drzwiach, otworzyli ogień. Byli pewni, że ich plan się powiódł.

 
Wesprzyj nas