Pierwsza książka o tym, jak jeść bez chemii i nie zbankrutować.


Julita Bator była pewna, że jej dzieci urodziły się chorowite i nigdy nie uda się im uniknąć częstych wizyt u lekarza ani masy antybiotyków. Okazało się jednak, że wystarczy zmienić sposób żywienia – jedzenie naprawdę może leczyć.

Teraz sama piecze chrupiący chleb i przeciera soczyste pomidory. Wcale nie zajmuje jej to dużo czasu ani nie kosztuje zbyt wiele. Gdy wszyscy wokół uważają, że od „produktów jedzeniopodobnych” nie ma ucieczki, ona łamie ten stereotyp. Funduje swojej rodzinie pyszne i zdrowe jedzenie, chroniąc ją przed rakiem i cukrzycą.

Tym osobistym doświadczeniem dzieli się z czytelnikami. Podpowiada, które produkty są bezpieczne, a których trzeba unikać. Podaje też proste przepisy na tanie i zdrowe potrawy, które każdy może przygotować z produktów dostępnych w pobliskim sklepie.

Autorka w dwudziestu rozdziałach udziela porad, jak unikać szkodliwej żywności, ale także jakie naczynia stosować w kuchni, jak przemycać wartościowe produkty w potrawach. Podaje 81 przepisów, które przywracają polskiej kuchni dawną, utraconą przed laty świetność.

Co to znaczy zdrowo się odżywiać? Zacznij od unikania chemicznych dodatków. Nie tylko nie są potrzebne, one szkodzą! Jednego czekoladowego batona można przegryźć bez obaw, ale rozmaite barwniki, słodziki, wzmacniacze smaku i aromaty zjedzone także w płatkach śniadaniowych, w domowej(!) zupie czy lodach sumują się. I rujnują twoje zdrowie. Są przyczyną alergii, niestrawności, złego samopoczucia, a być może także zespołu ADHD.

Niewiele przeprowadzono rzetelnych badań dotyczących sztucznych dodatków do żywności. Julita Bator weryfikuje dane od producentów. Ponieważ dzieci autorki wykazują silną alergię na „polepszacze” i konserwanty musiała zmienić styl odżywiania się i życia całej rodziny. Od czterech lat próbuje, nie wydając dużych sum na kupowanie wyłącznie ekologicznych produktów, żyć bez „chemii”.

Jej książka może być dla nas przewodnikiem po kuchni, która pachnie tak, jak jedzenie pamiętane z naszego dzieciństwa.

Julita Bator
Zamień chemię na jedzenie
Wydawnictwo Znak
Premiera: 29 sierpnia 2013


1 JAK TO BYŁO U NAS

Pierwszy antybiotyk moja najstarsza córka dostała jeszcze w szpitalu w czwartej dobie życia. (Były to właściwie dwa antybiotyki, aby mieć pewność, że któryś na pewno zadziała na szpitalne bakterie). Po wyjściu ze szpitala w trzecim miesiącu życia zażyła kolejny antybiotyk przepisany na zapalenie ucha. Od tamtej pory do siódmego roku życia dostała około dwudziestu antybiotyków i sterydów wziewnych na powtarzające się zapalenia ucha, zapalenia oskrzeli z towarzyszącymi im dusznościami, dwukrotne zapalenie płuc. Od pierwszych miesięcy towarzyszyły jej ponadto objawy alergiczne: sapka, lejący katar, rumienie, wysypki, nietolerancja nabiału, a później orzechów i innych bakalii.

Moja druga córka przeszła podobną drogę, aczkolwiek w nieco lżejszym wydaniu. Pierwszy antybiotyk został jej zaaplikowany „dopiero” w trzecim miesiącu życia. Kolejne antybiotyki przez następne cztery lata przepisywano jej dość często z powodu nawracających stanów zapalnych oskrzeli i uszu. Oprócz tego, gdy infekcjom towarzyszyły duszności, dostawała sterydy wziewne.

Mój syn, najmłodsze dziecko miał nieco więcej szczęścia, dostał bowiem w swoim życiu tylko jeden antybiotyk, przepisany w czwartym miesiącu życia na zapalenie oskrzeli.

Ponadto wszystkie moje dzieci miały niewiarygodną zdolność przyciągania niczym magnes wszelkich infekcji rotawirusowych w promieniu dziesięciu kilometrów. Naturalnie ja i mąż zarażaliśmy się tymi wirusami i tak sobie ciągle na coś chorowaliśmy. Razem, jak to w rodzinie.

Starałam się tak dokładnie wyliczyć przyjęte przez moje dzieci leki i precyzyjnie określić czas ich zażywania, aby pokazać, że od momentu wprowadzenia zdrowego żywienia (co nastąpiło ponad cztery lata temu) tylko moja najstarsza córka miała jeden jedyny raz przepisany antybiotyk. Jest to nieprawdopodobnym sukcesem, zważywszy, że – jak się okazało po zrobieniu badań w Instytucie Immunologii – ma ona problemy z odpornością. Ilość zażytych przez nią antybiotyków i sterydów wziewnych dodatkowo osłabiła jej układ odpornościowy. W momencie mojego pierwszego przebłysku świadomości o zabójczej sile rażenia chemii w pożywieniu mój najmłodszy syn miał około pół roku. W tym czasie karmiłam go jeszcze piersią. Wchodząc coraz głębiej w zagadnienia barwników, etykietek, emulgatorów i innych glutaminianów, korygowałam nasze przyzwyczajenia żywieniowe, wprowadzając sukcesywnie coraz zdrowsze pokarmy. Z perspektywy czasu zauważyłam, że odżywiając się zdrowo, mój organizm musiał produkować zdrowsze mleko, skoro dziecko nagle przestało chorować.

Natomiast moje starsze córki, które również karmiłam naturalnie, chorowały mimo to bardzo często. W ciężkich i częstych chwilach ich chorób wydawało mi się niejednokrotnie, że przypisywanie naturalnemu karmieniu cudownej mocy szczepionki na wszelakie infekcje jest stwierdzeniem ukutym niejako na wyrost. Potwierdzenie swoich spostrzeżeń znalazłam w pewnej książce, w której autor stwierdza, że mleko współczesnych matek jest zanieczyszczone do tego stopnia, że gdyby przebadano je w celu komercyjnym, nie zostałoby dopuszczone do sprzedaży. Dziś jestem pewna, że aby naturalne karmienie nadal mogło odgrywać swoją rolę, jak to było od zarania istnienia człowieka, nie możemy zapominać o krążeniu szkodliwych substancji w łańcuchu pokarmowym. Naturalne karmienie dziecka mlekiem matki jest jego prawdziwym posagiem, jeśli matka odżywia się w sposób naturalny, tj. zdrowy.

We wczesnych latach życia moich dzieci drżałam, gdy w pobliżu pojawiał się inny maluch z dla mnie tylko widocznym katarkiem. W mojej głowie włączał się natychmiast alarm: trzeba ratować swoje dziecko! Taka reakcja nie była podyktowana paranoją (choć dla świadków zdarzeń z tamtego okresu pewnie tak to wyglądało, no cóż), tylko doświadczeniem, z którego wynikało, że najbliższe dni spędzimy, pilnując godzin, kiedy należy podać antybiotyk.

Dziś to ja jestem tą wyluzowaną matką, która nie boi się już kataru u innych dzieci, ba, nawet kaszlu. Układ odpornościowy moich latorośli przejął za mnie funkcję strażnika ich zdrowia. To prawdziwa ulga! W końcu mogłam zająć się życiem.

Moje dzieci łapią od czasu do czasu jakieś infekcje wirusowe. Czasem zdarzy się nawet, że opuszczą trzy dni w szkole lub przedszkolu. Zdarza się to jednak tak rzadko, że w pewnym momencie zaczęłam się już bać, że ich układ odpornościowy za bardzo się zmobilizował i że być może to też niedobrze, jako że każda przesada jest niezdrowa. Z ulgą przyjęłam więc złapanie przez któreś z nich w zimie lekkiego przeziębienia.

Zanim weszłam na drogę dobrego żywienia, starałam się dociec przyczyn tak częstych infekcji swoich maluchów. Nie przekonywała mnie opinia lekarza pediatry, który twierdził, że „dziesięć infekcji w roku u dziecka to stan normalny”. Nie przemawiało do mnie również to, że większość dzieci wokół mnie także bardzo często chorowała. Przywoływałam za to w pamięci swoje dzieciństwo, które bynajmniej nie upłynęło na kuracjach antybiotykowych i sterydowych. Przez kilka lat szukaliśmy z mężem przyczyny częstych infekcji, odwiedzając alergologa, laryngologa, endokrynologa, immunologa, gastrologa. Okazało się, że mimo typowych objawów alergicznych (sapka, lejący katar, wysypki, rumienie, zapalenia oskrzeli, zapalenia płuc, zapalenia ucha, duszności, co kończyło się najczęściej kolejną kuracją antybiotykową) testy alergiczne, którym poddawały się moje dzieci, nie wykazywały żadnych alergii pokarmowych ani wziewnych.

Przyczyną powyższych dolegliwości była tzw. pseudoalergia, której objawy są takie same jak prawdziwego uczulenia. W pseudoalergii jednak nie bierze udziału układ immunologiczny. O zjawisku pseudoalergii dowiedziałam się ze wspaniałej książki pani Bożeny Kropki Pokonaj alergię. Książka ta wyznaczyła również ramy moich dalszych poszukiwań dietetycznych.

Podobne niezwykłe efekty pojawiające się po wyłączeniu chemii z pożywienia odnotowałam, obserwując poprawę zdrowia u siebie i swojego męża, a także wśród grona znajomych. U siebie zaobserwowałam mnóstwo pozytywnych zmian, z których najbardziej godną odnotowania jest ta, że wbrew wcześniejszym przypuszczeniom okazało się, że wcale nie mam chorego żołądka, ponieważ kiedy jem jedzenie, a nie produkty pokarmopodobne, on (żołądek) najzwyczajniej się nie buntuje. Mój mąż pozbył się wielu uciążliwych i niebezpiecznych dolegliwości alergicznych (np. obrzęku krtani). Córka mojej znajomej leczona objawowo na alergię w ciągu pół roku dostała kilkanaście antybiotyków i sterydów, co wywołało u niej refluks żołądka. Po wyeliminowaniu konserwantów, aromatów, barwników etc. z pożywienia niemal nie choruje. Moja szwagierka, mimo iż zmiany, jakie wprowadziła w swojej rodzinie, nie były radykalne, nawet po umiarkowanej modyfikacji nawyków żywieniowych (przede wszystkim po wyeliminowaniu wysokoprzetworzonego nabiału, wędlin, produktów zawierających cukier, barwniki i konserwanty) zauważyła ewidentną poprawę zdrowia u siebie i swojej rodziny.

Na koniec tej wyliczanki przytoczę jeszcze przykład kuzynki, która pół roku po wdrożeniu zasad zdrowego żywienia rodziny (bez chemii) zadzwoniła do mnie, żeby podzielić się radosnym odkryciem. Okazało się, że po raz pierwszy w swojej wieloletniej karierze zawodowej nie miała ani jednego opuszczonego dnia pracy z powodu choroby swojej lub dziecka.

Powtórzę więc raz jeszcze: od czasu odkrycia ewidentnego związku między tym, co się je, a samopoczuciem propaguję zdrowe żywienie w bliższej i dalszej rodzinie oraz wśród znajomych. Takie właśnie pobudki kierowały mną, gdy postanowiłam zebrać swoje przemyślenia i doświadczenia i spisać je w formie poradnika.

2 OŚWIECENIE NA KRECIE

Jednym z impulsów, dzięki którym wprowadziliśmy w domu zdrowe odżywianie, był nasz rodzinny tygodniowy pobyt na Krecie, z opłaconym wyżywieniem. Długo biłam się z myślami, czy zdjąć na chwilę mundur policjanta i pozwolić dzieciom na wymarzonych wakacjach jeść raz w życiu wszystko, co chcą – i zafundować im zapalenie oskrzeli, wysypki, duszności, ewentualnie zapalenie ucha, wreszcie antybiotyk – czy jak zazwyczaj zachowawczo omijać produkty potencjalnie szkodliwe.

Postanowiliśmy z mężem zaryzykować i nie ograniczać dzieciom dostępu do lodów, deserów, jogurtów. Oczekiwane perturbacje zdrowotne nie wystąpiły, co odnotowaliśmy ze zdziwieniem i niedowierzaniem, absolutnie nie traktując tego w kategoriach przypadku.

Po powrocie przedyskutowałam tę sytuację z pediatrą. Razem rozważałyśmy wpływ tamtejszego powietrza, ale ta możliwość odpadała z tego względu, że leczniczy efekt inhalacyjny odczuwa się po dłuższym pobycie, na pewno nie po tygodniowym.

Narzuciwszy pelerynę Sherlocka Holmesa, zabrałam się do rozwiązania kreteńskiej zagadki. Wertując informacje na temat Krety, natknęłam się na wzmiankę o tamtejszej diecie i jej skutkach. Kreteńczycy, przestrzegający tradycyjnej diety śródziemnomorskiej, obfitującej w świeże lokalne warzywa i owoce, ryby, oliwę i żywność nieprzetworzoną, należą do jednych z najzdrowszych narodów na świecie. I nagle niczym pomysłowy Dobromir z kreskówki wykrzyknęłam: „juhu”! Żywność nieprzetworzona! To jest to! Tu leży pies pogrzebany – pomyślałam.

Jak się okazało, miałam rację: żywność nie potraktowana chemią, nieprzetworzona, ekologiczna, która po prostu jest jedzeniem, a nie tylko jedzenie udaje, była rozwiązaniem fenomenu kreteńskiego i nadała nowy bieg naszemu życiu rodzinnemu.

 
Wesprzyj nas