Oto 5. tom monumentalnej Malazańskiej Księgi Poległych, epickiej fantasy stawianej na równi z Grą o tron George R.R. Martina.


Pełen magii i tajemnic, lecz w pełni logiczny; epicko rozbuchany, lecz bogaty w przemyślane szczegóły; wykorzystujący tradycję fantasy, lecz przecież oryginalny; obejmujący kilka kontynentów, a zarazem historią swych kultur sięgający setki tysięcy lat wtecz; krwawy, kolorowy i fascynujący – taki jest świat Stevena Eriksona. Po dziesięcioleciach wojny plemiona Tiste Edur zjednoczyły się wreszcie pod nieubłaganą władzą króla czarnoksiężnika Hirothów. Ale za pokój trzeba było zapłacić straszliwą cenę – pakt zawarty z tajemniczą mocą, której motywy są w najlepszym razie podejrzane, a w najgorszym śmiertelnie groźne. Na południu ekspansjonistyczne królestwo Letheru pożarło już wszystkich mniej cywilizowanych sąsiadów. Jego głód jest zimny i nienasycony. Pożarło wszystkich oprócz Tiste Edur.

W Letherze ma nastąpić od dawna przepowiadany renesans. Przekształci się on z królestwa i zagubionej kolonii Pierwszego Imperium w odrodzone imperium. Dlatego jego mieszkańcy skierowali chciwe spojrzenia na północ, ku bogatym i żyznym ziemiom oraz wybrzeżom Tiste Edur. Wszystko wskazuje na to, że Tiste Edur muszą upaść – albo pod przygniatającym ciężarem złota, albo pod ciosami mieczów. Takie jest przeznaczenie.

Na spotkaniu, na którym miał być podpisany wiekopomny traktat między tymi dwoma sąsiadami, przebudziły się starożytne siły. Albowiem starcie między tymi dwiema cywilizacjami jest jedynie bladym odbiciem znacznie starszej i bardziej pamiętnej walki – konfrontacji, w której sercu leży niezasklepiona jeszcze rana po dawnej zdradzie oraz pragnienie zemsty.

Tiste Edur – rodacy Trulla Sengara – wierzą, że najmroczniejsze pragnienia ducha przynoszą przypływy z południa, przypływy, które nadchodzą w środku nocy.

Pełen okrucieństwa lecz wiarygodny aż do najdrobniejszych szczegółów. I w tym sensie, Eriksona porównuje się do J.R.R.Tolkiena. Lecz zawiódłby się ten, kto poszukiwałby w serii Malazańskiej odniesień do tradycyjnego kanonu ukształtowanego w naszej świadomości jako walka dobra ze złem gdzie dobro zwycięża a zło zostaje pokonane. Próżno by szukać w niej dobrodusznych czarodziejów, i tajemniczych elfów, prostych odpowiedzi, czarno-białych postaci i wyraźniej granicy między dobrem a złem.

Cykl Eriksona stanowi przełom w tradycji klasycznego gatunku z uwagi na przełamanie wielu schematów i bogactwo ontologiczno-scenograficzne przy jednoczesnej dyscyplinie fabularnej. „Nie jestem zwolennikiem zbytniego upraszczania tradycji, wynikającej z antropologii naszej kultury. Nic nie jest proste i nigdy nie było. „Malazańska Księga Poległych”, to mieszanka : dobrzy faceci robią złe rzeczy, źli faceci robią dobre rzeczy, a czasami dobre rzeczy są złe.”

Steven Erikson
Przypływy nocy wyd.2
Seria: Malazańska Księga Poległych
Tłumaczenie: Michał Jakuszewski
Wydawnictwo MAG
Premiera: 6 marca 2013


Rozdział pierwszy

Słuchajcie! Morza szepczą
i śnią o gruchotaniu prawd
między kruszonymi kamieniami

Hantallit z Górniczej Śluzy

Rok Późnego Mrozu
Jeden rok przed letheryjskim Siódmym Zamknięciem
Ascendencja Pustej Twierdzy

Oto więc jest opowieść. Pomiędzy szmerem pływów, gdy giganci uklękli i stali się górami. Gdy upadli rozproszeni na ziemię niczym balast zrzucony z nieba, ale nie potrafili się oprzeć nadejściu świtu. Pomiędzy szmerem pływów opowiemy o jednym z takich gigantów, ponieważ opowieść zawiera się w jego opowieści.
I ponieważ jest ciekawa.
Słuchajcie.

Gdy zapadła ciemność, zamknął oczy. Otwierał je tylko za dnia, rozumując w ten sposób: noc opiera się wzrokowi, a jeśli niewiele można zobaczyć, po co wpatrywać się w mrok?
Ujrzyjcie też to: dotarł do skraju lądu i odkrył morze. Zafascynowała go ta tajemnicza ciecz. Owego pamiętnego dnia fascynacja przerodziła się w obsesję. Widział fale uderzające o brzeg na całej jego długości. Ich bezustanny ruch zawsze groził pochłonięciem całego lądu, lecz jakoś nigdy do tego nie dochodziło. Przyglądał się im przez całe wietrzne popołudnie, był świadkiem tego, jak tłuką wściekle o pochyłą plażę. Niekiedy rzeczywiście udawało im się dotrzeć daleko w głąb lądu, ale potem zawsze następował niechętny odwrót.
Gdy nadeszła noc, zacisnął powieki i położył się spać. Postanowił, że jutro znowu popatrzy na to morze.
Gdy zapadła ciemność, zamknął oczy.
Nocą nadszedł przypływ, który zalał giganta. Zatopił go podczas snu. Zawarte w wodzie minerały wniknęły w jego ciało, upodabniając go do skały, sękatej wyniosłości górującej nad plażą. A potem, w jedną noc na tysiąclecia, przypływ nadchodził ponownie, by wypłukiwać jego postać. Kraść jego kształt.
Ale nie do końca. By zobaczyć go naprawdę, nawet w dzisiejszych czasach, trzeba patrzeć nocą. Albo zmrużyć mocno oczy w jasnym blasku słońca. Spoglądać z ukosa bądź też skupić wzrok na wszystkim oprócz samego kamienia.
Ze wszystkich darów, które Ojciec Cień przekazał swym dzieciom, ten ma największą wartość. Odwróć wzrok, żeby zobaczyć. Zaufaj tej radzie, a zaprowadzi cię ona do Cienia, gdzie kryją się wszystkie prawdy.
Odwróć wzrok, żeby zobaczyć.
A teraz odwróć wzrok.

***

Myszy rozpierzchły się, gdy na śnieg, któremu zmierzch przydał niebieskawej barwy, wpełzł głębszy cień. Uciekały w szalonej panice, ale los jednej z nich był już przesądzony. Pierzasta, zakończona szponami łapa opadła na zwierzątko, przebijając porośnięte futrem ciałko i miażdżąc maleńkie kosteczki.
Na skraju polany sowa sfrunęła bezgłośnie z gałęzi, sunąc nad ubitym śniegiem i rozsypanymi na nim nasionami. Łuk jej lotu, przerwany na chwilę atakiem na mysz, wzniósł się ku pobliskiemu drzewu. Tym razem towarzyszył temu ciężki łopot skrzydeł. Ptak wylądował na jednej nodze i po chwili rozpoczął ucztę.
Ten, kto wbiegł truchtem na polanę kilkanaście uderzeń serca później, nic już nie zauważył. Myszy uciekły, nie zostawiając na twardym śniegu żadnych śladów, a sowa zamarła w bezruchu w swej dziupli między gałęziami świerka, śledząc szeroko otwartymi oczyma biegnącego przez polanę intruza. Gdy ten już się oddalił, ptak znowu zaczął jeść.
Zmierzch należał do myśliwych, a sowa nie zakończyła jeszcze łowów.
Pędzący po krętej, pokrytej szronem ścieżce Trull Sengar zatopił się w myślach i nie patrzył na otaczający go las, w nietypowy dla siebie sposób ignorując wszystkie wskazówki i szczegóły, jakie można było w nim ujrzeć. Nie zatrzymał się nawet po to, by przebłagać ofiarą Sheltathę Lore, Córkę Zmierzch, najbardziej umiłowaną z Trzech Córek Ojca Cienia, choć zamierzał wynagrodzić jej to jutro o zachodzie słońca. Ponadto wcześniej przebiegł obojętnie przez ostatnie plamy światła zalegające jeszcze na ścieżce, ryzykując, że przyciągnie uwagę kapryśnej Sukul Ankhadu, Córki Oszustwa, znanej także jako Cętka.
Na terenach godowych Calach roiło się od fok. Przybyły wcześnie, co zaskoczyło Trulla, który zbierał nefryty nad linią brzegową. Samo pojawienie się fok tylko by podekscytowało młodego Tiste Edur, ale towarzyszyły im statki, które otoczyły zatokę pierścieniem. Łowy już się rozpoczęły.
Letheryjczycy, białoskórzy mieszkańcy południa.
Potrafił sobie wyobrazić gniew, jakim zapłoną mieszkańcy wioski, do której się zbliżał, gdy tylko opowie im o swym odkryciu. On również był wściekły. To było bezczelne wtargnięcie na terytorium Edur. Kradzież fok, które były prawowitą własnością jego ludu, stanowiła aroganckie pogwałcenie dawnych umów.
Wśród Letheryjczyków nie brakowało głupców, podobnie jak wśród Edur. Trull nie potrafił sobie wyobrazić, by mogło to być coś innego niż nieusankcjonowane wtargnięcie. Od Wielkiego Spotkania dzieliły ich tylko dwa cykle księżyca. Przelew krwi nie służyłby w tej chwili żadnej ze stron. Bez względu na to, że Edur mieli prawo zaatakować i zniszczyć intruzów, letheryjskich delegatów oburzyłoby wymordowanie ich współobywateli, nawet jeśli łamali oni prawo. Szanse na zawarcie nowego traktatu stały się nagle minimalne.

Niepokoiło to Trulla Sengara. Edur dopiero co zakończyli jedną długą, zaciętą wojnę i trudno mu było pogodzić się z myślą o następnej.
Podczas podboju pozostałych plemion nie przyniósł wstydu braciom. Na szerokim pasie miał nabity szereg dwudziestu jeden zabarwionych na czerwono nitów. Każdy z nich reprezentował honorowy czyn, a siedem, otoczonych białą farbą, znaczyło, że tym czynom towarzyszyło zabicie wroga. Spośród synów Tomada Sengara tylko starszy brat Trulla mógł się pochwalić większą liczbą trofeów. Było to zrozumiałe, jako że Fear Sengar należał do największych wojowników Hirothów.
Rzecz jasna, wojny z pozostałymi pięcioma plemionami Edur były poddane ścisłym regułom i nawet w wielkich, długotrwałych bitwach ginęła tylko garstka walczących. Mimo to podbój plemion kosztował ich wiele sił. W walce z Letheryjczykami nie było żadnych zasad hamujących wojowników Edur. Nie chodziło o honorowe czyny, a jedynie o zabijanie wrogów. Nie musieli oni przy tym mieć broni w ręku. Nawet bezbronni i niewinni poznają smak miecza. Podobna rzeź brukała zarówno zabójców, jak i ofiary.
Trull jednak doskonale wiedział, że choć może potępić przelew krwi, do którego dojdzie, uczyni to tylko w myślach, i pomaszeruje z mieczem w ręku u boku swych braci, by wymierzyć intruzom sprawiedliwość Edur. Nie mieli wyboru. Jeśli odwrócą się od tej zbrodni, nadejdą następne, niekończące się fale następnych.
Miarowy trucht doprowadził go w okolice garbarni, z ich rynnami i wyłożonymi kamieniami dołami. To był już skraj lasu. Kilku letheryjskich niewolników spojrzało w jego stronę i pośpiesznie skłoniło głowy na znak szacunku. Wreszcie ujrzał na polanie przed sobą wyniosłe cedrowe kłody otaczającej wioskę palisady. Nad osadą unosiły się długie smugi drzewnego dymu. Po obu stronach wąskiej, biegnącej nasypem ścieżki, która wiodła ku odległej jeszcze bramie, ciągnęły się żyzne, czarne pola. Zima dopiero zwalniała ziemię ze swego uścisku i minie dobrych kilka tygodni, nim zacznie się pora sadzenia. W środku lata na tych polach wyrośnie trzydzieści różnych typów roślin uprawnych, dających mieszkańcom żywność, lekarstwa, włókna i paszę dla zwierząt. Wiele z nich kwitło, przyciągając pszczoły, którym zawdzięczali miód i wosk. Żniwami zajmowali się niewolnicy, pod nadzorem kobiet z plemienia. Mężczyźni wyruszą w małych grupkach do lasu, by ścinać drzewa albo polować. Inni wsiądą na statki zwane knarri, by zbierać plony na morzach i na płyciznach.
Tak to przynajmniej wyglądało, gdy plemiona żyły w pokoju. W ostatnich kilkunastu latach osadę najczęściej opuszczały grupy wojowników i mieszkańcy niekiedy cierpieli niedostatek. Przed wojną Edur nigdy nie groził głód i Trull Sengar gorąco pragnął, by złe czasy wreszcie się skończyły. Hannan Mosag, król-czarnoksiężnik Hirothów, był teraz władcą wszystkich plemion Edur. Utworzył ze skłóconych narodów konfederację, choć Trull zdawał sobie sprawę, że jest ona konfederacją wyłącznie z nazwy. Hannan Mosag wziął jako zakładników pierworodnych synów podbitych wodzów, utworzył z nich swą kadrę k’risnanów i sprawował dyktatorską władzę. Był to pokój zbudowany na ostrzu miecza, niemniej jednak pokój.

Przez bramę w palisadzie wyszła łatwa do rozpoznania postać. Młody Edur ruszył ku rozwidleniu ścieżki, na którym zatrzymał się jego młodszy brat.
– Witaj, Binadas – rzekł Trull.
Wojownik miał przypasaną do pleców włócznię, a przerzucony przez ramię worek z niewyprawionej skóry wspierał się o jego biodro. Po drugiej stronie miał jednosieczny miecz, skryty w drewnianej, owiniętej skórą pochwie. Binadas był o pół głowy wyższy od Trulla, a jego ogorzałe oblicze było ciemne jak noszony przez niego strój z koźlej skóry. Z trzech braci Trulla Sengara był najbardziej zamknięty w sobie i skłonny do wymijających odpowiedzi, a w związku z tym trudno było przewidzieć jego reakcje, nie mówiąc już o ich zrozumieniu. Nieczęsto pojawiał się w wiosce. Wydawało się, że woli głuszę zachodniej puszczy albo gór na południu. Rzadko towarzyszył innym w atakach na wroga, ale gdy to robił, na ogół przynosił trofea, nikt więc nie wątpił w jego odwagę.
– Zdyszałeś się, Trull – zauważył Binadas – i znowu widzę na twojej twarzy niepokój.
– U brzegów Calach kotwiczą letheryjskie statki.
Binadas zmarszczył brwi.
– W takim razie nie zatrzymuję cię.
– Długo cię nie będzie, bracie?
Młody wojownik wzruszył ramionami i ominął Trulla, skręcając w zachodnią ścieżkę.
Trull Sengar skierował się do wioski.
Nad tym zwróconym ku głębi lądu skrajem osady dominowały cztery kuźnie. Każdą z nich otaczał głęboki wykop o pochyłych brzegach, przechodzący w podziemny kanał, prowadzący na zewnątrz, daleko od wioski i ciągnących się wokół niej pól. Kuźnie już od lat pracowały niemal bez ustanku, produkując broń. Powietrze przesycał tu gęsty i ostry odór oparów, a na pobliskich drzewach osadzała się pokryta białą warstewką sadza. Teraz Trull zauważył, że czynne są tylko dwie kuźnie, a kilkunastu niewolników krząta się w nich bez szczególnego pośpiechu.
Za kuźniami ciągnęły się podłużne, podmurowane cegłami magazyny, szereg podzielonych na segmenty budynków, w których przechowywano nadwyżkę zboża, wędzonych ryb i mięsa fok, wielorybiego tranu oraz włókien roślinnych. Podobne budowle znajdowały się w lasach wokół każdej z wiosek, ale obecnie większość z nich była pusta z powodu wojen.

Gdy tylko Trull minął magazyny, ze wszystkich stron otoczyły go kamienne domostwa tkaczy, garncarzy, snycerzy, niższych rangą skrybów, płatnerzy oraz innych utalentowanych obywateli. Przywitały go głosy, na które odpowiadał tak oszczędnie, jak tylko pozwalały na to dobre obyczaje. Tego typu gesty mówiły jego znajomym, że nie ma w tej chwili czasu na rozmowę.
Wojownik Edur wbiegł na ulice dzielnicy mieszkalnej. Letheryjscy niewolnicy zwali wioski takie jak ta miastami, ale żaden z obywateli nie widział powodu, by zmieniać językowe przyzwyczajenia – osada była wioską w chwili powstania i pozostanie nią na zawsze, nawet jeśli obecnie mieszkało w niej prawie dwadzieścia tysięcy Edur i trzykrotnie więcej Letheryjczyków.
Nad dzielnicą mieszkalną dominowały świątynie Ojca i Umiłowanej Córki. Ich wysoko uniesione nad ziemię pomosty otaczały żywe święte czarnodrzewa. Powierzchnię kamiennych dysków pokrywały obrazy i znaki. Wewnątrz kręgu drzew nieustannie igrała Kurald Emurlahn, obok piktogramów tańczyły na wpół uformowane kształty, czarodziejskie emanacje obudzone przez ofiary złożone z chwilą zapadnięcia zmierzchu.
Trull Sengar wbiegł w Aleję Czarnoksiężnika, świętą drogę prowadzącą do potężnej cytadeli, która była zarówno świątynią, jak i pałacem, siedzibą króla-czarnoksiężnika, Hannana Mosaga. Wzdłuż alei posadzono cedry o czarnej korze. Tysiącletnie drzewa górowały nad całą wioską. Były pozbawione gałęzi, pomijając najwyższe piętra. Każdy słój ich czarnego jak noc drewna nasycono czarami, które wyciekały na zewnątrz, spowijając aleję całunem półmroku.
Na końcu alei wznosiła się mniejsza palisada, otaczająca cytadelę i jej podwórzec. Zbudowano ją z drewna takich samych czarnych drzew, a w każdym z pali wyryto magiczne osłony. Główna brama była tunelem uformowanym z żywych drzew, wypełnionym cieniem korytarzem, wiodącym do kładki dla pieszych przerzuconej nad kanałem, w którym cumowało dwanaście długich łodzi wojennych, zwanych k’orthanami. Za kładką zaczynał się rozległy, wyłożony płaskimi kamieniami plac, przy którym stały koszary i magazyny. Dalej można było dostrzec wzniesione z kamienia i drewna długie domy szlacheckich rodzin – połączonych więzami krwi z rodem Hannana Mosaga – z ich drewnianymi gontami oraz belkami kalenicowymi z czarnodrewna. Między owymi rezydencjami biegło przedłużenie alei, prowadzące przez kolejną kładkę do właściwej cytadeli.
Na dziedzińcu ćwiczyli wojownicy. Trull wypatrzył wysoką, barczystą postać swego starszego brata, Feara, który stał w pobliżu w towarzystwie sześciu pomocników, przyglądając się młodzieńcom. Trull poczuł dla nich nagłe współczucie. Sam również cierpiał pod krytycznym, nieubłaganym spojrzeniem brata podczas lat szkolenia.

Przywitał go czyjś głos. Trull spojrzał na drugą stronę dziedzińca i zobaczył swego najmłodszego brata, Rhulada. Towarzyszył mu Midik Buhn i wyglądało na to, że oni również toczą ćwiczebną walkę. Po chwili Trull zauważył przyczynę tej niezwykłej pilności – pojawiła się narzeczona Feara, Mayen. Podążały za nią cztery młodsze kobiety. Zapewne wybierały się na targ, jako że towarzyszyło im kilkanaście niewolnic. Rzecz jasna, poczuły się zmuszone, by się zatrzymać i obejrzeć ten nagły, z pewnością improwizowany pokaz wojennej biegłości. Wymagały tego skomplikowane zasady zalotów. Od Mayen oczekiwano, że będzie traktować wszystkich braci Feara z należnym szacunkiem.
Choć w scenie rozgrywającej się przed oczyma Trulla nie było nic niewłaściwego, przeszył go dreszcz niepokoju. Fakt, że Rhulad z taką pasją popisywał się przed kobietą, która miała zostać żoną jego starszego brata, niebezpiecznie zbliżał się do granicy tego, co dopuszczalne. Trull uważał, że Fear jest stanowczo zbyt pobłażliwy dla Rhulada.
Tak jak my wszyscy.
Rzecz jasna, mieli powody.
Sądząc po rumieńcu dumy na jego przystojnej twarzy, Rhulad zdecydowanie pokonał przyjaciela z dzieciństwa w pozorowanej walce.
– Trull! – zawołał, machając mieczem. – Przelałem już dziś krew i łaknę jej więcej. Chodź, zdrap rdzę z tego miecza, który masz u boku!
– Innym razem, bracie – odkrzyknął Trull. – Muszę bezzwłocznie porozmawiać z ojcem.
Rhulad uśmiechnął się miło, ale nawet z odległości dziesięciu kroków Trull zauważył błysk triumfu w jego oczach.
– Niech będzie innym razem.
Rhulad machnął lekceważąco mieczem i zwrócił się w stronę kobiet.
Mayen jednak skinęła na swe towarzyszki i cała grupka ruszyła w dalszą drogę.
Rhulad otworzył usta, chcąc coś powiedzieć do narzeczonej brata, ale ubiegł go Trull.
– Bracie, proszę cię, byś mi towarzyszył. Wieści, które muszę przekazać ojcu, są nadzwyczaj ważne i chcę, byś był przy tym obecny, aby twoje słowa również wplotły się w rozmowę, która potem nastąpi.
Podobne zaproszenie z reguły otrzymywali jedynie wojownicy noszący na swych pasach trofea zdobyte podczas długich lat wojny. Trull zauważył w oczach swego brata nagły błysk dumy.
– To dla mnie zaszczyt, Trull – rzekł Rhulad, chowając miecz.
Rhulad podszedł do brata i obaj ruszyli do długiego domu, w którym mieszkała ich rodzina. Midik został sam i skupił uwagę na zranionym nadgarstku.
Na ścianach budynku wisiały zdobyczne tarcze. Niektóre z nich wyblakły już z upływem stuleci. Pod okapem zawieszono wielorybie kości. Ukradzione konkurencyjnym plemionom totemy tworzyły nad drzwiami bezładny łuk. Pasy futra, ozdobione paciorkami skóry, muszelki, szpony i zęby – wszystko to wyglądało jak wydłużone ptasie gniazdo.
Weszli do środka.

Było tu chłodno, a w powietrzu unosił się lekki, gryzący zapach drzewnego dymu. We wnękach wzdłuż ścian, między gobelinami i rozłożonymi na podłodze futrami, ustawiono olejowe lampy. W palenisku, ulokowanym tradycyjnie pośrodku pomieszczenia, nadal leżały szczapy drewna. W dawnych czasach tam właśnie wszystkie rodziny przygotowywały posiłki, ale obecnie niewolnicy krzątali się w kuchniach na zapleczu, by zmniejszyć ryzyko pożaru. Meble z czarnodrewna dzieliły wnętrze na oddzielne pomieszczenia, choć nie było tu ścian. Na wbitych w poprzecznice hakach wisiały rozmaite oręża. Niektóre z nich wywodziły się jeszcze z czasów mroku, tuż po zniknięciu Ojca Cienia, gdy zapomniano sztuki odlewania żelaza. Prosto wykonane klingi z brązu były wypaczone i przeżarte korozją.
Tuż za kamieniem paleniska było widać pień żywego czarnodrzewa. Tuż powyżej wysokości głowy wysuwała się zeń skośnie ku górze górna trzecia część klingi miecza. To był prawdziwy oręż Emurlahn. Jego żelazo poddano obróbce w jakiś tajemniczy sposób, którego kowale nie odkryli jeszcze na nowo. To był miecz rodu Sengarów, symbol ich szlachetnego pochodzenia. Ten starożytny oręż przywiązywano do drzewa niedługo po jego zasadzeniu. Po stuleciach znikał w jego wnętrzu. To drzewo wyrosło jednak krzywo, odsłaniając czarno-srebrną klingę. Zdarzało się to rzadko, ale nie było czymś niesłychanym.
Obaj bracia wyciągnęli ręce, dotykając żelaza.
Ich matka, Uruth, trudziła się nad rodowym gobelinem. Po obu jej stronach siedziały niewolnice. Kończyła właśnie ostatnie sceny przedstawiające wkład Sengarów w wojnę zjednoczenia. Skupiła uwagę na pracy i nie podniosła wzroku, gdy obok przechodzili jej synowie.
Tomad Sengar siedział w towarzystwie trzech innych szlachetnie urodzonych patriarchów nad planszą do gry wykonaną z ogromnego, palczastego poroża. Pionki wyrzeźbiono z kości słoniowej i nefrytu.
Trull zatrzymał się na granicy kręgu, kładąc prawą dłoń na gałce miecza, by zasygnalizować, że wieści, które przynosi, są pilne i potencjalnie niebezpieczne. Usłyszał, że stojący za jego plecami Rhulad pośpiesznie zaczerpnął tchu.
Choć żaden z gości nie podniósł wzroku, wszyscy wstali jak jeden mąż, a gospodarz zaczął zdejmować pionki z planszy. Trzej starsi Edur wyszli bez słowa. Po chwili Tomad odstawił planszę na bok i z powrotem usiadł na podłodze.

Trull zajął miejsce naprzeciwko niego.
– Witaj, ojcze. Letheryjska flota poluje na foki na terenach godowych Calach. Stada przybyły wcześnie i intruzi je masakrują. Widziałem to na własne oczy i nie zatrzymałem się ani na chwilę w drodze powrotnej.
Tomad skinął głową.
– To znaczy, że biegłeś przez trzy dni i dwie noce.
– Tak.
– A czy Letheryjczycy złowili już wiele fok?
– Ojcze, o świcie dzisiejszego dnia Córka Menandore ujrzy pękające w szwach ładownie i wypełnione wiatrem żagle, a kilwater każdego ze statków zmieni się w karmazynową rzekę.
– A nowe statki przybędą zająć ich miejsce! – wysyczał Rhulad.
Tomad zmarszczył brwi na to niestosowne zachowanie. W następnych słowach jasno wyraził swą dezaprobatę:
– Rhulad, zanieś te wieści Hannanowi Mosagowi.
Trull wyczuł, że jego brat wzdrygnął się gwałtownie. Rhulad jednak skinął głową.
– Wedle rozkazu, ojcze.
Odwrócił się i odmaszerował.
Tomad zasępił się jeszcze bardziej.
– Zaprosiłeś na tę rozmowę wojownika, który jeszcze nie przelał krwi?
– Tak, ojcze.
– Dlaczego?
Trull nie odpowiedział na to pytanie, do czego miał prawo. Nie miał zamiaru dzielić się z nikim niepokojem, jaki budziło w nim nadmierne zainteresowanie, okazywane przez Rhulada narzeczonej Feara.
Po chwili Tomad westchnął. Wydawało się, że wpatruje się w swe wielkie, naznaczone bliznami dłonie, spoczywające na udach.
– Staliśmy się zbyt pewni siebie – mruknął.
– Ojcze, czy jest nadmierną pewnością siebie uwierzyć, że ci, z którymi pertraktujemy, wiedzą, co to honor?
– Tak, jeśli wziąć pod uwagę precedensy.
– W takim razie, dlaczego król-czarnoksiężnik zgodził się na Wielkie Spotkanie z Letheryjczykami?

Tomad uniósł wzrok, spotykając spojrzenie Trulla. Ze wszystkich jego synów tylko Fear miał takie same oczy, zarówno gdy chodzi o odcień, jak i nieugięty wyraz. Trull mimo woli poczuł, że osłabł lekko pod tym wzgardliwym spojrzeniem.
– Wycofuję to głupie pytanie – mruknął, odwracając wzrok, by ukryć trwogę.
Poddaliśmy próbie naszych wrogów. Z tego złamania traktatu, bez względu na to, jakie intencje za nim stały, nieunikniona odpowiedź Edur uczyni obosieczny miecz. Miecz, który pochwycą oba nasze ludy.
– Wojownicy, którzy jeszcze nie przelali krwi, będą zadowoleni.
– Nadejdzie dzień, gdy tacy wojownicy zasiądą w radzie, Trull.
– Czyż nie jest to nagroda, jaką daje pokój, ojcze?
Tomad nie odpowiedział na to pytanie.
– Hannan Mosag zwoła radę. Ty również będziesz musiał się na nią stawić, by zdać relację z tego, co widziałeś. Ponadto, król-czarnoksiężnik zażądał ode mnie, bym użyczył mu swych synów, którym zamierza zlecić pewne szczególne zadanie. Nie sądzę jednak, by przyniesione przez ciebie wieści zmieniły jego decyzję w tej sprawie.
Minęła krótka chwila, nim Trull zdołał zapanować nad zdziwieniem.
– Po drodze do wioski spotkałem Binadasa… – zaczął.
– Poinformowano go o tym. Wróci przed upływem księżyca.
– A czy Rhulad o tym wie?
– Nie, choć będzie wam towarzyszył. Nie przelał jeszcze krwi.
– Skoro tak mówisz, ojcze.
– Idź się przespać. Każę cię obudzić, gdy zbierze się rada.

 
Wesprzyj nas