„Lisa Wingate pisze zajmujące historie, które chwytają za serce. Bóg obdarzył ją wspaniałym talentem…”


Andrea Henderson przeżyła koszmarny rok. Przeprowadzając się do Moses Lake, ani myśli o szukaniu przygód. Z synem u boku postanawia rozpocząć nowe życie. Ma nadzieję, że praca, która (jak słyszała) odmienia losy innych, jej samej przywróci wiarę w siebie, pomoże odnaleźć cel i ukojenie.

Dla nowo mianowanego strażnika leśnego Marta McClendona szukanie celu jest sprawą drugorzędną. Przyjął tę pracę, by uciec z południowo-zachodniego Teksasu, jak najdalej od natrętnych wspomnień tragedii, której nie może sobie wybaczyć.

Gdy w towarzystwie miejscowego odludka pojawia się dziewczynka, losy Marta i Andrei splatają się. Dzięki dziewczynce mają szansę odnaleźć nadzieję i spełnienie, ale i zbliżyć się do siebie bardziej, niż kiedykolwiek zakładali…

„Lisa Wingate pisze zajmujące historie, które chwytają za serce. Bóg obdarzył ją wspaniałym talentem – jestem za niego niezmiernie wdzięczna”.
Debbie Macomber

Lisa Wingate
Jezioro szczęścia
Wydawnictwo Replika
Premiera: 6 sierpnia 2013


Jeśli szczęśliwie dotarłeś nad jezioro, jesteś szczęściarzem.
Napis powitalny w mieście Moses Lake

Rozdział 1
Andrea Henderson

Jeśli szczęśliwie dotarłeś nad jezioro, jesteś szczęściarzem. Na obu krańcach sennego, nabrzeżnego miasteczka Moses Lake w Teksasie ustawiono tablice przedstawiające krótką myśl. Wyraźne, staranne, złote litery błyszczą w słońcu niczym niebiańska obietnica. Albo niebiańska farsa, zależnie od tego, kto czyta.
Jesteś w drodze na spotkanie, na którym po prostu musisz być, aż nagle uświadamiasz sobie, że straciłaś orientację na jakiejś polnej drodze. Słyszysz syk uchodzącego z opony powietrza… Cóż… W takiej sytuacji pobliże wody nie odmieni twojego poczucia klęski. W chwili takiej jak ta jesteś przerażona i czujesz przygnębiającą więź z drogą. Wyczuwasz podobieństwa – koleiny, dziury, spękania, rany, wędrówka po dziczy w kompletnie nieodpowiednim kierunku.

Zbliżając się do czterdziestki, zawsze myślałam, że będę szła przez życie tak gładko, jak rodzinny sedan płynie po autostradzie – na pewno nie w Moses Lake, ale gdzieś indziej, owszem. Czułam się dobrze z tą myślą. Problem w tym, że budowanie życia przypomina planowanie wycieczki. Pokonujesz kilometr za kilometrem, a każdy kolejny zależy od poprzedniego. Jeśli mapa jest wadliwa, niełatwo będzie dotrzeć do zaplanowanego celu. Wpatrujesz się i powoli dociera do ciebie, że przez całą drogę natrafiałaś na luki. Jesteś beznadziejnie daleko od wyznaczonej ścieżki. Co teraz? – to w podobnej sytuacji naprawdę logiczne pytanie. Jednak tego typu pytania – czy to o Boga, o wszechświat, tego, kto twoim zdaniem słucha – mają to do siebie, że z góry znasz logiczną odpowiedź. Zadajesz pytanie na głos dlatego, że nie podoba ci się własna odpowiedź. Chcesz usłyszeć coś innego.

Wyobrażam sobie, jak musiałam wyglądać, stojąc tak na drodze pośrodku niczego: przeciętna brunetka o brązowych oczach, ubrana w nowy spodnium i praktyczne buty, wykrzykująca w powietrze:
– Co jeszcze mnie dzisiaj spotka?! Co mnie spotka w tym tygodniu, roku, w tym… czy może być gorzej niż teraz?!
Jasne, że są na świecie gorsze rzeczy niż tkwienie w lesie, gdy cały mój plan pierwszych popołudniowych spotkań w terenie sypie się w drobny mak. Jednak biorąc pod uwagę mój godny pożałowania brak doświadczenia, to cud, że w ogóle dostałam pracę doradcy, nawet jeśli wiąże się ona z podróżami po polnych drogach na spotkania z rodzinami, które postanowiły zamieszkać na końcu świata. Od czegoś trzeba zacząć. Poza tym, ta praca była mi bardzo potrzebna. Jakoś znajdę sposób, żeby wrócić na właściwy szlak.

Komórka wydała niepewny, przerywany dźwięk. Idę o zakład, że to nie pomoc drogowa, choć wysłałam do nich multum wiadomości z instrukcjami: Musi pan skręcić przy rozwidlonym drzewie, przejechać obok śmierdzącej hodowli świń, ogrodzonej płotem ze skradzionych drogowskazów, a potem jechać, jechać i jechać, wreszcie przeprawić się przez błotniste bajoro, które wygląda, jakby nie miało dna. Na szczycie następnego wzgórza zobaczy pan w rowie po prawej stronie niebieskie auto. Nie miałam pojęcia, czy te wskazówki kogokolwiek do mnie doprowadzą, ale musiałam coś zrobić. Musiałam też skontaktować się z biurem, ale i tam nikt nie odbierał. Moja komórka powoli się rozładowywała, leżąc na stercie map i akt Służb Ochrony Dziecka. W tym czasie ludzie z  pomocy drogowej na całym świecie musieli korzystać z przerwy na kawę, z dala od telefonów. Teoretycznie mój syn w wieku czternastu lat nie powinien mieć pożytku z ładowarki samochodowej, ale dzięki niemu nie miałam czym naładować baterii.

Plan zatytułowany Rozpocznij pierwszy dzień pracy w terenie z zaangażowaniem, energią i determinacją przybrał nagle formę utartej dewizy ostatniego roku, która mówi Jakoś to przetrwaj, wespół z Wykombinuj, jak się zmienia koło (raz czy dwa widziałam to w telewizji), względnie Powędruj w bezpieczne miejsce. Pełna nadziei, wciągnęłam powietrze, siląc się na spokój, żeby nie wystraszyć osoby, która raczyła oddzwonić. Jednostajny głos mojej mamy wywoływał dziwną mieszaninę ulgi i przyprawiającego o mdłości lęku. Rodzice woleli, żebym nie przyjmowała posady doradcy. Moja wpadka w lesie dowiodła tylko słuszności ich opinii. Z drugiej strony pojawiła się szansa ratunku, więc to, że mama sztorcowała mnie w wieku trzydziestu ośmiu lat, nie było tak złe w porównaniu do utknięcia w dziczy.
– Mamo? Mamo, słyszysz mnie? Potrzebuję pomocy.
Nie odpowiedziała. Przemknęła mi przez głowę przygnębiająca wizja głosu, który przepadł między jedną wieżą nadawczą a drugą. Może i słyszałam matkę, ale ona nie słyszała mnie, co oznaczałoby również, że telefony do pomocy drogowej kosztowały mnie resztki baterii.
– Mamo! Potrzebuję pomocy.
Mama musiała mieć już dość tych słów po roku rozmów na temat tego, że potrzebuję pomocy. Nie dziwię się jej. Sama miałam ich dosyć. Byłam zmęczona sobą, swoim uzależnieniem od innych, zmęczona sytuacją, w której po szesnastu latach małżeństwa znów byłam sama, bez środków do życia, na garnuszku rodziców, mieszkając w ich domku nad jeziorem. Dlatego przyjęłam pracę w firmie Tazinski i Wspólnicy. Była to słabo płatna praca doradcy, ale pozwalała mi poskładać od nowa życie i zarobić na utrzymanie swoje i syna. Koniec już z chwytaniem się spódnicy innych. Czas użyć dyplomu doradcy, który zrobiłam, gdy mój były mąż pracował jako rektor wspaniałej chrześcijańskiej uczelni w Houston. Czas zatroszczyć się o własne życie.

– Andreo? Andreo! – Głos matki przedzierał się przez trzaski urywanego połączenia. – Gdzie…? Ledwo… słyszę.
– Mamo, nie uwierzysz, złapałam gumę. Ktoś musi mnie odholować. Jestem na jakimś wygwiz…
– Andreo… nic nie rozu… Wjedź na… i przestań jeździć jak… Mówiłam ci… drugiej stronie jeziora jest kiepski zasięg. A jak popsuje ci się samochód? Albo… w błocie? Co zrobisz? …jest niebezpiecznie. W  lesie szwenda się wszelkiej maści hołota. A co, jeśli…? …jacy ludzie kręcą się po publicznych plażach. Posłuchaj… dreo! Na tych drogach nie uświadczysz żywej duszy. Powinnaś była siedzieć…
– Od-ho-lo-wać! Ktoś-musi-mnie-odholować! Halo? Mamo? – Telefon stracił zasięg. Wybrałam ponownie numer i znowu, i jeszcze raz. Komórka klikała i pstrykała, na próżno dobijając się do wież przekaźnikowych.

Niniejszym otrzymałam odpowiedź na pytanie rzucone pospiesznie w powietrze niedługą chwilę temu. Co może być gorszego niż złapanie gumy na odludziu, gdy powinno się być na spotkaniu? Otóż uświadomienie sobie, że do nikogo nie możesz się dodzwonić, pomoc drogowa nie przyjedzie, a ty jesteś sama jak palec. I jeszcze huk pioruna w oddali, choć zapowiadało się idealne lipcowe popołudnie.
– Nie, nie, nie – wyszeptałam, choć wtedy już raczej błagałam. Jeżeli uderzy burza, droga gruntowa, przy której utknęłam, zmieni się w bajoro spływające wapienną breją. Przysłoniłam oczy i spojrzałam w górę. Wąski pasek nieba nad baldachimem dębów wydawał się nieszkodliwy. Zwyczajny, delikatnie niebieski kolor teksańskiego lata. W zasięgu wzroku ani jednej chmurki. Ale huk się nasilał. Nagle ucichł, by znów o sobie przypomnieć. Poczułam powiew wiatru, chłostał kurzem unoszonym z drogi. Stanęłam tyłem i zacisnęłam powieki. Kurz uderzał o moje ubranie, wnikał w pory skóry. Wiatr ucichł, ale w powietrzu pozostał zapach drogi gruntowej i nadciągającej burzy. Towarzyszył mu cichy odgłos, którego nie byłam w stanie rozpoznać. Zamrugałam, starając się wychwycić dźwięk. Piasek oblepiał mi rzęsy. Usłyszałam dudnienie, ale to nie była burza.

Samochód. Słyszałam samochód. Ratunek! Dzięki Bogu! Ruszyłam w stronę drogi i już miałam zawyć ze szczęścia, gdy z tumanu kurzu wytoczył się stary, rdzewiejący pick-up, pozbawiony przedniego zderzaka. Zmrużyłam oczy, ciekawa, kto prowadzi auto, ale słońce odbijało się od szyby, przysłaniając widok. Wreszcie na gruchota padł cień grubej, ponurej sosny, dzięki czemu przez ułamek sekundy mogłam się przyjrzeć kierowcy. Był wysoki, wąski w ramionach, na głowie miał bejsbolówkę. Nie był sam. W fotelu pasażera siedział ktoś, kto ledwo wystawał ponad deskę rozdzielczą. Dziecko? Myśl o dziecku była pocieszająca, jakby jego obecność gwarantowała i moje bezpieczeństwo.

Z drugiej strony w nowej pracy musiałam pamiętać, że dziecko nie zawsze jest bezpieczne. W końcu jechałam tutaj z wizytą do kobiety, na którą doniesiono do Służb Ochrony Dziecka. Kierowca letniego autobusu szkolnego stwierdził, że nie mógł wypuścić dzieciaków, bo na podwórku przed domem rozgrywała się domowa kłótnia. Kiedy byłam mała, słyszałam milion ostrzeżeń przed łobuzami mieszkającymi po drugiej stronie jeziora. Nie wiadomo, jacy ludzie zamieszkują wzgórza, na których skrawki prywatnych terenów rozdzielają rozległe gospodarstwa w parku narodowym i ogromne obszary, które w dawnych czasach służyły jako szlaki przewozu drewna.

Zrobiłam krok w tył, w stronę własnego auta, sygnalizując niepewnie kierowcy, żeby się zatrzymał. W duchu obliczałam szanse. Potrzebowałam pomocy, ale wiedziałam również, że narażam się na poważne niebezpieczeństwo. Ciężarówka zjechała na lewo, jak gdyby kierowca chciał mnie ominąć i jechać dalej. To niemożliwe, żeby ktokolwiek tak po prostu sobie przejechał, pozostawiając kobietę na tej odległej drodze. Postąpiłam krok naprzód, wyciągając rękę przed siebie. Musi się zatrzymać.
– Hej! – wrzasnęłam. Pick-up znajdował się kilkadziesiąt metrów ode mnie. Zauważyłam rączkę zawieszoną na uchylonym oknie od strony pasażera, dziecięcą rączkę z brudnymi paznokciami. – Potrzebuję pomocy! – usiłowałam przekrzyczeć warkot silnika. Rozległ się przeraźliwy pisk, który odbił się od drzew i urwisk. – Potrzebuję pomocy!
W odpowiedzi poczułam nagły powiew wiatru, który dotarł do chmury pyłu za samochodem i przywiał ją w moim kierunku. Zasłoniłam oczy, czując, jak ziarna piasku i drobinki żwiru atakują moje policzki.

Nieopodal dudniła burza.
Jakiś pies szczekał i warczał. Znajdował się tak blisko, że uczepiłam się krawędzi samochodu, żeby w razie czego wskoczyć na maskę. Spod uchylonych powiek ujrzałam z tyłu powolnie mijającej mnie ciężarówki psa, pitbulla z położonymi uszami i obnażonymi zębami, gotowego do skoku. Obserwowałam go w bezruchu, jakbym gapiła się w oko cyklonu albo pożerała wzrokiem miejsce wypadku samochodowego. Ciężarówka ominęła moje auto. Wsłuchując się w zacięte szczekanie psa, wychwyciłam wzrokiem drobny ruch. Przez tylną szybę obserwowała mnie mała dziewczynka. Obróciła się na siedzeniu, wspięła na kolana, położyła dłoń na szybie i przekrzywiła nieco w bok głowę, zaciekawiona moją osobą albo w ogóle zdziwiona moją obecnością. Niesforne, splątane ciemne włosy dziewczynki otoczyły lokami jej twarz, bladoniebieskie oczy przyglądały mi się z niepokojem niepasującym do krągłej buzi dziecka. Nie mogła mieć więcej niż pięć, może sześć lat.

W jej włosy zaplątały się liście, skóra zbrązowiała na powietrzu, umorusane policzki poróżowiały od nadmiaru słońca. Miała rozpięty pas bezpieczeństwa. Matka wewnątrz mnie wyraziła oburzenie, a świeżo upieczony doradca zanotował ten fakt w myślach. Włócząc się wokół jeziora mało uczęszczanymi drogami, ludzie często zapominali o pasach. A przecież było to niezgodne z prawem. Ciężarówka z piskiem hamulców zatrzymała się na poboczu. Odetchnęłam z ulgą, z tyłu głowy analizując kwestię pasów bezpieczeństwa. Czy istnieje łagodny sposób, żeby przypomnieć wybawcy o konieczności zapięcia pasów swojej małej pasażerce?

Sądząc po przygarbionych plecach i splątanych siwych strąkach zwisających po obu stronach czapki, mężczyzna musiał być dziadkiem dziewczynki, nieświadomym, że czasy się zmieniły. Dzieciaki nie brykały już po wnętrzu samochodu, nieograniczone pasami, gdzie ręka dorosłego stanowiła jedyną szansę przy nagłym hamowaniu. Pick-up stanął jakieś dziesięć metrów za moim autem. Czekałam, aż kierowca wrzuci wsteczny i cofnie w moją stronę, ale on czekał na jałowym biegu. We wstecznym lusterku obserwował psa, który podbiegł do klapy bagażnika i zaczął szczekać. Dziewczynka niezmiennie przyglądała mi się przez tylną szybę.

Wyszłam na środek drogi, wskazując swoje auto.
– Hej… proszę pana? Złapałam gumę. Ja… – W mojej głowie zapaliła się lampka ostrzegawcza. To nie jest normalne zachowanie. Ten mężczyzna po prostu przyglądał mi się w lusterku. Coś tu nie gra. Chmura przesłoniła słońce, wiatr dmuchnął mi w plecy, popychając niczym niewidzialna ręka. Gdzieś na wzgórzach znów huknął grzmot, przyprawiając mnie o gęsią skórkę. Świadomość beznadziejnych okoliczności, w jakich się znalazłam, była nieznośna. Pies drapał pokrywę bagażnika, warcząc i obnażając zęby. Niewielkie, skośne oczka zwężały się, jakby zwierzę szykowało się do ataku. Dziewczynka w pick-upie przeniosła na nie wzrok. Dziecko nie jest bezpieczne w towarzystwie takiego psa. O nich się mówi w wiadomościach, że rozszarpują ludzi na strzępy. Jaki człowiek trzyma takiego psa przy dziecku?

Cofnęłam się o krok, znów patrząc na kierowcę. O co mu chodzi? Dlaczego tylko obserwuje? Po co się zatrzymał, skoro nie zamierza wysiąść? Czy próbował ustalić, jak poradziłabym sobie w walce?

 
Wesprzyj nas