Kiedy byłam mała, spędzałam wakacje u babci na Roztoczu. To był dla mnie niezwykły, baśniowy świat – szukałam w trawie krasnoludków i całowałam żaby. „Nalewka zapomnienia” jest koktajlem z tych wspomnień i moich literackich fascynacji.


Jaga ma dobrą pracę w korporacji, samochód jak czołg i ogromne mieszkanie. Prowadzi samotne życie i nie jest szczęśliwa, ale w zasadzie już do tego przywykła. Niespodziewanie jednak cały jej świat się rozpada za sprawą jednej diagnozy lekarskiej…

Dziewczyna zaszywa się na prowincji, w skrzypiącej chatce z niedrożnym piecem, i zaczyna nawiązywać nowe, niebanalne znajomości. Z sąsiadką, która okazuje się wiejską szeptuchą, oraz z przystojnym weterynarzem…

W tej książce przeplatają się śmiech i łzy. Taki rodzaj opowieści lubię najbardziej.
Magdalena Witkiewicz, autorka „Ballady o ciotce Matyldzie”

Kasia Bulicz-Kasprzak
Nalewka zapomnienia, czyli bajka dla nieco starszych dziewczynek
Seria: Babie lato
Wydawnictwo Nasza Księgarnia
Premiera: 14 sierpnia 2013


Część pierwsza
O tym, jak się dowiedziałam…

Czasem ludzie próbują zmienić swoje życie. Czasem życie zmienia ludzi. Na przykład mnie. Seria zdarzeń, które nigdy nie powinny mieć miejsca, sprawiła, że musiałam się, jako człowiek, na nowo zdefiniować.
Wszystko zaczęło się od zmiany prezesa. Wydawało się, że to mało istotna zmiana. Zarówno stary, jak i nowy byli zadufanymi w sobie złamasami w drogich garniturach, szytych na miarę. Obu charakteryzowały głupota, upór i spryt. Cechy niezbędne w naszym kraju, żeby robić karierę. Mieli podobne samochody, żony i kochanki. Jedyna rzecz, która ich różniła, to ulubiony sport.
Poprzedni prezes uprawiał golf. Sport prezesów i celebrytów. Miał fioła na punkcie kijów i śmiesznych swetrów, jakby ukradzionych z szafy babci. Nowy prezes biegał. A ponieważ jest to dziedzina dostępna dla zwykłych zjadaczy chleba, szybko okazało się, że pół firmy też biega. No i tak zaczęły się moje problemy. Bo ja oczywiście nie biegałam.

Nigdy tego nie robiłam, no bo po co? Dieta i masaż równie skutecznie pozwalają utrzymać ładną figurę, a przy tym są dużo przyjemniejsze. Nie ma potu, smrodu i zadyszki. Zamiast tego pachnący olejek, świece i kubeczek odtłuszczonego jogurtu. Nie żebym w życiu nie myślała o uprawianiu sportu. Ale konie gryzą, rowerem nie ma gdzie jeździć, a na basenie można złapać grzybicę. Wzięłam, co prawda, kilka lekcji tenisa, ale potem trener mi odradził. Z perspektywy czasu myślę, że to jednak on zawinił. Przecież każdy głupi wie, że człowiek odruchowo się schyli, widząc lecącą w jego stronę piłkę. I ja właśnie się schyliłam, ale on jakoś nie zdążył, wskutek czego na zawsze pożegnał się z górną jedynką.

Zresztą mam tak dużo pracy, że brak mi czasu na cokolwiek innego. Odnoszę wrażenie, że nasza firma funkcjonuje tylko dzięki mnie. Prezesi się zmieniają, pracownicy również. A ja trwam jak ta skała – stała i niezmienna, i już tylko dwa szczeble dzielą mnie od szczytu. Dziesięć lat morderczej wspinaczki, ale się opłaciło. Zaczynałam jako popychadło na umowę zlecenie, a teraz dysponuję własnym gabinetem i szalenie zestresowaną asystentką. Boi się mnie. Właściwie wszyscy się mnie boją. Mam takie motto życiowe zaczerpnięte z Sienkiewicza: „Jeśli się ludzie nie będą ciebie bali, to się będą z ciebie śmieli”.

Nie wiem, jak długo nie dostrzegałam, co się święci. Minęło chyba pół roku, może więcej, od czasu zmiany prezesa. I nagle któregoś ranka zobaczyłam jego i tego tłuka z piaru, jak sobie wracają z treningu. Obaj równie spoceni i obleśni. Ale za to w jakiej komitywie. Z dziobków sobie spijali. A co najgorsze, byli na ty. Nie urodziłam się wczoraj i wiem, że nawet jeśli prezes tylko się koleguje, to ten drugi na pewno coś knuje. Wiem też, że jak trafia się okazja, żeby pominąć babę przy awansie, to należy ją wykorzystać. Sama praktykowałam to milion razy. Więc co mogłam zrobić w takiej sytuacji? Oczywiście tylko jedno – pojechałam kupić buty do biegania. Chłoptaś w trampkach nie odbierze mi tego, na co ciężko pracowałam wiele lat.

Po tygodniu mojego ostentacyjnego noszenia asicsów do garsonki prezesowi w końcu coś zaświtało.
– Pani też biega? – zapytał.
– Od lat – zapewniłam go żarliwie. – Miałam krótką przerwę. Kontuzja biodra. To się zdarza pronatorom. – Niech żyją fora internetowe. Trzy godzinki surfowania i już jestem specjalistką.
– Montujemy ekipę do sztafety, może się pani przyłączy? – zaproponował prezes. – Potrzebna nam kobieta.
– Z przyjemnością. I jeszcze jedno. Przyjaciele mówią do mnie Jaga. – Słowo „przyjaciele” okrasiłam słodkim uśmiechem.
Właściwie nie przyjaciele. Sama to wymyśliłam. Dawno temu, szukając jakieś wariacji na temat mojego imienia. Dziewczynki urodzone w połowie lat siedemdziesiątych mają przechlapane. Dziewięć na dziesięć to Agnieszki. Imię tyleż brzydkie, ileż długie. Z debilnymi zdrobnieniami, odpowiednimi dla żaby. Sięgnęłam więc głębiej. Jagna być nie mogło. Nie wzbudza szacunku. Kojarzy się albo z orzechami, albo z gnojem. Ale Jaga. Pomyślałam, że będą mnie za plecami nazywać Babą-Jagą. I to przeważyło szalę. A przyjaciele nie mieli szansy na wymyślenie mi ksywki. Bo ich po prostu nie mam.

Rozmowy o bieganiu bardzo mnie i prezesa zbliżyły. Podobnie jak ja uważał, że nie istnieją lepsze buty do biegania niż asicsy. (Pomyśleć, że jeszcze do niedawna nie wiedziałam o takiej marce). I że bieganie z pulsometrem to nie dla nas, tradycjonalistów biegających od lat. Nie zgadzaliśmy się natomiast co do treningu interwałowego. Ja zdecydowanie wolałam od niego fartlek1, bo jak wiadomo wszystko, co pochodzi ze Skandynawii, jest lepsze. W czasie tych dyskusji pozwalaliśmy sobie nawet na niewinne flirty. Bo w zasadzie oboje dobrze wiedzieliśmy, że aby były winne, ja musiałabym mieć o piętnaście lat mniej albo on o trzydzieści więcej.

No i wszystko układało się pięknie. Aż do dnia feralnej sztafety.
Oczywiście nie jestem na tyle głupia, żeby nie zdawać sobie sprawy, że teoria to jedno, a praktyka – drugie. Mogę być skarbnicą wiedzy, ale to mnie nie przyśpieszy. Dlatego trochę potrenowałam. Tylko odrobinkę za późno przyszło mi do głowy, że bieganie na bieżni może się mieć do biegania w terenie tak, jak jazda na rowerku stacjonarnym do kolarstwa. Ale co tam. Na wszelki wypadek przygotowałam sobie alibi. Z zerwaniem więzadła kolanowego nikt nie będzie dyskutował, zwłaszcza jeśli do tego padnę na ziemię i zacznę się zwijać z bólu.

I w zasadzie wszystko byłoby dobrze, gdybym pobiegła na pierwszej albo drugiej zmianie. Ale przypadła mi w udziale ostatnia. Mogłam zaprzepaścić wysiłek drużyny. W zasadzie drużynę, zawody i to całe bieganie miałam gdzieś. Ale dobrze wiedziałam, że jeśli na biurku prezesa stanie pucharek, to codziennie mu przypomni, kto pomógł go zdobyć. Chciałam być obecna w myślach przełożonego. Chciałam robić pieprzoną karierę, bo byłam urodzonym korposzczurem. Bo kariera to jedyna rzecz, jaka mi w życiu dobrze wychodziła. Nie mówiąc już o tym, że to jedyne, co miałam.

Kiedy więc dostałam pałeczkę do ręki, zaczęłam pędzić. Zasadniczo chodziło o to, żebym nie dała się wyprzedzić, bo zajmowaliśmy trzecią lokatę, a to już sukces. Tyle że nagle zobaczyłam, jak odległość między mną a tym tłustym facetem z przodu maleje. Przyśpieszyłam. Albo on zwolnił. Może zresztą stało się i to, i to. W każdym razie zrównaliśmy się. Ruszył z kopyta, ale było już za późno, minęłam go. Ostatni raz dostałam taką dawkę endorfin, kiedy moja szefowa poszła na macierzyński, a mnie zaproponowano zastępstwo. Trzy miesiące później okazało się, że szefowa właściwie nie ma po co wracać. Tamten biegacz też już był pieśnią przeszłości.

Zostało może pięćset metrów do mety, kiedy zobaczyłam, że pierwszy ewidentnie osłabł. Ja w zasadzie też. Ale jak to mówią, kto nie próbuje, ten nie je. Przyśpieszyłam. Nie wiedziałam, czy go wyprzedzę, ale wiedziałam, że na pewno umrę. Szybciej, jeszcze szybciej. Nie widziałam nic, tylko tyłek faceta przede mną. A potem już nic. I krzyk prezesa. Jaki tam krzyk! On histerycznie piszczał. Poczułam, jak taśma uderzyła mnie w brzuch. Moje płuca rozpaczliwie pchały się do tchawicy, a żołądek zaraz za nimi. Prezes coś mówił i walił mnie po plecach. Posypało się konfetti. Chciałam mu się bliżej przyjrzeć, bo w życiu takiego nie widziałam. Wyglądało jak duże czarne płaty. Ale wtedy ktoś nagle wyłączył światło.

Przytomność odzyskałam kilka minut później, w karetce. Śliczny, młodziutki sanitariusz pochylał się nade mną z troską w oczach.
– No i warto było? – zapytał z naganą w głosie.
– Teraz już tak – odpowiedziałam, myśląc przy tym, jaki jest słodki. „Ciekawe czy lubi zabawę w doktora?” – zastanowiłam się mgliście.
– Jaga, jesteś super. – Głos prezesa dochodził gdzieś z okolic moich stóp.
Spróbowałam podnieść głowę, ale szybko zmieniłam zdanie.
– Jesteś moją bohaterką – piał dalej.
Wolałabym, żeby się zamknął. Chciałam za to, żeby sanitariusz coś mówił. Nawet jeśli tylko miałby mnie poinformować, że dostałam kroplówkę i zaraz pojedziemy do szpitala.
– Wszyscy na to pracowaliśmy. Praca zespołowa – zacytowałam Poradnik dla lizusów.
– Moja dziewczynka! – ucieszył się prezes. – No, postawcie ją szybko na nogi – zwrócił się do sanitariusza – bo musimy to uczcić. Czekamy, Jaga!

Poklepał mnie po przyjacielsku w łydkę i poszedł. Drzwi zamknęły się z trzaskiem i ruszyliśmy. Sanitariusz zapytał, jak się czuję. W zasadzie byłoby lepiej, gdybym nie miała na sobie tego absolutnie aseksuanego, sportowego stroju. Powinien mnie zobaczyć w czymś bardziej twarzowym.
– Myślę, że jeśli nie da mi pan swojego numeru, to znowu zemdleję – zaryzykowałam.
– Jest pani niepoprawna. – W jego głosie zabrzmiała nagana, ale nie tylko…
– Ja tylko chciałabym się jakoś odwdzięczyć za opiekę. – Uśmiechnęłam się najładniej, jak umiałam, choć kosztowało mnie to niemało trudu. Popatrzył na mnie z wyrzutem. Ale zapisał mi numer na przedramieniu.

Nie cierpię szpitali. Strasznie przeszkadza mi ten dziwny zapach. Kolorystyka jest przygnębiająca. Najgorsze zaś są durne procedury. Zupełnie nie rozumiem, dlaczego muszę jechać na wózku, jak jakaś niepełnosprawna, kiedy mogłabym iść. Mój sanitariusz odwiózł mnie na izbę przyjęć, ładnie się pożegnaliśmy, ja popatrzyłam wymownie na swoje ramię, on puścił oko i sobie poszedł. Zostałam sama. Jeśli nie liczyć całego tłumu dziwnych, na ogół zakatarzonych ludzi i znerwicowanej pielęgniarki. Minęły wieki, zanim do mnie podeszła.
– Lekarz zaraz się panią zajmie – zapewniła. – A ja wypełnię formularz przyjęcia, dobrze? Proszę podać dane.

Utknęłyśmy zaraz po nazwisku. Nie miałam ze sobą dowodu. Nie znałam peselu. Ani właściwie niczego, co miało związek z ubezpieczeniem. W końcu zgarnęli mnie nieprzytomną z Pól Mokotowskich. Pojechałam tam biegać. Nie pomyślałam o zabraniu ze sobą dowodów terminowego opłacania składek.
Zaczęłam zdradzać objawy lekkiej irytacji. Pielęgniarka uznała, że rozmowa ze mną to strata czasu, i poradziła, żeby ktoś przywiózł mi dokumenty.
– Mogę zadzwonić? – zapytałam, zanim zdążyła uciec do innego pacjenta.
– Jasne – odparła i wskazała mi na wiszący w głębi korytarza automat.
Westchnęłam ciężko nad jej głupotą. Opadłam z powrotem na krzesło. To był jeden z takich momentów, kiedy człowiek czuje się bezsilny wobec absurdalnej rzeczywistości.
– Może pani zadzwonić z mojej komórki – ulitowała się nade mną jakaś staruszka. Wygrzebała telefon z kieszeni pasiastego szlafroka. – Syn mi zostawił na wszelki wypadek.
– Dziękuję.
Wybrałam numer Eweliny. Jedyny, poza swoim, który znałam na pamięć.
– Słucham? – powiedziała radośnie.
Nieznany numer, nie spodziewała się, że to ja. Wyobraziłam sobie, jak uśmiech na jej twarzy umiera.
– Podskoczysz do mojego samochodu. Koło Stodoły zaparkowałam. – Co za szczęście, że Ewelina miała klucze do mojego auta i mieszkania, wygodnie było się nią wysługiwać 24/7. – Zabierzesz stamtąd torebkę. Potem pojedziesz do mnie, weźmiesz książeczkę ubezpieczeniową z biurka i może jakąś piżamę i zameldujesz się tu u mnie, w szpitalu. Weź mój samochód, to mi go zaparkujesz gdzieś tutaj, nie będę musiała wracać taksówką.
– Ale… – W jej głosie zabrzmiało coś jakby opór.
– Co? – chrupnęłam.
– W IKEA jestem…
– No to mamy szczęście, że jest sobotnie popołudnie. Mały ruch, nie będziesz w korkach długo stała – pocieszyłam ją.

To było okrutne. Dopiero teraz mi się przypomniało, że cały tydzień paplała, jak to będą z narzeczonym kupować meble.
Kwiknęła jak mordowana świnka morska.
– Wiem, że dasz radę. Dlatego proszę ciebie, bo nikt inny by nie ogarnął, ale ty sobie poradzisz. Obie wiemy, jaka jesteś niezawodna. – Grunt to pozytywne wsparcie.
Westchnęła ciężko i obiecała, że będzie najszybciej, jak się da. Zastanawiałam się, jak bardzo mnie nienawidzi w skali od jednego do dziesięciu.
– Młodsza siostra – skłamałam staruszce, oddając telefon, bo trochę dziwnie na mnie patrzyła. – Jak przyjedzie, oddam pani pieniądze za rozmowę.
– Nie trzeba. – Szczerze się do mnie uśmiechnęła. – Ludzie powinni sobie pomagać. A co się pani stało?
– Zemdlałam. Nic wielkiego. Właściwie mogłabym już iść do domu – zorientowałam się.

Czułam się świetnie, a przebywanie w tym okropnym miejscu nie mogło mi pomóc. Wstałam energicznie, ale zakręciło mi się w głowie. Usiadłam więc ostrożnie. Staruszka popatrzyła na mnie z troską.
– Może lepiej nie? Lekarz musi panią obejrzeć – doradziła. – Ja też dziś zasłabłam. Wnuk mnie przywiózł. Od jakiegoś czasu, wie pani, tak mi się w głowie dziwnie kręciło. Ale lekarz mówi, że to nic, witaminy kazał brać. A dziś rano tak mi się nagle słabo zrobiło. No i córka mówi do wnuka: „Marek, to nie ma co, trzeba babcię wieźć na pogotowie”. No i tak tu siedzę, córka ma zaraz przyjść, to może wtedy szybciej pójdzie. Wcześniej nie mogła, musi czekać na synową, aż z pracy wróci i dzieckiem się zajmie, bo on mały jeszcze. Kubuś, dwa latka ma. Ale taki już mądry, że klękajcie narody. A u pani to może… – Znacząco popatrzyła na mój brzuch.
– Nie, to nie to. Jestem panną – wyjaśniłam.
– Teraz to panny częściej rodzą niż mężatki – zażartowała, ale od razu rzuciła mi pytające spojrzenie, czy mnie przypadkiem nie uraziła.
– Tak się porobiło – zgodziłam się szybko. I z uśmiechem spojrzałam jej w oczy. Całą twarz miała pomarszczoną, ale te oczy, duże, błyszczące, ciekawe jak u dziecka. Piękne po prostu. – Śliczne ma pani oczy – zachwyciłam się spontanicznie.
Podziękowała skinieniem głowy.

Nie wiem, czemu to zrobiłam. Zwykle kontroluję podobne odruchy, bo nie przynoszą nic dobrego. Jak się komuś obcemu powie coś miłego, to niestety powstaje więź. A ponieważ większość ludzi uważa, że podtrzymywaniu więzi służy rozmowa, to za karę musiałam wysłuchać niekończącej się historii córki, która zaraz przyjdzie, jej syna i tego drugiego wnuka. Do tego jeszcze jakieś prawnuki w dużej ilości. Łał. Dobrze, że nikt mnie z tego nie będzie egzaminował, bo na bank bym oblała.
Tymczasem pielęgniarka, której nie wiem, za co płacą, podeszła do nas jeszcze ze trzy razy, zapewniając, że lekarz zaraz się nami zajmie. Gdyby przyszedł od razu, starsza pani nie zdążyłaby się ze mną zaprzyjaźnić. A tak byłyśmy jak Mały Książę i Lis. Czułam się za nią odpowiedzialna.

Moja asystentka ledwie się pojawiła, a już zapracowała na premię. Wydaje mi się, że była mocno zdeterminowana, aby załatwić sprawę przed zamknięciem sklepu. Poza tym kipiała w niej agresja, której nie mogła wyładować na mnie, jednak na pielęgniarce już tak. I zaraz się okazało, że wcale nie muszę czekać. Bo tak się właśnie szczęśliwie składa, że dziś przyjmuje profesor. Co prawda prywatnie i ma komplet, ale… I za to właśnie lubię pieniądze. Nie ma żadnego ale.
Właśnie wstawałam, żeby zamienić publiczną służbę zdrowia na prywatną, kiedy podchwyciłam spojrzenie staruszki, która siedziała obok mnie. Patrzyła jak pies, kiedy się go uderzy. Z taką mieszaniną żalu i niedowierzania.
– Proszę wziąć też kartę tej pani – rozkazałam pielęgniarce. Postanowiłam objąć nową przyjaciółkę płatną protekcją. – Nie będzie tu pani siedziała cały dzień. Prawnuczek czeka.

Ludzie, jaka ona była mi wdzięczna! Podobnie jak Ewelina, której pozwoliłam już iść. Dałam jej nawet swoją służbową kartę kredytową i poprosiłam, żeby sobie coś ładnego ode mnie kupiła. Wrzucę potem je obie w koszty. Jako działalność filantropijną. W ten sposób babinka i ja przeszłyśmy przez badanie krwi, sików, rezonans i inne dziwności.
W końcu trafiłam do gabinetu. Odbiegał trochę od szpitalnego standardu. Kolorystyka nie do przyjęcia, ale skórzany fotel na pewno był drogi. Podobnie jak pełen książek regał, stojący w kącie. Widać, że osoba, która tu urzędowała, lubiła luksus i nawet w tych „publicznych” warunkach, chciała mieć jego namiastkę.

Profesor spojrzał w moją kartę, zadał kilka zdawkowych pytań, szybko przerzucił wyniki. Na koniec stwierdził, że wszystko ze mną w porządku. Tylko jestem przemęczona. Zapisał mnie na wizytę w przyszłym tygodniu, kiedy dotrą zdjęcia z rezonansu magnetycznego, i dał ulotkę preparatu witaminowego. Do babci dołączyła jej córka. W jej oczach dostrzegłam dziwną podejrzliwość. Pożegnałam się więc szybko, podziękowałam za telefon i życzyłam zdrowia. Chciałam dodać jeszcze coś miłego, ale córka wepchnęła matkę do gabinetu i zamknęła mi drzwi przed nosem. Pomyślałam, że nie ma co na nie czekać, i poszłam na parking.

W mieszkaniu od razu rzuciły mi się w oczy ślady cudzej obecności. Dosunęłam szuflady, wyrównałam papiery na biurku, odpowiednio ustawiłam wertikale. Nalałam sobie pół szklanki szkockiej i zadzwoniłam do sanitariusza.
– Panie doktorze, nie czuję się najlepiej – wyszeptałam zmysłowo.
– Chyba mam coś, co pani pomoże – odpowiedział ze śmiechem.
– Czekam z niecierpliwością.
Odłożyłam słuchawkę. Nienawidzę siebie.

Na twarzach lekarzy zwykle maluje się znudzenie. Czasem, kiedy są jeszcze młodzi, troska. Ten był wyraźnie zaintrygowany.
– Wie pani, to ciekawe. Badania krwi ma pani bardzo dobre. Śmiałbym rzec, że hemoglobina jak u starego marynarza. – Uśmiechnął się, rozbawiony własnym dowcipem. – Jednak zdjęcia nie pozostawiają wątpliwości. Pani raczy zerknąć.
I podsunął mi coś, za co marszandowi zapłaciłabym duże pieniądze, zadowolona, że lokuję kasę w sztuce współczesnej najwyższych lotów.
– Ależ źle pani patrzy – powiedział z wyrzutem. Stuknął paluchem w miejsce, na którym powinnam skoncentrować wzrok. – Tu! Widzi pani? Kształt jakby motyla?
– Tak. Teraz widzę.
Zupełnie jak z tymi obrazkami z głębią. Jeśli zrobisz zeza, zobaczysz motylka. Skłamałam więc w obawie, że bez mojego oświecenia nie ruszymy dalej.
– To bezapelacyjnie glejak – oświecił mnie.
– Czyli? – Nie podobała mi się ta nazwa. Nie wróżyła nic dobrego.
– Nowotwór mózgu – wyjaśnił. W jego głosie pobrzmiewała pewna ekscytacja.
Wydaje mi się, że potem wstałam i wyszłam. Ale pewna być nie mogę. Nie pamiętam niczego między jego „nowotwór mózgu” a moim „kurwa mać”, kiedy nalewałam sobie wódki do szklanki. We własnym mieszkaniu.

Jakiś tydzień i dwa opakowania środków uspokajających później wróciłam do gabinetu. Miałam nadzieję, że się pomylił. Przecież nie można komuś powiedzieć, że ma raka, tylko na podstawie tego, że ma raka. I jakiego, do cholery, raka? Przecież w czasie pierwszej wizyty wszystko było w porządku!
– Rozumiem pani mechanizm zaprzeczenia. – Lekarz pokiwał głową. – To normalne. Znam świetnego psychologa, nie jest tani, ale na pewno będzie pomocny. I jeśli pani sobie życzy, zrobimy wszystkie potrzebne badania jeszcze raz. Niemniej należałoby już podjąć kroki…
– Podczas pierwszej wizyty mówił pan, że jestem całkiem zdrowa.
– Tak mówiłem? – zdziwił się. – Proszę mi wybaczyć. Przy takiej liczbie pacjentów zawsze coś może umknąć. Ale zdjęcie nie pozostawia wątpliwości. – Pokiwał głową.
– Pan jest pewien? – Ciągle nie wierzyłam.
Nie mogłam! To był jakiś absurd.
– Niestety tak. – Stuknął palcem w zdjęcie.
– Czeka mnie operacja czy chemia? – zapytałam, bo chciałam wiedzieć, w którą stronę prowadzą kroki, o których mówił.
– Czekają panią trzy, może cztery miesiące cierpienia. Na tym etapie choroby niewiele możemy zrobić – oświadczył spokojnie.
– Wie pan, jeśli nie można zrobić operacji w ramach ubezpieczenia, to ja zapłacę. Komu trzeba i ile trzeba. – Byłam zdeterminowana.
– To smutne. – W pierwszej chwili myślałam, że mówi o próbie przekupstwa i nawet zrobiło mi się głupio. Ale on mówił o mnie. – To smutne, bo jest pani bardzo młodą i piękną kobietą. I gdyby był cień nadziei, walczyłbym razem z panią. Ale nie ma. – Położył nacisk na te słowa. – Trzy miesiące. Przy pani ogólnie dobrym stanie organizmu cztery, może pięć. Obejmiemy panią najlepszą opieką medyczną, jaką dysponujemy. Na naszym oddziale…
– Ale to nic nie da? – przerwałam mu.
– Z pewnością złagodzi objawy.
– Ale i tak umrę? – Musiałam wiedzieć.
Nie chciałam mieć wątpliwości. Albo, co gorsza, złudnej nadziei.
– Wszyscy kiedyś umrzemy, ale pani niewątpliwie trochę szybciej.
„I boleśniej” – dodałam w myślach za niego, zastanawiając się, czy jest nieempatycznym palantem, czy zwykłym dupkiem.
– Umrę? – powtórzyłam. Skinął głową. – Leczenie, o którym pan mówi, nic nie da?
– To środki przeciwbólowe, morfina… – wyjaśnił.
– Jeśli dobrze pana zrozumiałam, jedyny wybór, jaki w tej chwili mam, to taki, czy umrę w domu, czy w szpitalu?
Odpowiedział mi skinieniem głowy.
– No to wolę w domu. – Zaczęłam zbierać się do wyjścia.
– Proszę poczekać. – Gestem usadził mnie z powrotem. – Proszę to przemyśleć. Może pani uważać, że da sobie radę, ale niedługo zaczną się pojawiać objawy. Problemy z koordynacją ruchową, zaburzenia czucia, zaburzenia mowy, wzroku, słuchu, osłabienie sprawności umysłowej, zaburzenia pamięci, omamy…
– Wystarczy – przerwałam mu.
I wyszłam.

 
Wesprzyj nas