Poruszająca historia rodziny rozbitej i ponownie zjednoczonej w najmroczniejszej godzinie wojny. Powieść o miłości wystawionej na ciężką próbę, o żydowskiej rodzinie walczącej o przetrwanie i trzech braciach, których łączy szczególnie silna więź.


niewidzialny mostZimnym porankiem 1937 roku młody i utalentowany Andras Lévi wyrusza do Paryża. Mimo obaw i oporów przed rozstaniem z rodziną wie, że musi opuścić Budapeszt, aby zrealizować swoje ambicje i marzenia w wielkim świecie. Do Francji zawozi potajemnie list, który ma doręczyć w Paryżu.

Tajemniczym adresatem okazuje się nauczycielka baletu Klara. Andras i Klara, mimo dzielących ich różnic, szaleńczo się w sobie zakochują. Ich namiętny związek pełen jest jednak komplikacji. Gdy poznają się bliżej, Klara wyjawia kochankowi swój mroczny sekret. Życie młodego mężczyzny wkracza w zupełnie nowy etap.

Tuż przed wybuchem wojny para wraca na Węgry. Andras trafia do obozu pracy przymusowej. Paryskie życie jawi mu się jako odległy sen. Jednak związek z Klarą daje mu siłę konieczną, by przetrwać w nieludzkich warunkach na Ukrainie. Przy życiu trzyma go nadzieja na powrót do domu.

Julie Orringer
Niewidzialny most
Przekład: Agnieszka Mitraszewska Nina Dzierżawska
Wydawnictwo Czarna Owca
seria: Szmaragdowa
Premiera: czerwiec 2013


Rozdział pierwszy
List

Później miał jej opowiadać, że ich historia zaczęła się w Węgierskiej Operze Królewskiej w przededniu jego wyjazdu Ekspresem Zachodnioeuropejskim do Paryża. Był rok 1937, wrzesień, wyjątkowo jak na tę porę roku zimny wieczór. Brat koniecznie chciał go zabrać do opery w ramach prezentu pożegnalnego. Wystawiano Toscę, miejsca mieli na galerii. Nie dla nich marmurowe łuki jednego z trzech wejść frontowych, korynckie kolumny i belkowanie heroicznej fasady budynku. Im przypadło skromne boczne wejście, bileter o czerwonej twarzy, wytarta drewniana podłoga, ściany przyozdobione zniszczonymi operowymi afiszami. Dziewczęta w sukienkach do kolan wspinały się na schody pod rękę z mężczyznami w wyświeconych garniturach; emeryci spierali się z siwymi żonami, gramoląc się do góry wąską klatką schodową. Na górze było wesoło i gwarno: podawano napoje w salonie z lustrami i drewnianymi ławkami ustawionymi wzdłuż ścian, powietrze gęstniało od papierosowego dymu.

Drzwi na drugim końcu pomieszczenia wychodziły na salę koncertową, olbrzymią, jarzącą się światłami jaskinię z sufitowym freskiem przedstawiającym greckich bogów i rzędami pozłacanych foteli. Andras nie spodziewał się, że kiedykolwiek zobaczy budapeszteńską operę, i pewnie by się tu nie znalazł, gdyby Tibor nie kupił biletów. Tibor uważał jednak, że życie w Budapeszcie musi oznaczać przynajmniej jeden wieczór z Puccinim w Operaház. Wychylił się z galerii, by pokazać Andrasowi lożę admirała Horthy’ego, w której siedział tego wieczoru tylko jakiś sędziwy generał w husarskim mundurze. Na samym dole widać było, jak bileterzy w smokingach prowadzą widzów do ich miejsc. Mężczyźni byli w strojach wieczorowych, a we włosach kobiet błyszczały klejnoty.
– Gdyby tylko Mátyás mógł to zobaczyć – powiedział Andras.
– Zobaczy, Andráska. Przyjedzie do Budapesztu po maturze i po roku będzie miał go dość.

Andras musiał się uśmiechnąć. Obaj z Tiborem przeprowadzili się do Budapesztu po ukończeniu gimnazjum w Debreczynie. Wychowali się w Konyárze, maleńkim miasteczku na wschodnich równinach, i im także stolica wydawała się kiedyś pępkiem świata. Teraz Tibor chciał jechać na studia medyczne do Włoch, a Andras, który spędził tu tylko rok, wybierał się na studia do Paryża. Nim przyszły wieści z École Spéciale d’Architecture, wszyscy myśleli, że to Tibor wyjedzie pierwszy. Przez ostatnie trzy lata pracował jako sprzedawca w sklepie z butami na Váci utca, odkładając pieniądze na studia i ślęcząc nad podręcznikami do medycyny z takim zapamiętaniem, jakby od tego zależało jego życie. Gdy rok wcześniej Andras się do niego przeprowadził, wyglądało na to, że wyjazd Tibora wkrótce dojdzie do skutku.

Zdał już egzaminy i złożył papiery do szkoły medycznej w Modenie. Myślał, że formalności na uczelni i wiza zajmą pół roku. Tymczasem szkoła medyczna w Modenie umieściła go jako cudzoziemca na liście oczekujących i poinformowała, że może upłynąć nawet rok lub dwa, nim zostanie przyjęty. Tibor ani razu nie wspomniał o własnej sytuacji, odkąd Andras dowiedział się o swoim stypendium, nie okazał też ani szczypty zazdrości. Kupił za to bilety do opery i pomógł bratu wszystko zaplanować. Gdy przygasły światła i orkiestra zaczęła stroić instrumenty, Andrasa ogarnął wstyd: choć wiedział, że winszowałby Tiborowi, gdyby ich role się odwróciły, podejrzewał jednak, że nie zdołałby ukryć zazdrości.

Z bocznych drzwi kanału dla orkiestry wyłonił się w świetle reflektorów wysoki, żylasty mężczyzna o włosach jak białe płomienie. Gdy wchodził na podium, wśród publiczności rozległy się okrzyki zachwytu. Musiał aż trzy razy się ukłonić i podnieść ręce w geście poddania, nim wszyscy zamilkli; następnie odwrócił się ku orkiestrze i uniósł pałeczkę. Po chwili przenikliwej ciszy smyczki i instrumenty dęte wybuchły kaskadą dźwięków, które zalały pierś Andrasa, wypełniając ją tak, że prawie nie mógł oddychać. Aksamitna kurtyna poszła w górę i ukazało się wnętrze włoskiej katedry, oddane wiernie, z najdrobniejszymi szczegółami. Z witraży sączyło się bursztynowe i lazurowe światło, a niedokończony fresk przedstawiający Marię Magdalenę jak duch przezierał z jednej ze ścian.

Człowiek w pasiastym więziennym ubraniu wkradł się do kościoła i ukrył w jednej z ciemnych kaplic. Potem pojawił się malarz, by pracować nad freskiem, a tuż za nim zakrystianin, który najwyraźniej próbował skłonić malarza do uporządkowania pędzli i szmat przed kolejną mszą. Następnie wkroczyła diwa Tosca, pozująca malarzowi do fresku Marii Magdaleny. Szeroka karminowa spódnica omiatała kostki jej nóg. Popłynęły pieśni, wypełniając Operaház aż po zdobiony plafon na suficie: w roli malarza Cavaradossiego tenor o miękkim brzmieniu klarnetu, dojrzały bas uciekiniera Angelottiego, ciepły, morelowy sopran węgierskiej diwy Zsuzsy Toronyi w roli Toski. Dźwięk był tak solidny, tak namacalny, że Andrasowi wydawało się, że mógłby wychylić się z galerii i łapać go garściami. Sam budynek opery staje się instrumentem, pomyślał, architektura dopełnia brzmienia dźwięku, rozszerza jego zasięg, wzmacnia go i ogarnia.
– Nigdy tego nie zapomnę – szepnął do brata.
– Spróbowałbyś tylko – odparł Tibor. – Spodziewam się, że ty też weźmiesz mnie do opery, gdy cię odwiedzę w Paryżu.

W czasie przerwy pili w salonie z lustrami kawę w małych filiżankach i spierali się o treść opery. Czy niechęć malarza do zdrady przyjaciela była dowodem pozbawionej egoizmu lojalności, czy aktem pychy i brawury? Czy jego wytrzymałość na późniejsze tortury powinna być odczytana jako sublimacja namiętności do Toski? Czy Tosca byłaby w stanie ugodzić nożem barona Scarpię, gdyby jej zawód śpiewaczki operowej nie podsunął jej tego melodramatycznego rozwiązania? Ta dyskusja sprawiała Andrasowi słodko-gorzką przyjemność. Jako mały chłopiec godzinami słuchał debat Tibora z przyjaciółmi na tematy filozoficzne, literackie czy sportowe. Zawsze pragnął, by wreszcie nadszedł dzień, w którym i on powie coś, co brat uzna za zabawne lub przenikliwe. Teraz, gdy stali się sobie równi, Andras miał wyjechać, wsiąść do pociągu, który wywiezie go setki kilometrów stąd.

– Co ci jest? – zapytał Tibor, kładąc dłoń na ramieniu brata.
– To ten dym papierosowy – odparł Andras i zakaszlał, odwracając wzrok. Poczuł ulgę, gdy światła przygasły na znak, że przerwa dobiegła końca.
Po trzecim akcie, gdy kurtyna została podniesiona niezliczoną ilość razy, martwa Tosca i nieżywy Carvadossi cudownie ożyli, a zły Scarpia ze słodkim uśmiechem przyjął bukiet czerwonych róż, Andras i Tibor przepchnęli się do wyjścia i zaczęli schodzić po zatłoczonych schodach. Na zewnątrz blado świeciły gwiazdy, konkurując z łuną miasta. Tibor wziął brata pod rękę i poprowadził go do frontowego wejścia od strony alei Andrássyego, gdzie spod trzech wspaniałych marmurowych łuków wylewała się publiczność z amfiteatru i elegancko ubrani bywalcy lóż.
– Chciałbym ci pokazać główne foyer – powiedział Tibor. – Powiemy bileterowi, że coś zostawiliśmy.

Andras podążył za nim do głównego wejścia i dalej do oświetlonego kandelabrami holu, który oskrzydlały marmurowe schody wiodące na galerię. Schodzili po nich wieczorowo ubrani mężczyźni i kobiety, ale Andras widział tylko architekturę: rzeźbienia wzdłuż schodów, sklepienie krzyżowe, różowe kolumny korynckie, na których wspierała się galeria. Miklós Ybl, Węgier z Székesfehérváru, wygrał międzynarodowy konkurs na zaprojektowanie gmachu budapeszteńskiej opery. Andras dostał od ojca na ósme urodziny album z jego szkicami i wiele godzin spędził, studiując właśnie to wnętrze. Podczas gdy wychodząca publiczność płynęła obok, on patrzył na sklepienie, próbując przywołać z pamięci rysunki i pogodzić je z trójwymiarową rzeczywitością z takim zapamiętaniem, że prawie nie zauważył, gdy ktoś stanął przed nim i coś powiedział. Zamrugał oczami i zmusił się do skoncentrowania wzroku na osobie stojącej przed nim, potężnej kobiecie w sobolowym futrze, która sprawiała wrażenie, jakby stanął jej na drodze. Ukłonił się i usunął na bok.
– Nie, nie – zaprotestowała. – Jest pan dokładnie tam, gdzie powinien. Co za szczęście, że na pana wpadłam! Nigdy bym pana nie znalazła.

Próbował sobie przypomnieć, gdzie i kiedy mógł ją wcześniej spotkać. Jej dekolt zdobiła diamentowa kolia, a spod futra było widać różową jedwabną suknię. Ciemne włosy ułożyła w ciasne loczki. Wzięła go pod ramię i poprowadziła w stronę schodów frontowych.
– To pan był wtedy w banku, prawda? – zapytała. – Miał pan kopertę z frankami.
Teraz sobie przypomniał: to była Elza Hász, żona dyrektora banku. Andras spotkał ją kilka razy w synagodze na Dohány utca, gdzie czasami bywali z Tiborem w piątkowe wieczory. Tamtego dnia potrącił ją w holu banku; upuściła pasiaste pudło na kapelusze, a jemu wypadła na ziemię koperta z frankami. Koperta otworzyła się i wokół nich wysypały się różowo-zielone banknoty jak konfetti. Andras otrzepał pudło i podał je kobiecie, następnie patrzył, jak znikła za drzwiami z napisem „wstęp wzbroniony”.
– Wygląda pan na rówieśnika mojego syna – powiedziała teraz. – Sądząc po walucie, podejrzewam, że wybiera się pan na studia do Paryża.
– Jutro po południu.
– Chcę pana prosić o przysługę. Mój syn studiuje w Beaux-Arts i chciałabym dać panu paczkę dla niego. Czy to byłby duży kłopot?

Chwilę mu zajęło, nim odpowiedział. Zgoda na wzięcie paczki dla kogoś w Paryżu oznaczała, że naprawdę wyjeżdża, że opuszcza braci, rodziców i kraj, by zrobić krok w nieznane w Europie Zachodniej.
– Gdzie mieszka pani syn?
– W Dzielnicy Łacińskiej oczywiście – odparła ze śmiechem. – W skromnym mieszkaniu malarza na poddaszu, nie w pięknej willi jak Cavaradossi. Choć mówi, że ma bieżącą ciepłą wodę i widok na Panthéon. O, już mam samochód!
Do krawężnika podjechało szare auto i pani Hász zamachała na szofera.
– Proszę przyjść jutro przed południem. Benczúr utca dwadzieścia sześć.
Otuliła szyję futrzanym kołnierzem i pobiegła do samochodu, nie oglądając się na Andrasa.
– No i? – zapytał Tibor, który dogonił go na schodach frontowych. – Może byś mi powiedział, o co chodziło.
– Zostałem kurierem międzynarodowym. Madame Hász chce, żebym wziął do Paryża paczkę dla jej syna. Spotkaliśmy się w banku tego dnia, gdy wymieniałem pengő na franki.
– I zgodziłeś się?
– Tak.

Tibor westchnął, spoglądając na żółte tramwaje na bulwarze.
– Strasznie tu będzie nudno bez ciebie, Andráska.
– Bzdura. Moim zdaniem w ciągu tygodnia znajdziesz sobie dziewczynę.
– O tak, dziewczyny uwielbiają biednych sprzedawców butów.
Andras uśmiechnął się.
– No nareszcie i ty użalasz się nad sobą! Już zaczynało mnie denerwować, że jesteś taki wielkoduszny i zdystansowany.
– Ani trochę. Mógłbym zabić cię gołymi rękami za to, że jedziesz. Ale co by mi to dało? Żaden z nas by wtedy nie wyjechał.
Uśmiechnął się, lecz za okularami w srebrnych oprawkach jego oczy pozostały smutne. Wziął Andrasa pod rękę i pociągnął go w dół po schodach, nucąc fragment uwertury. Ich mieszkanie znajdowało się trzy ulice dalej, przy Hársfa utca. Gdy dotarli do drzwi, zatrzymali się jeszcze na chwilę. Niebo nad Operaház było bladopomarańczowe od świateł miasta, słychać było dzwonienie tramwajów z bulwaru. W półmroku Tibor wydawał się Andrasowi przystojny jak aktor filmowy, z kapeluszem na bakier, białym jedwabnym szalikiem przerzuconym przez jedno ramię. W tym momencie wyglądał jak człowiek gotowy na fascynujące i niekonwencjonalne życie. O wiele lepiej nadawał się do tego, by wysiąść z pociągu w obcym kraju i zająć tam należne mu miejsce. I wtedy Tibor mrugnął i wyciągnął klucze z kieszeni. W następnej chwili ścigali się już po schodach jak uczniaki z gimnazjum.

Pani Hász mieszkała blisko parku Városliget, z jego bajkowym zamkiem i wielkimi rokokowymi łaźniami na świeżym powietrzu. Jej kremowożółty dom na Benczúr utca, w stylu willi włoskiej, otaczały z trzech stron ukryte przed światem ogrody. Nad białym murem widoczne były tylko wierzchołki szpalerów drzew. Andras słyszał też plusk fontanny i zgrzyt grabi ogrodnika. Wydało mu się, że to nietypowe dla Żydów miejsce zamieszkania, lecz na futrynie drzwi dostrzegł przybitą gwoździami mezuzę – srebrny cylinder opleciony złotym bluszczem. Usłyszał stukot obcasów po marmurze i zgrzyt potężnego zamka. Służąca o srebrnych włosach otworzyła mu drzwi i zaprosiła go do środka. Znalazł się w zwieńczonym kopułą holu o różowej marmurowej podłodze, na intarsjowanym stoliku stała chińska waza z wiązanką kalii.
– Pani Hász jest w salonie – powiedziała służąca.
Podążył za nią przez hol i korytarz z łukowatym sklepieniem. Zatrzymali się przed drzwiami, przez które słychać było crescendo i decrescendo kobiecych głosów. Nie mógł zrozumieć słów, ale było dla niego jasne, że to kłótnia: jeden głos wspinał się coraz wyżej, aż umilkł; drugi, cichszy niż ten pierwszy, choć podniesiony, nalegał po swojemu.
– Proszę tu poczekać – poprosiła pokojówka i weszła do środka, by go zaanonsować.

Oba głosy starły się jeszcze na moment, jakby kłótnia miała coś wspólnego z Andrasem. Następnie pokojówka znów się pojawiła i wprowadziła gościa do wielkiego, jasnego pokoju, który pachniał tostami z masłem i kwiatami. Na podłodze leżały różowo-złote perskie dywany; białe adamaszkowe fotele współgrały z dwiema łososiowymi kanapami, a na niskim stoliku stał wazon żółtych róż. Pani Hász wstała z fotela w narożniku.

 
Wesprzyj nas