Powieść autorki słynnych “Przepiórek w płatkach róży” zabiera czytelnika w podróż do magicznego świata Azteków.


Laura Esquivel - MalincheWychowano ją po to, by służyła innym. Od dziecka była niewolnicą. Tym razem została podarowana Hiszpanom. Jednak w jej żyłach płynęła krew wspaniałych przodków, a tajemnic świata nauczyła ją babcia, pełna mądrości i odwagi. To ona zaszczepiła w niej siłę i poczucie wolności, których nie mógł jej odebrać nawet wszechwładny Hernán Cortés, uważany przez Azteków za wcielenie boga.

Malinalli została jego tłumaczką i kochanką, jego „La Lengua” – jego „Językiem”. Miała nadzieję, że dzięki temu uratuje swój lud, szybko jednak zrozumiała, że Cortés to człowiek nienasycony: jedynym, co budzi go do życia, jest śmierć, jedynym co daje mu rozkosz, jest krew.

Laura Esquivel, autorka słynnych “Przepiórek w płatkach róży”, w swojej – jak dotąd ostatniej powieści – Malinche wydanej w 2006 roku zabiera czytelnika w podróż do magicznego świata Azteków i opowiada o jednej z najbardziej tajemniczych i kontrowersyjnych postaci – Malinalli, bohaterce meksykańskich legend i podań – przez jednych uznawaną za zdrajczynię, przez innych za osobę, bez której podbój Meksyku byłby jeszcze bardziej krwawy.

Laura Esquivel (ur. 30 września 1950 w mieście Meksyk) – meksykańska pisarka, autorka m.in. Przepiórek w płatkach róży (Como agua para chocolate) Na podstawie książki powstał w 1992 film, który reżyserował Alfonso Arau, mąż Laury Esquivel. Film ukazał się w Stanach Zjednoczonych w 1994, równolegle z premierą książki. Adaptacja okazała się kasowym sukcesem. W Meksyku film zdobył Ariel Awards, nagrody Meksykańskiej Akademii Filmowej, w 12 kategoriach, został również wyróżniony nominacjami do BAFTA, Złotego Globu czy Goya.

Laura Esquivel
Malinche. Malarka słów
Tłumaczenie: Marzena Chrobak
Wydawnictwo Znak
Premiera w Polsce: 17 lipca 2013


Fragment rozdziału I

Najpierw był wiatr. Później, niby błyskawica, niby jęzor srebra na niebie, rozbłysła nad doliną Anahuac zapowiedź burzy, która miała zmyć krew z kamienia. Po złożeniu ofiary miasto pociemniało i rozległy się ogłuszające grzmoty, po czym pojawił się na niebie srebrzysty wąż, widoczny z jednakową mocą w różnych miejscach. Zaraz potem lunął z niespotykaną siłą deszcz. Padał przez cały wieczór i całą noc, i cały następny dzień. Przez trzy dni padał bez przerwy. Padał tak, że kapłani i mędrcy z Anahuac zaniepokoili się. Przywykli do słuchania i interpretowania głosu wody poczuli tym razem, że Tlaloc, bóg deszczu, nie tylko próbuje im coś powiedzieć, lecz że za pośrednictwem wody zsyła na nich nowe światło, nową wizję, która nada inny sens ich życiu, i choć nie rozumieli jej jeszcze, tak właśnie odbierali to w swych sercach. A zanim ich umysły pojęły głębię wieści przekazywanej przez wodę, deszcz ustał i rozjarzone słońce odbiło się w niezliczonych zwierciadłach, w jeziorkach, rzekach i kanałach, które deszcze napełniły po brzegi.
Tego dnia, z dala od doliny Anahuac, w krainie Painala, pewna kobieta walczyła, wydając na świat pierwsze dziecko. Ulewa zagłuszała jej stękanie. Teściowa pełniąca funkcję akuszerki nie wiedziała, czy ma słuchać pierworódki, czy wieści od boga Tlaloca.
Szybko zdecydowała się na poświęcenie uwagi żonie swego syna. Poród był skomplikowany. Mimo długiego doświadczenia nigdy jeszcze nie asystowała przy podobnych perturbacjach. Podczas kąpieli w temascalu – tuż przed rozpoczęciem porodu – nie wyczuła, by płód był źle ułożony. Wszystko wydawało się w porządku. Teraz jednak widziała, że narodziny dziecka opóźniają się ponad miarę.
Już od dłuższego czasu jej synowa, naga, w pozycji kucznej, parła pracowicie, nie mogąc jednak wypchnąć dziecka. Teściowa, przewidując, że nie przeciśnie się ono przez otwór rodny, sięgnęła po nóż z obsydianu, którym kroiła na kawałki płody niezdolne do przyjścia na świat. Czynność tę wykonywała w brzuchu matek, by mogły bez problemu je wypchnąć, ratując w ten sposób przynajmniej swoje własne życie. Lecz nagle przyszła babka klęcząca przed synową ujrzała główkę wynurzającą się na moment z pochwy i natychmiast znikającą w niej ponownie, co mogło oznaczać, że pępowina owinęła się wokół szyi dziecka. Rzeczywiście, spomiędzy nóg matki wychynęła raz jeszcze główka z pępowiną w ustach, jakby wąż wił się wokół noworodka. Babka odczytała ów obraz jako wiadomość od boga
Quetzalcoatla, który wężowym ciałem oplatał szyję i usta dziecka. Korzystając z okazji, palcem rozwinęła pępowinę. Przez kilka sekund – które wydały się jej wiecznością – nie działo się nic. Wzmożony szum ulewy był jedynym dźwiękiem wtórującym jękom młodej położnicy.
Po tym jak przemówiła woda, nastała głucha cisza i dopiero po chwili przerwał ją płacz dziewczynki, którą nazwano Malinalli, ponieważ urodziła się dnia opisywanego tym znakiem, czyli trzeciego dnia szóstej dwudziestki.
(…)

Fragment rozdziału VI

Podobnie jak Malinalli, także i on nie mógł usnąć. Wyszedł na balkon pałacu, a stamtąd zobaczył świetlistą postać kobiecą przemierzającą plac, odzianą na biało. Jego serce przeszył dreszcz. Zdawało się, że to Cihuacóatl, szósty złowróżbny omen, kobieta snująca się nocami po ulicach miasta, płacząca i lamentująca nad losem swych dzieci. Co więcej, bardzo wyraźnie usłyszał głos mówiący: „Dzieciątka moje, musimy stąd odejść! Dokąd was zabiorę? Czy jest takie miejsce, gdzie nie dosięgnie was ból?”. Poczuł, że skóra mu cierpnie, a krew stygnie w żyłach ze strachu. Chciał się poruszyć, lecz nie mógł. Spróbował się opanować, uspokoić umysł, lecz myśl przywoływała wyłącznie złowieszcze obrazy. Nie wiedząc dlaczego, przypomniał sobie dziwnego ptaka ze zwierciadłem na głowie, którego lata temu przynieśli do pałacu rybacy. Był to ostatni ze złowróżbnych znaków. Gdy Montezuma spojrzał na niego, ów zniknął na zawsze. Próbował przypomnieć sobie, co ujrzał w zwierciadle, lecz zamiast tego wspomnienia w jego umyśle pojawił się niezwykle bolesny obraz: rzęsisty deszcz padał na Kamień Słońca. Każda kropla wody uderzająca w relief zmywała go, aż kamień stał się całkowicie gładki.
Montezuma zrozumiał, że śmiercią jest to wszystko, co nie ma nazwy, co nie ma miary, i zadrżał. Zdecydowanie jego czas dobiegł końca. Przeląkł się o los swych dzieci, zwłaszcza najmłodszych: Tecuichpo miała dziewięć lat, a Axayácatl – siedem.
W tej grze luster Malinalli poczuła tę samą trwogę co Montezuma o przyszłość swych dzieci, z tą różnicą, że ona jeszcze ich nie miała. Była to noc magii, światła, pokoju poprzedzającego wojnę. Malinalli powróciła do rzeczywistości, słuchając plusku ryb w kanałach otaczających wielki plac. Wydawały dźwięk podobny do tego, jaki czyni kamień wpadający do wody, lecz bardziej delikatny, ciągły, uspokajający. Podczas pełni w
księżycowej poświacie widziały wyraźnie owady fruwające tuż nad powierzchnią i wyskakiwały z wody, by je połknąć.
Malinalli miała nadzieję, że w podobny sposób Tlazolteotl, „zjadaczka nieczystości”, pochłonie jej grzechy. Niezgodę, odrazę, inne uczucia, które uważała za grzeszne.
Nie zwlekając, przestąpiła próg świątyni Hutzilopochtliego, gdzie mogła przebywać bogini. Tlazolteotl nie miała własnej świątyni. Było to bóstwo lunarne, bogini namiętnej miłości, tej, która rozpętuje zmysły i łamie prawo, nakłaniając do cudzołóstwa, a zarazem wielka matka rodzicielka, patronka porodów, medycyny i łaźni parowych, obmywających i oczyszczających ciało i duszę. Obawiano się jej, ponieważ z jednej strony budziła namiętność i pożądanie płciowe, a z drugiej – mogła je odebrać i zesłać chorobę weneryczną. By uniknąć takiej kary, jeśli ktoś złamał normy współżycia płciowego, musiał wyznać to jednemu z kapłanów bogini, którzy w jej imieniu przyjmowali „nieczystość” i nakładali pokutę, od zwykłego czterodniowego postu po przebicie języka kolcem agawy. Jako że post powinien zostać odbyty podczas czterech dni poprzedzających święto Cihuateteo – żeńskich bogiń zmarłych podczas porodu – którego termin upłynął niedawno, Malinalli sama uznała, że w jej przypadku odpowiednią karą będzie przebicie języka.
(…)

 
Wesprzyj nas