Starannie skonstruowana powieść psychologiczno-obyczajowa, od której nie można się oderwać.


Zbieg okolicznościKażde małe miasteczko kryje swoje mroczne tajemnice.

W małym Gosztowie życie toczy się wolno i przewidywalnie. Policja nie ma zbyt wiele pracy. Ale pewnego dnia jedno – z pozoru błahe – wydarzenie pociągnie za sobą dużo bardziej poważne wypadki. Na zawsze zmienią one losy kilku rodzin, a sielska osada utraci swoje niewinne oblicze.

Maria, policjantka z lokalnego posterunku, oraz szkolna pedagog Anita znajdą się w samym centrum niepokojących zdarzeń. Kobiety będą musiały zmierzyć się także ze swoją przeszłością i poznać losy rodziny, w której wiele starano się ukryć. Bo w tej historii nic nie jest tym, czym się z początku wydaje.

Katarzyna Pisarzewska urodziła się w 1976 roku. Z wykształcenia jest socjologiem. Pracowała m.in. jako scenarzystka, autorka dialogów do filmów. Mieszka pod Warszawą. W roku 2002 została laureatką konkursu Złote Pióro na najlepszą współczesną książkę dla kobiet – debiutancką powieść „Halo Wikta!”. Wydała także powieści „Wikta, ratuj!” (2004) oraz „Koncert łgarzy”(2009).

Katarzyna Pisarzewska
Zbieg okoliczności
Wydawnictwo Prószyński i S-ka
Premiera: 9 lipca 2013


Sobota, 10 września

Sierżant Maria Gajda z posterunku policji w Gosztowie, nazywana w rodzinie Kurczakiem, budziła się przed piątą rano zupełnie bez powodu. Miała tak od roku: kładła się i natychmiast zasypiała jak zabita, a potem budziła się koło piątej i przez następną godzinę przewracała się na łóżku, śledząc sunące wolno wskazówki zegara. Wkrótce w pokoju obok budziła się babcia i włączała radio. Maria słyszała cichy, monotonny głos spikera, kaszel babci i jej głębokie westchnienia. Babcia Burasowa miała na głowie całe zło świata: i to, które zawisło nad Ojczyzną i któremu sam tylko Bóg mógł zaradzić, i to, którego doświadczyła na własnej skórze i z którym jakoś nic nie zrobił, nie licząc tego, że żwawo poganiał czas i że uczynił ją wreszcie starą kobietą. Można by to uznać za stan prywatnego szczęścia, jeśli szczęście to chwila spokoju przed ostatecznym zidioceniem, jednak babcia Burasowa jakoś tego nie czuła. Czuła za to wyraźnie, że jej myśli są jasne jak nigdy i że wciąż ma dużo siły, ale coraz mniej czasu, żeby ją spożytkować. I że nikt tego nawet od niej nie oczekuje. Była tym potwornie zdenerwowana, zwłaszcza o piątej rano.

Podobno to normalne, że starzy ludzie nie mogą spać. Czemu nie mogą spać młodzi? Po głowie Marii nie krążyły żadne niepokojące myśli oprócz tej jednej: żeby znowu zasnąć. W końcu przed szóstą wstawała i otwierała okno, chociaż wiedziała, że jej matka, którą w pokoju z drugiej strony budził szczęk starego zamka, będzie miała o to pretensje. Czuła, że coś ją dusi, coś jej podchodzi do gardła, chociaż skończyła dopiero dwadzieścia dziewięć lat i miała wszystkie okresowe badania w porządku. Ostatnio nawet schudła i znów zaczęła biegać. Zawsze była szczupła, wręcz patykowata. W okresie dojrzewania dorobiła się trochę zbyt szerokiego zadka, którego od tej pory jakoś nie mogła się pozbyć. Fakt, że nie próbowała. Szeroki zadek nigdy nie był dla niej problemem, ani zdrowotnym, ani mentalnym. Jej matka na przykład twierdziła, że to zadek jest w sam raz, tylko reszta nie nadąża. Ta reszta była niemal chłopięca. Ale to się akurat Marii podobało.

Z całą pewnością to nie szeroki zadek albo płaski biust kazał jej się budzić o piątej i gapić w zegar. Na wszelki wypadek ograniczyła palenie, a właściwie sprowadziła je do dziwacznego rytuału: tak długo obracała papierosa w palcach, aż się rozsypywał. Co drugi dzień kupowała nową paczkę, z której wypalała najwyżej trzy fajki. Może powinna znów zacząć normalnie palić. Przynajmniej koledzy z pracy przestaliby na nią dziwnie patrzeć. Okna jej pokoju wychodziły na altankę, prostą konstrukcję z kilku listew i oplatającej je winorośli. Za nią znajdował się ogród warzywny, który przechodził stopniowo w sad. Słońce jeszcze nie wzeszło, ale zabarwiło już od spodu chmury na różowo. Pociągi wybijały swoje staccato, któremu akompaniował szum budzących się miast: sąsiedzkiego Ostolina i leżącej trzydzieści kilometrów dalej Warszawy. Na parapet wskoczył kot, na chwilę zastygł w przysiadzie, jakby wahał się, co zrobić, po czym zeskoczył na podłogę i pobiegł do miski w kącie, gdzie czekało na niego mleko.

Maria założyła ciepły sweter i grube skarpetki, usiadła w fotelu tyłem do okna i wyciągnęła papierosa. Miała teraz przed oczyma plakat – reprodukcję Pokoi nad morzem Hoppera. Obraz przedstawiał to, co zapowiadał tytuł, z surrealistycznym naddatkiem: drzwi w niemal pustym pokoju otwierały się wprost na morze, a wpadające przez nie słońce rozpalało do białości żółtawą ścianę. Trudno było sobie wyobrazić wnętrze mniej przypominające to z obrazu niż pokój Marii. Słońce zaglądało tu tylko od listopada do maja, jeśli nie zakrywała go akurat warstwa chmur. Przez resztę roku okno przesłaniała gęsta ściana winorośli. Kiedyś Maria dzieliła pokój z dwójką starszego rodzeństwa, Izą i Jackiem. Później zamieniła go w przechowalnię starych gratów, które jej matka najchętniej wysłałaby na śmietnik, takich jak dębowa szafa, maszyna Singera i skrzynkowy zegar.

Na ścianie wisiało kilka amatorskich zdjęć dokumentujących ubogie, ale sielskie dzieciństwo trojga dzieci. Czerwonawy papier i koszmarne rajstopki sugerowały lata 80. Ale nawet te fotografie nie ożywiały wnętrza, przeciwnie, dodawały mu jeszcze melancholii. Pokój sprawiał wrażenie ciemnej, pozbawionej życia nory i tylko dwie rzeczy, laptop na stole i Hopper na ścianie, łagodziły to ponure wrażenie. Maria przesunęła palcami po papierosie, tytoń zaszeleścił pod bibułką. Zegar wybił sześć razy i zamilkł. Spiker w radiu w sąsiednim pokoju spokojnie dokończył czytanie wiadomości. Co złego wydarzyło się na świecie, a co dobrego w kościele? W drugim pokoju matka gniewnie rzucała się na łóżku.

Telefon zadzwonił dziesięć minut później. Ledwie go było słychać spod sterty wczorajszych ubrań. Sierżant Gajda bez pośpiechu zabrała się do jego szukania. Eisbär Nouvelle Vague brzmiał jak słodki szept. Na pewno nie on wygoni z łóżek jej matkę i babcię. Poza tym, kto mógł czegoś od niej chcieć o tej porze? Pewnie pomyłka. Ku swemu zdziwieniu Maria usłyszała głos starszego posterunkowego Kowala.
– Jesteśmy na Gruntowej. U ludzi, którzy prowadzą dom dziecka.
– Dom dziecka? – zdziwiła się.
– Rodzinny dom dziecka – uzupełnił niecierpliwie.
– Tak? I co? – spytała bez entuzjazmu.
Była pewna, że chce jej wcisnąć robotę, na którą sam nie ma ochoty.
– Ktoś tu, kurna, powiesił psa – powiedział.
I znów mu się udało.

Trzy dni wcześniej

Damian wrócił do domu po północy. Matka chrapała na kanapie. Na ławie stały butelki po piwie. Jak zwykle skończyła dzień przed telewizorem. Dźwięk był wyłączony. Głosy ją denerwowały. Chyba że miała dobry humor. Wtedy włączała muzykę. Jakieś smuty sprzed lat. „W życiu piękne są tylko chwile… W życiu piękne są tylko chwi-le…” Musiało to coś dla niej znaczyć, bo normalnie nie dało się tego słuchać. Damian wziął ją na ręce, zaniósł do pokoju i rzucił na rozgrzebane łóżko. Zamachała rękami, próbując w ostatniej chwili schwytać go i objąć. Wreszcie dała za wygraną i zabełkotała tylko płaczliwie:
– Jestem do niczego.
– Żebyś, kurwa, wiedziała – powiedział i wyszedł z pokoju.
Zabrał z kuchni torbę na śmieci i zaczął wyrzucać puste butelki. Sześć. To znaczy, że zaczęła po południu. Albo zdążyła część sprzątnąć. Jak ona to robi, że opróżnia wszystko do końca? W tym stanie nie trafiłaby nawet palcem do nosa. Zatrzymał się nagle, bo coś przyszło mu do głowy. Zostawił torbę i poszedł do pokoju młodszego brata. Nachylił się nad łóżkiem. Ośmioletni Krystian spał z szeroko otwartymi ustami. Sapał przetrawionym piwskiem. Dopiero wtedy się wkurzył. Miał ochotę pójść do pokoju matki i walić pięścią w ten pusty łeb, gdyby to coś dało. Nie raz już ją trzepnął, ale rano i tak nic nie pamiętała.

Nie, nie to go powstrzymało. Bał się, że jak tym razem zacznie, nie będzie mógł przestać. Stał w pokoju, zaciskając pięści i oczy, ale i tak wszystko zostało pod powiekami. Stary telewizor. Poplamiona kanapa. Wytarte dywany. Ciężkie, paskudne firanki z kretyńskimi frędzlami, szare od kurzu. Ława lepiąca się od piwa i żarcia. Wszystko się rozłaziło, rozkładało, rozpadało. Cały wielki dom, na który nie było ich stać. Powinni go już dawno sprzedać i się stąd wynieść. Póki to jeszcze cokolwiek warte. Wyszedł z domu, trzaskając drzwiami. Pomyślał, że pójdzie do Matyldy, jakoś ją wyciągnie, jakoś zmusi, żeby do niego wyszła. W ogrodzie stały huśtawki i cała kupa różnych drewnianych przyrządów: drabinki, mostki, domek, zjeżdżalnia. Mieli własny plac zabaw. Całkiem nieźle się trzymał. Wszystko w ruinie, a jebane huśtawki śmigają, aż miło.

Gdyby jego matka miała głowę na karku, zrobiłaby tu prywatne przedszkole. Tak mówiła Matylda. Ale kto zostawi dziecko rozsypanej pijaczce. Damian usiadł na obramowaniu piaskownicy i zaczął płakać. Trząsł się i wył, bujał się do przodu i do tyłu i robił się coraz bardziej wściekły.

Dwa dni wcześniej

Dagmara Rotkiewicz jak zwykle przed snem obchodziła dom, gasiła wszystkie światła, sprawdzała okna i zamykała drzwi. Jej mąż zasnął w fotelu, ale nie zamierzała go budzić. Obraził się na nią i teraz przez tydzień nie będzie wchodził do ich wspólnego łóżka, a jeśli zaszczyci ją jakimś słowem, to tylko w razie najwyższej konieczności. Ostatnio, kiedy popadł w tę swoją splendid isolation, nie ostrzegł jej, że cofając, wjeżdża na rower, który zostawiła na podjeździe ich córka. Rower nadawał się na złom. O co się wtedy pogniewał? Nie wiedziała. On uważał, że powinna wiedzieć, a ona już dawno przestała zgadywać. Tym razem sprawa była jasna. Poszło o zebranie mieszkańców Gosztowa w sprawie podtopień. Po deszczowym lecie podniosły się wody gruntowe i wszystkim, jak Gosztów długi i szeroki, po jednej i po drugiej stronie torów, zalało piwnice. Gmina nie miała systemu melioracji, a naturalne parowy, które kiedyś gęsto przecinały wieś i okoliczne lasy, dawno wyschły i zarosły. Część z nich zasypano i postawiono na nich domy. Nikomu do głowy wtedy nie przyszło, że mogą się jeszcze przydać. Zresztą i tak nie wiadomo, czyby w czymś pomogły. Pół wsi stało na dawnych bagnach.

Na zebraniu powołano nieformalne stowarzyszenie pod nazwą „Nie dla Podtopień”. Nazwa idiotyczna, uważała Dagmara, trudno wyobrazić sobie grupę ludzi, która mówi podtopieniom tak, ale nie zamierzała podnosić tego na forum i pogrążać zebrania w trzeciorzędnych dyskusjach. Mimo że zabrała głos tylko raz i tylko po to, żeby uspokoić wojownicze nastroje i wyrazić powszechne stanowisko skrótowo i oględnie (wieś powinna mieć system melioracji), i tak okazało się, że wszyscy widzą właśnie ją na czele stowarzyszenia. I to właśnie tak rozwścieczyło jej męża. Za mało masz zajęć, syknął tylko i te słowa miały być ostatnimi słowami z jego ust, jakie Dagmara Rotkiewicz usłyszała tego dnia. A zapewne i ostatnimi, jakie miała usłyszeć w ciągu następnego tygodnia. Ech, zdążyła się przyzwyczaić. W każdym razie nie próbowała się już tłumaczyć. Co prawda poprawiało mu to nastrój, ale ani trochę nie zmieniało sytuacji.

Dagmara stanęła nad łóżkiem Oliwii i zupełnie bez potrzeby poprawiła jej kołdrę. Dopiero kiedy się nad nią pochyliła, zauważyła, że małej wystają z uszu kabelki. Mała! Ma już dwanaście lat. Swoje życie, swoje sprawy, w które coraz rzadziej wtajemnicza mamę. Zauważyła, że ostatnio tracą ze sobą kontakt. Przestają się rozumieć. Teraz najważniejsze są koleżanki. Mimo to czuła, że wciąż ma ją po swojej stronie. Zastanawiała się, czy w innych rodzinach jest podobnie. Czy ich członkowie zawierają przeciwko sobie milczące koalicje? Próbowała sobie przypomnieć, czy w jej domu też tak było. Chyba nie. Jej rodzice byli bardzo zgodni. Wychowali ją na osobę, przy której wszyscy mieli czuć się dobrze. Może źle ją wychowali. Trudno, już za późno na zmiany. Najdelikatniej, jak mogła, wyciągnęła słuchawki z uszu córki. Oliwia ani drgnęła. Dagmara uśmiechnęła się i pocałowała ją w czoło, a potem zgasiła światło i wyszła z pokoju, cicho zamykając za sobą drzwi.

Dzień wcześniej

Okna pokoju nauczycielskiego w szkole podstawowej w Gosztowie wychodziły na południe i pomieszczenie od paru godzin tonęło w słońcu. Dwie starsze nauczycielki, które siedziały przy stole pod oknem, wymieniły na ten temat kilka krytycznych uwag. Było to jednak ich stałe miejsce, najbardziej reprezentacyjne w całym pokoju, i nic nie mogło skłonić ich do tego, by przesiadły się na krzesła pedagogicznego planktonu. Polonistka Anna Tońcio była typem nauczycielki kwoki. Matematyczka Teresa Golko-Drozdowska, wychowawczyni klasy VI a, była nauczycielem Bismarckiem. Obie przepracowały w szkole w Gosztowie całe swoje życie i tylko dlatego połączyło je w końcu coś w rodzaju przyjaźni. Nietrudno się było domyślić, kto w tym duecie rządził.

Golko-Drozdowska była przez trzy kadencje dyrektorką gosztowskiej podstawówki. Władze gminy i nadzór kuratorski wciąż wspominały ten okres z rozrzewnieniem. W szkole panował spokój, w papierach porządek. Nauczyciele po cichu żartowali, że gdyby ktoś spadł ze schodów i skręcił sobie kark, dyrektor Golko-Drozdowska kazałaby wynieść ciało za bramę i dopiero wtedy wezwałaby pogotowie. Większość rodziców ceniła jednak jej twardą rękę. Klasy Golko-Drozdowskiej słynęły z dyscypliny i dobrych wyników. Słabi wcześniej czy później wypadali za burtę. Golko-Drozdowska mogła już odejść na emeryturę, ale dyrekcja namawiała ją, żeby w przyszłym roku przeszła razem ze swoją obecną klasą do nowo otwartego gimnazjum przy tej samej szkole podstawowej. W całym kraju zamykano szkoły, ale Gosztów przeżywał demograficzny boom. Młode rodziny, skuszone marzeniami o własnym domu w bliskim sąsiedztwie Warszawy, przenosiły się tu całymi stadami. Zasypywano bagna, równano wydmy, wycinano lasy. Tam gdzie jeszcze piętnaście–dwadzieścia lat temu uprawiano pola, dziś stały nowiutkie osiedla domków jednorodzinnych: Słoneczna Polana, Tęczowa Dolina, Akacjowy Gaj. Spora różnica w stosunku do nazw, których używali starzy mieszkańcy: Bagno, Bidocin, Pieńki. Nowe pchało się do Gosztowa drzwiami i oknami.

Zbliżała się czwarta po południu. Szkoła opustoszała i pokój nauczycielski również świecił pustkami. Anna Tońcio czekała na kółko polonistyczne. Teresa Golko-Drozdowska wróciła z wycieczki i wpadła do szkoły tylko po to, żeby uzupełnić nieobecności w dzienniku. W pokoju byli jeszcze młodziutki wikary z gosztowskiego kościoła i Anita Buras, szkolna pedagog. Ksiądz przycupnął na drugim krańcu dwóch stołów ustawionych w literę L. Z nieomylnym wyczuciem, jakie mają ludzie zakompleksieni, upatrzył sobie najgorsze miejsce, tuż przy szafce z dziennikami, gdzie zbierał nieumyślne ciosy i co chwila podrywał się z krzesła, żeby kogoś przepuścić.

Anita Buras rozmawiała przez telefon z ojcem chłopaka, który na lekcji przyrody nasikał do sansewierii. Jej stanowczy głos najwyraźniej nie podziałał na rozmówcę, który kilka razy krzyknął: „sram na to!”, tak głośno, że słychać go było na drugim końcu pokoju nauczycielskiego, po czym rzucił słuchawką, zostawiając panią pedagog w połowie zdania, którego nie miała już po co kończyć. Stare nauczycielki wymieniły spojrzenia. Kiedy Anita wychodziła z pokoju, Golko-Drozdowska oświadczyła z przekąsem:
– Ja bym sobie na to nigdy nie pozwoliła.
Młoda kobieta odwróciła się z chłodnym uśmiechem.
– Jeżeli będę potrzebowała pani opinii, to o nią poproszę – powiedziała.
– Ale na pani miejscu raczej bym na to nie liczyła.
I nie czekając na reakcję zaskoczonej nauczycielki, zamknęła za sobą drzwi.
– Pedagodzy, psycholodzy! Na co to komu? – prychnęła Golko-Drozdowska. – Łobuzowi wystarczyłoby dobre lanie. Już ja bym to wyjaśniła Mateuszowi.
– Mateuszowi? – zdziwiła się polonistka.
– Mateuszowi Walerkowi. To jego synalek tak się popisał.

Golko-Drozdowska była w szkole zaledwie od kwadransa, ale i tak wiedziała lepiej od swojej bujającej w obłokach koleżanki, co się dzieje.
– Ach, więc to Walerek – westchnęła polonistka. – Jego ojciec… Ten nie żałował mu pasa. Biedny Mateusz. Pamiętam, jak na wuefie ze wstydu chował się w łazience.
W łazience! Zabawny eufemizm. Dwadzieścia lat temu za łazienkę służył uczniom barak w podwórzu z kilkoma dziurami w podłodze. Dzieciak musiał mieć naprawdę silną potrzebę, żeby przestąpić próg. Bo nawet próg był zapaskudzony. Ale Golko-Drozdowska nie miała ochoty na wspomnienia, zwłaszcza tego typu. Zamknęła dziennik i odłożyła długopis. Zapisała, co miała zapisać, i powiedziała, co miała powiedzieć. Mogła już iść do domu.
– Widziałam Dagmarę Rotkiewicz – przypomniała sobie jej koleżanka. – Jej córka to też dobre dziecko, ale Dagmara to było takie żywe srebro. I nic się nie zmieniła. Aż serce rośnie na jej widok.

Słysząc to, Golko-Drozdowska wykrzywiła się w wyrazie tak charakterystycznego dla niej niesmaku, że jej usta wpadły w koleinę zmarszczek i tam już zostały, jakby wreszcie trafiły na swoje miejsce. Dagmara długo należała do jej ulubionych uczennic: pilnych, grzecznych i zapatrzonych w swoją wychowawczynię. Przynajmniej takie sprawiała wrażenie, aż do wycieczki w ósmej klasie. Wieczorem nauczycielki obchodziły budynek pensjonatu, próbując nakryć chłopców wypuszczających się po alkohol. Golko-Drozdowskiej nie udało się żadnego przydybać, usłyszała za to przez otwarte okno swoją ulubioną uczennicę, przedrzeźniającą ją przy aplauzie widowni: „Kontangiens alfa, rozumniesz, ośle?”.

Jeden z chłopców udawał osła i cała reszta wyła ze śmiechu. Dagmara Rotkiewicz. Jej największe pedagogiczne rozczarowanie. Jedna z najbardziej fałszywych, dwulicowych osób, jakie w życiu spotkała.
– Na jej widok jedno mi tylko rośnie. Gula w gardle – powiedziała Golko-Drozdowska. Poderwała swój majestatyczny korpus i ruszyła ku szafce z dziennikami z takim impetem, że ksiądz ledwie zdążył uskoczyć. Nie tylko starą nauczycielkę przepełniała w tej chwili niechęć do Dagmary Rotkiewicz. Córka Dagmary, Oliwia, która rozstała się właśnie z przyjaciółkami i wracała do domu na skróty przez łąkę koło kościoła, wciąż przeżywała wstyd, jakiego narobiła jej matka. A wszystko tak dobrze się zapowiadało! Mama zgodziła się jechać na wycieczkę do zoo, chociaż nie lubiła ani zoo, ani szkolnych wycieczek. No i na dodatek tata. Ten w ogóle nie lubił, gdy mama zajmowała się czymkolwiek poza pracą i domem. Ale ostatecznie i tak był na nią wściekły, więc dwa dni ciszy w tę czy w tę nie powinny robić mamie różnicy. Oliwia tak długo prosiła, aż mama zgodziła się w końcu.

Wszyscy lubili mamę. Była nieduża, ale energiczna jak piłeczka. Lubiła żartować i przymykała oczy na wygłupy chłopaków. A w klasie był akurat nowy chłopak, Grzesiek Górzyński, który nie zwracał na Oliwię żadnej uwagi. Może mama to zmieni? Ona zawsze przyciągała uwagę. Może trochę z tej uwagi dostanie się Oliwii? W dodatku mama zgodziła się, żeby najlepsze koleżanki Oliwii, Tola Serafin i Zuzka Pająk, mogły u niej nocować z piątku na sobotę. Myślała, że Oliwia zaprosi też Grubą Paulę, z którą siedzi w ławce, ale Oliwia ją wyśmiała. Nie mamy takiego wielkiego łóżka! Paula wyżre nam wszystko z lodówki! I tak dalej, i tak dalej. Można było tylko żartować, bo mama i tak nie rozumiała, że Gruba Paula nadaje się do pewnych rzeczy, a do innych nie. Z pewnością nie do tego, żeby zapraszać ją na pidżama party. A mama potrafiła w kółko powtarzać, że Paula wcale nie jest gruba, a jeśli nawet, to żeby jej tak nie nazywać. Paula może nie była gruba, ale za to dziwnie niewymiarowa i rozlazła.

Jej matka, sama szczupła i zgrabna, nie przyjmowała tego do wiadomości i ubierała ją w sportowe ubrania w rozmiarze S. Paula od dawna nie miała nic wspólnego z rozmiarem S i nigdy nie miała nic wspólnego z jakąkolwiek dyscypliną sportową. W dodatku opierała się na trzech przyjaciółkach jak bluszcz, tak że czasem po prostu miały jej dość. Wszędzie za nimi łaziła. Trzeba przyznać, że bywało to nawet wygodne. Mogły jej coś kazać i Paula zawsze to robiła, dawała się podpuścić do największych głupot, a ponieważ miały z nią tyle zabawy, zawsze potem lojalnie ją kryły i Paula chyba myślała, że to jest prawdziwa przyjaźń. Niech sobie myśli, co chce. Zaprosić ją na piżamową imprezę to jednak przesada. Gruba przesada, jak powiedziała Zuzka Pająk.
Ha, ha, ha.

Trzy przyjaciółki przez całą wycieczkę drobiazgowo i niezmordowanie rozważały wszystkie atrakcje wieczoru, specjalnie po to, żeby udręczyć biedną Paulę. W końcu, chyba tylko dlatego, żeby ją ostatecznie dobić, wpadły na pomysł, żeby przedłużyć zabawę i następnego dnia pojechać do kina do Warszawy. Nic prostszego. Wystarczyło wsiąść w autobus w Gosztowie, a po godzinie wysiąść w centrum i pójść do kina. Bez jeżdżenia innymi autobusami, tramwajami i metrem. Nawet bez przechodzenia przez ulicę. Wchodził właśnie film, na który czekały, o którym rozprawiały od tygodni, Ten Film o Wampirach.

 
Wesprzyj nas