Paryżanka w Nowym Jorku, czyli kancelarie prawne kontra francuska moda. „Dziennik Bridget Jones”, „Ally McBeal”, „Seks w wielkim mieście” – wszystko, co w nich najlepsze, znalazło się w tej książce.


Kocham NY - LaflecheCatherine, trzydziestoletnia prawniczka z Paryża, rozpoczyna pracę na Wall Street w nowojorskim oddziale swojej firmy. Szybko przekonuje się, że biurowe życie pełne jest dworskich intryg. Złośliwe zlecenia koleżanek z pracy, drobne wpadki, podejrzane spojrzenia – we wszystkich kłopotach nie zawodzi jej optymizm i perfumy Diora w torebce.

Kocham Nowy Jork to dynamiczna, wciągająca opowieść o nowoczesnej kobiecie, która zdobywa wielki świat. Jak to robi? Przede wszystkim nigdy nie przestaje być sobą.

Książka Laflèche (wziętej prawniczki, która postanowiła rzucić karierę bizneswoman) to jednocześnie zabawny i przenikliwy portret życia największych graczy na scenie Manhattanu. Kanadyjska pisarka w swojej powieści ukazuje kulisy Wall Street – miejsca intryg i nieczystych zagrań.

Przebojowa i  nieprzewidywalna prawniczka paryżanka kontra wielkie nowojorskie kancelarie. Świat, do którego warto zajrzeć i poczuć się jak w filmowej opowieści.
Daria Widawska 

Isabelle Laflèche o sobie:
Praca w branży prawniczej była dla mnie satysfakcjonująca pod wieloma względami, zarówno na poziomie osobistym jak i zawodowym. Zaprowadziła mnie w miejsca, o których nawet nie śniłam: z sal konferencyjnych na Bay Street w sam środek Wall Street. Czasami niełatwo było znaleźć kompromis między życiem osobistym a aspiracjami, które rodzą się w tego typu pracy. Co więcej, wielkim wyzwaniem dla mnie jako kobiety było zdobywanie uznania i szacunku ze strony kolegów. Świat kancelarii prawniczych w dużej mierze zdominowany jest przez mężczyzn.

Isabelle Laflèche – przez wiele lat pracowała jako prawniczka w Nowym Yorku, Toronto i Montrealu. Dziś przede wszystkim pisze książki i pracuje w branży modowej. Na łamach magazynu „Clin d’oeil” publikuje artykuły poświęcone kulturze i modzie. Powieść Kocham Nowy Jork kanadyjskiej pisarki to światowy bestseller. Kontynuacja – Kocham Paryż – już wkrótce.

Isabelle Laflèche
Kocham Nowy Jork
Przełożyła Dorota Malina
Wydawnictwo Literackie
Premiera: 4 lipca 2013


Rozdział dwudziesty dziewiąty

— Bonjour, ma chérie.
Ach, ten znajomy, ciepły głos. Dawno do niej nie dzwoniłam, więc cieszę się, że to ona przejęła inicjatywę.
— Bonjour, Maman.
— Jak się masz? Mam nadzieję, że nie musisz już tak ciężko pracować.
— Nie, oczywiście, że nie. — Kłamczucha.
— Dbasz o siebie, prawda? Odżywiasz się jak należy?
Nie mam odwagi się przyznać, że ostatnio mój jadłospis składa się z gatorade’a, dosy i marnej kawy.
— Mais oui. A co u ciebie? Jak tam w domu?
Może tego nie widać, ale ja naprawdę nie cierpię okłamywać mamy.
— Wszystko świetnie. Christophe i ja codziennie pracujemy w ogrodzie i żeglujemy. Jest cudownie.
Żagle? Codziennie? Jedyne „świeże” powietrze, którym oddycham, pochodzi z cytrynowego odświeżacza w damskiej toalecie.
— Właściwie to dzwonię, żeby ci powiedzieć, że mamy dla ciebie niespodziankę: wpadniemy do Nowego Jorku z krótką wizytą. Christophe chce się zobaczyć z synem. Pamiętasz, robi letni kurs na uniwersytecie.
O Boże, nie mogła chyba wybrać gorszego terminu. Ale jak mam jej to powiedzieć?
— Jesteście pewni, że chcecie przyjechać właśnie teraz? To nie jest najlepsza pora roku na wizyty w Nowym Jorku. Upał robi się nie do zniesienia, a ty przecież nie cierpisz parnej pogody.
— Nie szkodzi, wcale mi to nie przeszkadza.
— Bardzo chcę się z tobą zobaczyć, ale mam teraz masę roboty, pracuję nad ważną sprawą, więc pewnie nie będę mogła spędzić z wami za wiele czasu.
— Nie martw się, w końcu to Nowy Jork. Jest co robić. Marzę, żeby wybrać się tam na zakupy.
Wpadam w panikę. Wizyta mojej matki oznacza, że nie będę miała czasu na naukę, nie nabiję odpowiedniej liczby godzin i, co najważniejsze, nie spotkam się z Jeffreyem. W związku z burzliwą historią moich poprzednich związków jeszcze jej o nim nie powiedziałam. Po co ma się za wcześnie ekscytować? Kiedy zrywam z kolejnym chłopakiem, to najczęściej ona jest bardziej rozczarowana niż ja. Zawsze myślałam, że lepiej poczekać, aż sprawa zrobi się poważniejsza. Zważywszy jednak na to, ile czasu spędzałam ostatnio z Jeffreyem, i że chyba naprawdę jest we mnie zakochany, postanawiam podzielić się z nią nowiną.
— Maman?
— Tak, ma chérie.
— Już od pewnego czasu miałam zamiar ci powiedzieć. Spotykam się z kimś. Jest boski.
Piszczy tak, że pewnie słyszą ją psy w Central Parku.
— Tak się cieszę, że jest ktoś, kto zaopiekuje się moim aniołkiem! Wiesz, jak się martwię, że mieszkasz w Nowym Jorku sama. Jak mu na imię?
— Jeffrey.
— Żef-ri, jakie piękne imię.
Oczyma duszy widzę, jak tańczy w rytm jego imienia.
— Już nie mogę się doczekać, żeby go poznać.
Zut! O tym nie pomyślałam: oczywiście, że będzie chciała go zobaczyć. Nie jestem pewna, czy on będzie tym zachwycony: matki dziewczyn bywają przerażające. Moja jest jak obraz impresjonisty — cudowna, ale najlepiej podziwiać ją na odległość.
— No nie wiem. On też jest teraz bardzo zajęty.
— Powiedz mu, że przyjeżdża do ciebie mama. Na pewno znajdzie trochę czasu. Przylatujemy w ten piątek.
— Macie już rezerwację?
— Mais oui, oczywiście.
Mój los jest przypieczętowany — czeka mnie weekend bez pracy i bez rozrywki. A potem niezliczone godziny do nadrobienia.
— Okej, ale ostrzegam — moje mieszkanie jest bardzo małe.
— Pas de problème. Nie zajmujemy dużo miejsca. Do zobaczenia w piątek.

Trzy razy kręcę pierwsze pięć cyfr jego służbowego numeru, a potem się rozłączam. W końcu zbieram się na odwagę i dzwonię. Nie ma to jak wizyta matki, żeby zmienić się z powrotem w nieśmiałą nastolatkę.
— Jeffrey? Przepraszam, że ci przeszkadzam, ale czy moglibyśmy umówić się na obiad z moją matką i jej partnerem? Przyjeżdżają tu na kilka dni.
— Kochanie, wiesz, ile mam teraz pracy. Postaram się, ale niczego nie obiecuję.
Merde!, sytuacja jest naprawdę niezręczna. Na dodatek będę musiała wszystko wytłumaczyć matce. Podwójne merde.
— Rozumiem. Zobaczymy, jak się sprawy rozwiną.
Wyczuwa moje rozczarowanie i szybko się wycofuje.
— Jeśli wyjdę w piątek wcześniej z pracy, możecie przyjść na obiad do mnie. Coś dla was ugotuję.
— Naprawdę?
— Naprawdę. Nie wiedziałaś, że jestem absolwentem prestiżowej szkoły gotowania Cordon Bleu?
Jest szarmancki i umie gotować. Czy może być lepiej? Matka umrze ze szczęścia. Mój ojciec w życiu niczego nie ugotował. Teraz znalazła sobie faceta, który ma restaurację i robi jej trzydaniowe obiady godne Alaina Ducasse’a. Ciągle mi powtarza, że muszę sobie znaleźć mężczyznę, który potrafi zrobić przynajmniej porządne coq au vin1. Domowy posiłek ugotowany przez mojego chłopaka na pewno sprawi, że będzie w siódmym niebie.
— Moja matka będzie zachwycona.

Piątkowe popołudnie jak zwykle jest szalone.
— Rikash, jak ci idzie to sprawozdanie? Potrzebuję go jak najszybciej.
— Łoo, zwolnij, kochanie. Co, myślisz, że jestem prawdziwym asystentem? Powtarzaj za mną: wyluzuj.
— Muszę je wysłać jeszcze dziś.
— Może pójdziesz się przejść naokoło budynku? Nie mogę się skoncentrować, jak ktoś wisi mi nad głową.
— Nie, zaczekam tutaj.
Stoję obok jego biurka z rękami na biodrach.
— Co z tobą? Jesteś jakaś spięta.
Wzdycham.
— Moja matka i jej chłopak przylatują dzisiaj w odwiedziny.
— Aha, to wszystko wyjaśnia. Rodzice, co? Gdzie będzie spał Jeffrey? Pomiędzy maman a jej petit ami2?
— Très drôle3. Skup się na przepisywaniu, dobra?
Dziesięć minut później dzwoni telefon.
— Bonjour, Catherine. Już jesteśmy. Jedziemy taksówką.
Kark mi sztywnieje, a ręce zaczynają się pocić.
— Jestem jeszcze w pracy.
— Nie ma problemu. Przyjedziemy po ciebie. Znamy adres, bo mam tę wizytówkę, którą mi przysłałaś. Do zobaczenia wkrótce.
Rozłącza się, zanim zdążę zaprotestować.
— Rikash, moja matka tu jedzie.
— Co? Och, nie mogę się doczekać, żeby ją poznać.
— Nieważne. Skończ to cholerne sprawozdanie.
Ani się obejrzę, a korytarzem biegnie moja mama. Rozkłada szeroko ręce dobre kilka metrów, nim do mnie dotrze, a potem przytula mnie na oczach całego personelu.
— A więc to tu tak ciężko pracujesz — mówi, mrugając do Rikasha. — Boże, cudowny gabinet. Fantastyczny widok. A jaki przestronny!
Postanawiam nie wspominać, że to tylko tymczasowe i że niedługo przeniosą mnie do komórki bez okna. Ani o tym, że mój gabinet jest dwa razy większy od mojego mieszkania.
— Mamo, Christophe, to Rikash, mój nieoceniony asystent.
— Rozmawialiśmy kilka razy. Bonjour, Maman!
Podchodzi do mojej matki i serdecznie ją ściska. W tym czasie Christophe szybko robi krok w tył, żeby i jego w ten sposób nie przywitał.
— Ma pani piękny strój — dodaje Rikash, patrząc na moją mamę. — Boże, pani i Catherine wyglądacie jak siostry.
Matka chichocze jak dziecko. Po raz tysięczny zdaję sobie sprawę, jakim skarbem jest Rikash.
— Catherine, gdzie idziemy na obiad? — pyta moja matka, nadal oglądając gabinet. — Mam ochotę wybrać się do jednej restauracji, o której czytałam w „Vogue’u”.
Przerywam jej, bo jest w stanie paplać godzinami.
— Ktoś zaprosił nas na obiad do siebie.
— Naprawdę? Kto?
Patrzę na nią szeroko otwartymi oczami i kręcę głową, mając nadzieję, że jakaś magiczna więź między matką a córką sprawi, że zrozumie i nie wypowie jego imienia na głos.
— Czy to Jeff…
Znowu jej przerywam. To niegrzeczne, ale sytuacja jest podbramkowa.
— Mamo, może pojedziesz z Christophe’em zawieźć torby do mnie i trochę się odświeżyć? Będę z wami za godzinę. Muszę jeszcze zrobić kilka rzeczy przed wyjściem. — Podaję jej klucze.
— Nie siedź zbyt długo. Pamiętaj, że jest piątek wieczór — mówi, jakby w tym wariatkowie to miało jakiekolwiek znaczenie.
— Kochanie, ona jest urocza — stwierdza Rikash, po tym jak moja matka, dzięki Bogu, znika z horyzontu.
— Nie daj się nabrać. Czasem bywa szorstka.
— Nie bądź dla niej zbyt surowa, to twoja matka.
— Właśnie dlatego tak mnie stresuje. Skończmy lepiej to sprawozdanie, żebym mogła wracać do domu.
— Idziecie na obiad do Jeffreya?
Kiwam głową, kładąc palec wskazujący na ustach.
— Boże, co za ideał.

— Jeffrey, ten suflet jest absolutnie parfait— rozpływa się moja matka.
— Dziękuję, pani Lambert. Zrobiłem go według rodzinnego przepisu.
— I zamówiłeś chleb z piekarni Poilâne specjalnie dla mnie, mon Dieu. Rozpieszczasz mnie! Catherine, czy dalej gotujesz w weekendy?
— Ostatnio miałam ważniejsze sprawy na głowie. Może niedługo znów zacznę.
W Paryżu — wtedy kiedy jeszcze miewałam czas wolny — w weekendy chadzałam na zakupy na pobliski marché i przygotowywałam miniuczty. Teraz, kiedy moja matka o tym wspomniała, ogarnia mnie tęsknota za prostszym, mniej stresującym życiem — za francuskim stereotypem wspaniałego jedzenia, wesołego towarzystwa i wybornego wina. Czasem wyobrażam sobie, że prowadzę takie życie — gotuję jak Julia Child, spędzam dni, przyciskając do brzucha miskę, w której mieszam masę do przepysznych ciast. Matka szybko sprowadza mnie na ziemię.
— Ale u ciebie nie ma nawet kuchni. Co za dziwny sposób na życie, ma chérie.
Rozmowę przerywa nam wibrowanie.
— Catherine, to twoje blackberry — mówi Jeffrey.
— Przepraszam, pójdę je wyłączyć.
Kiedy idę korytarzem w kierunku sypialni, telefon dzwoni jeszcze raz. Chyba wiem, kto to może być.
— Catherine? Tu Bonnie. Musisz być na telekonferencji za dziesięć minut.
— Jestem na przyjęciu. Czy to nie może poczekać?
— Nie. Met Bankowi grozi wrogie przejęcie i potrzebuję cię natychmiast.
Siedzę oszołomiona w sypialni Jeffreya. Jest piątek, ósma wieczór, a ja zaraz będę uczestniczyć w telekonferencji. Co tu jest nie tak? Jakby nigdy nic wracam do kuchni i gestem wywołuję Jeffreya na korytarz, a potem do sypialni.
— Za dziesięć minut muszę się włączyć do telekonferencji. Zajmiesz się nimi? Nie chcę, żeby matka się dowiedziała. Urwie mi głowę.
— Nie ma problemu. Zostaw to mnie.
Dojadam suflet i przed daniem głównym wymykam się na telekonferencję.
— Kto do nas dołączył? — pyta ktoś, jak tylko wybrałam numer.
— Catherine Lambert z Edwards and White — odpowiadam przyciszonym głosem.
Po dziesięciu minutach słuchania perory jednego z dyrektorów na temat proponowanego przejęcia, wślizguję się na palcach z powrotem do jadalni, żeby dziobnąć trochę dania głównego.
— Wszystko w porządku, Catherine? — pyta Christophe, kiedy siadam przy stole.
— Oczywiście.
Jeffrey bombarduje moją matkę pytaniami, żeby odwrócić jej uwagę. Pięć minut później znów wstaję i ruszam w stronę sypialni. Tym razem matka rzuca mi spojrzenie spode łba.
— Uważamy, że dla dobra naszych akcjonariuszy powinniśmy zorganizować przetarg akcji.
Chcę wrzasnąć do słuchawki: „Nie macie nic lepszego do roboty?”, ale gryzę się w język, ponieważ mam być ambasadorem firmy, a ambasadorowie chyba nie wykrzykują inwektyw w czasie telekonferencji.
— Przepraszam, kto reprezentuje Edwards and White? — pyta któryś z uczestników. — Potrzebujemy pomocy przy analizie due diligence.
— Chętnie się tym zajmiemy — rozpoznaję przymilny ton Bonnie. — Tu Bonnie Clark, na linii mamy też Catherine Lambert. Niedawno zajmowała się sprawą regulacyjną dla waszego działu prawnego, więc będzie nam pomagać. Bardzo dobrze zna się na sektorze bankowym i ma już dużą wiedzę na temat Met Banku.
Komplement z ust Bonnie, to dopiero nowość. Robi mi się ciepło na sercu, ale czuję też pewien niepokój. Musi jej naprawdę zależeć na tej sprawie. Potem dociera do mnie, co usłyszałam o „pomaganiu nam”. Czy nie jestem już wystarczająco zawalona robotą?
— Świetnie, cieszymy się, że będziesz dla nas pracować, Catherine.
— Tak, Catherine rzeczywiście sporo już wie o waszej firmie.
Zamieram, kiedy słyszę głos Antoine’a. Zerkam szybko na zegarek. W Paryżu dochodzi druga w nocy. Czemu on bierze udział w tej sprawie?
— Catherine ma większość dokumentacji w Nowym Jorku, ale ja będę nadzorował część kontroli z Paryża — ciągnie. — Nadal masz u siebie dokumenty Met Banku, prawda, Catherine?
Już mam odpowiedzieć, kiedy czuję na sobie świdrujący galijski wzrok mojej matki, która stoi w drzwiach sypialni.
— Co ty do licha robisz, bordel de merde? — warczy głośno.
Umieram ze wstydu na myśl, że cała ekipa do spraw przejęcia mogła usłyszeć moją matkę. Ten zwrot nie wymaga tłumaczenia. Pokazuję jej, żeby wracała do jadalni.
— Tak, hm, powinny nadal być w moim gabinecie.
Moja matka stoi nieruchomo. Tkwi w drzwiach z rękami na biodrach.
— Franchement!4 — wrzeszczy.
— Słyszę jakieś hałasy w tle — mówi któryś z uczestników. — Jakby ktoś oglądał zagraniczny film. Możecie to ściszyć? Trochę mi przeszkadza.
Odwracam się do ściany i po kilku minutach, podczas których czuję, jak wierci mi oczami dziurę w plecach, matka w końcu wychodzi z sypialni.
— Jak mówiłam…
Jak tylko telekonferencja dobiega końca, mój telefon znów dzwoni.
— Tak?
— Catherine, tu Bonnie. Możesz utworzyć telekonferencję i dodać Antoine’a? Ja jestem w Le Bernardin i nie dam rady. To ważna sprawa.
— Jestem na obiedzie i nie mam tu jego domowego numeru. Czy to nie może poczekać do jutra?
— Nie. Zadzwoń na informację.
Spędzam dwadzieścia minut na linii z biurem międzynarodowej informacji telefonicznej, żeby dostać paryski numer Antoine’a. W końcu mi się udaje i łączę moich dwóch szacownych kolegów.
— Antoine, żeby była jasność: przejęcie to moja sprawa, nie twoja. Była twoja, ale ją zostawiłeś przed wyjazdem z Nowego Jorku. Nie ma dyskusji — dodaje, po czym się rozłącza, a my nie wiemy, co powiedzieć.
Hm, Met Bank to chyba był pomysł Antoine’a.
— Nieważne — mówi, a potem odkłada słuchawkę.
Cóż, dla takiej rozmowy warto było zepsuć sobie wieczór i narażać się na gniew matki, prawda?
Siadam do stołu i zarówno matka, jak i Christophe traktują mnie jak powietrze. Jeffrey wpatruje się we mnie, unosząc brwi. Aha, jestem w niezłych tarapatach. Po długiej i niezręcznej ciszy moja matka decyduje się wygłosić kazanie.
— Catherine, jak ty się zachowujesz? To nie do pomyślenia! Nie tak cię wychowałam. Jeffrey ugotował wspaniały obiad, my przylecieliśmy aż z Francji, żeby się z tobą zobaczyć, a ty się chowasz w sypialni i rozmawiasz przez telefon. Co z tobą?
— Maman, to był pilny telefon z kancelarii. Musiałam odebrać.
Jak tylko kończę zdanie, zaczyna dzwonić komórka Jeffreya.
— Znowu?! — woła zirytowana. — Czy tak wyglądają wszystkie wasze obiady?
Prawda jest taka, że w ogóle nie jadamy takich posiłków. Zwykle kupujemy dania na wynos i jemy je przy biurkach z plastikowych pojemników. Tę informację zatrzymuję jednak dla siebie.
— Jest piątek wieczór, Catherine. Nie możesz po prostu zignorować tych telefonów?
Jeffrey wraca do jadalni i siada przy stole.
— Mamo, oboje jesteśmy teraz bardzo zajęci. Tak wygląda życie w Nowym Jorku.
— Niestety, Catherine ma rację — Jeff próbuje mnie wspierać.
— Jeffrey, wiem, że chcesz dobrze, ale proszę cię, nie wtrącaj się. Moja córka pracuje za ciężko i nie pochwalam tego. Nabawi się poważnej choroby, tak jak jej ojciec. Zobacz, gdzie on teraz jest: wącha kwiatki od spodu! — wykrzykuje i teatralnym gestem wyciąga opaloną, obwieszoną biżuterią dłoń w kierunku ziemi, tak że razi nas blask jej pierścionka z diamentem Panthère de Cartier odbity w świetle świecy.
— Możemy zmienić temat? — staram się sprowadzić rozmowę na bardziej neutralny grunt.
Jeffrey i Christophe wyglądają jak jelenie oślepione światłami samochodu.
— Uważam, że powinnaś zmienić pracę. To nie jest życie dla ciebie — oświadcza matka rzeczowym tonem. — Twoja kuzynka Françoise uwielbia swoją nową pracę w Chanel. Owszem, pracuje ciężko, ale jest w domu przed szóstą, żeby zająć się dziećmi. Taki powinien być rozkład zajęć.
No i znów stara śpiewka: „twoja idealna kuzynka dostała wymarzoną posadę”. Chociaż niechętnie się do tego przyznaję, zazdroszczę jej etatu w Chanel. Ponownie próbuję zmienić temat, ale matka mi na to nie pozwala.
— Françoise wybrała się podobno do słynnej wróżki w Paryżu i dowiedziała się, że powinna rzucić swoją stresującą pracę, bo znajdzie coś fantastycznego. Kilka tygodni później podpisywała umowę z Chanel. Moim zdaniem ty też powinnaś spróbować.
— Czego? Mam iść do wróżki? Nie wierzę w te bzdury.
— Wszystko, co przepowiedziała, się spełniło. Wszystko.
— Daj spokój, Maman, proszę.
— Catherine, uważam, że powinnaś pójść. Widziałam tu masę ogłoszeń. Nigdy nie wiadomo, ma chérie, może wyjawi ci coś, czego nie wiedziałaś o swojej karierze.
Nie jestem pewna, czy chcę wiedzieć coś więcej, niż już wiem: walczyłam z prawem i zgadnijcie, kto wygrał.
— W taksówce widziałam ogłoszenie Madame Simony. Może do niej zadzwonisz?
Podaje mi kartkę z nagryzmolonym numerem telefonu.
Przypomina mi się dowcip o wróżkach, który słyszałam w radiu: skoro to telepatki, to po co im telefony? Patrząc na twarz mojej mamy, zdaję sobie sprawę, że dla niej to nie są żarty. Nie umiem czytać w myślach, ale rozumiem, że nie ma dyskusji.

 
Wesprzyj nas