Upewnij się, że masz ważny paszport – po przeczytaniu tej powieści zechcesz podążyć śladami jej bohaterów.


W dniu trzydziestych urodzin Gwendolyn Reese otrzymuje od ciotki Bei zaskakujący prezent: pięciotygodniową wycieczkę po Europie w towarzystwie przyjaciół starszej pani. Perspektywa wyjazdu nie wydaje się Gwen zbyt zachęcająca, lecz kiedy spodziewany prezent – pierścionek zaręczynowy od chłopaka – się nie pojawia, postanawia zaryzykować.

Z początku, jak na poukładaną nauczycielkę matematyki przystało, skrupulatnie odhacza kolejne zabytki na liście miejsc wartych obejrzenia. Jednak stopniowo, pośród zapierających dech w piersiach krajobrazów południowych Włoch, coś zaczyna w niej pękać… Wędrując po kamiennych schodach Capri, podziwiając dzieła sztuki w Luwrze i próbując nowych potraw w marsylskich kawiarenkach, Gwen odkrywa, że cuda wokół niej są niczym w porównaniu z przemianami, jakie zachodzą w jej duszy.

Marilyn Brant mieszka na przedmieściach Chicago wraz z mężem i synem, otoczona stosami książek grożących zawaleniem. Jest dumną członkinią stowarzyszenia wielbicielek pisarstwa Jane Austin i laureatką prestiżowej Golden Heart Award za literacki debiut.

Marilyn Brant
Wakacje w Europie
Przełożyła Kinga Kwaterska
Wydawnictwo Prószyński i S-ka
Premiera: 18 czerwca 2013


1
Nieoczekiwany zwrot wydarzeń
Wtorek, 26 czerwca

Nikt nie rozumiał, że Gwendolyn Reese miała równocześnie trzydzieści, czterdzieści pięć i piętnaście lat. Urodziła się trzydzieści lat temu, intelektualnie była czterdziestopięciolatką, z doświadczeniem życiowym piętnastolatki. Ludzie tworzący niewielki krąg jej znajomych zamierzali uczcić pierwszy z tych faktów kolorowymi balonami i tortem czekoladowym; drugi doceniali po cichu z nadzieją, że zostaną jej partnerami w grze w Trivial Pursuit; jednak nikt, prawdopodobnie z wyjątkiem ekscentrycznej ciotki Beatrice, nie był świadomy ostatniego.

Sześćdziesięciosiedmioletnia ciocia Beatrice – która miała intelekt dwudziestoczterolatki, a w kwestii doświadczenia dobijała lat stu dziesięciu – wiedziała, co to znaczy dobrze się bawić. Nawet jeśli jej wyobrażenie na temat dobrej zabawy niezupełnie pokrywało się z wyobrażeniem siostrzenicy.

Fakt ten boleśnie uświadomiła sobie Gwen, obudzona o piątej rano natarczywym dzwonkiem telefonu. Chwilę później zdała sobie sprawę, że tego dnia – w swoje trzydzieste urodziny – jej plany dotyczące samotnej kolacji i kąpieli przy wzruszających melodiach Andrew Lloyda Webbera legną w gruzach, a ona spędzi większość wieczoru w towarzystwie ciotki Beatrice i pozostałych trzynastu świrniętych członków klubu S&M.
− Gwennie! Wszystkiego najlepszego! – zaszczebiotała do telefonu Bea.
Gwen ziewnęła przeciągle, usiadła na brzegu swojego supertwardego materaca i wsunęła stopy w beżowe kapcie.
− Dziękuję, ciociu.
− Wiem, że wcześnie wstajesz, więc specjalnie nastawiłam budzik, żeby złapać cię, zanim wyjdziesz. Idziesz na te swoje zajęcia… jak im tam… spinning, tak?
Gwen przetarła oczy i zerknęła za zegarek. Palindrom − piąta zero pięć.
− Tak, ciociu, idę. Już niedługo. – Nie miała serca powiedzieć Beatrice, że na zajęcia o piątej trzydzieści chodziła tylko podczas roku szkolnego. W wakacje spała dłużej i nigdy, przenigdy nie docierała na siłownię przed szóstą czterdzieści pięć.
− W takim razie nie będę cię długo zatrzymywać, kochanie, ale jest wtorek, więc tradycyjnie klub się dzisiaj zbiera. Zaplanowaliśmy dla ciebie specjalne urodzinowe obchody. O której możesz do nas przyjechać?
− Hm… − Gwen stłumiła westchnienie. Klub jej ciotki był czymś, czego próbowała unikać jak komarów po zmierzchu, przygotowywania rozliczenia podatkowego na ostatnią chwilę i ósmoklasistów, którzy w sezonie grypowym na lekcji matematyki kasłali jej prosto w twarz. Ale Beatrice zawsze usiłowała zaciągnąć siostrzenicę na jedno ze spotkań klubu, którego członkowie, mimo że uroczy, szczodrzy i życzliwi, byli absolutnie zwariowani.

Wszyscy mieli minimum sześćdziesiąt lat, ale przez większość czasu zachowywali się jak nieodpowiedzialne nastolatki, a przez resztę jak napaleni studenci. Świadczy o tym choćby nazwa klubu, która w założeniu miała być skrótem od sudoku i madżonga, ale niektórzy członkowie lubili sugerować, że nie są przeciwni także temu mniej cenzuralnemu znaczeniu*. Doktor Louie Strand, emerytowany weterynarz, zamówił nawet koszulki z napisem: „Kręci mnie S&M… Chcesz się ze mną zabawić?”. A Matilda Riesling, osiemdziesięciotrzyletnia była sekretarka kościoła prezbiteriańskiego najwyraźniej stwierdziła, że koszulki doktora Louie są za mało sugestywne, i zamówiła nowe, z hasłem: „Klub S&M: Zabawa jest jeszcze lepsza, gdy jesteś związany”. Jednym słowem, to nie byli ludzie, z jakimi Gwen łatwo było nawiązać kontakt.
− Gwennie? – Głos ciotki przerwał jej rozmyślania.
− Uhm, umówiłam się z Richardem na lunch w centrum. O pierwszej. Ale mogę przyjechać do ciebie późnym popołudniem albo wczesnym wieczorem – powiedziała, obliczając szybko, że może jeśli przyjedzie przed piątą, da radę urwać się około siódmej.
− Bardzo dobrze – stwierdziła Bea. − Najlepiej przyjedź około wpół do czwartej. Ale nie później niż kwadrans po piątej, słyszysz? Jesteśmy seniorami. Lubimy jadać wcześnie.
− Dobrze, ciociu, do zobaczenia.
− Aha, Gwennie, i baw się dobrze na randce. Opowiesz nam o wszystkim wieczorem, dobrze?

Gwen siedziała jeszcze chwilę ze słuchawką w ręce. Patrzyła przez okno na słońce wschodzące nad Iowa. Niebo było czyste i w oddali połyskiwały wody majestatycznej Missisipi. Dwudziesty szósty czerwca. Jej trzydzieste urodziny. Miała nadzieję, że zanim skończy się ten dzień, będzie mogła świętować coś więcej niż tylko kolejną dekadę życia – oczywiście pod warunkiem, że w ogóle go przetrwa. Przystąpiła do realizowania punktów swojego skrupulatnie zaplanowanego poranka. Być może obudziła się, czy raczej została obudzona, ociupinkę wcześniej, niż zakładała, ale w tak ważny dzień nieco więcej czasu na przygotowania nie zaszkodzi.

Jak co rano wykonała serię dwunastu ćwiczeń rozciągających – ten element dnia był niezależny od roku szkolnego czy przerwy wakacyjnej. Kathy zawsze się śmiała, gdy Gwen ćwiczyła w czasie przerwy na lunch i dla każdej pozycji wymyślała śmieszną zwierzęcą nazwę. Na samą myśl o tym Gwen się uśmiechnęła. Kathy, z którą przygotowywała i prowadziła zajęcia z matematyki w szkole, była jej jedyną naprawdę bliską znajomą. Miała pogodne usposobienie, była zabawna… i na całe lato wyjechała do Salwadoru jako misjonarka. Nie zadzwoni i nie zapyta, czy jest dziś Przycupniętym Strusiem, czy Wykręconą Fretką.

Gwen westchnęła, czując ukłucie samotności, które szybko zmieniło się w tępy ból rozlewający się po całym ciele. Nie należała do osób otoczonych rzeszą przyjaciół, brakowało jej drugiej kobiety, z którą mogłaby pogadać w weekendy. Kogoś, kto by naprawdę jej słuchał. Miała oczywiście ciotkę Beatrice, ale… no cóż… niezupełnie o kogoś takiego jej chodziło. Gdyby nie Richard, byłaby tego lata więcej niż sama. Byłaby kompletnie samotna.

Weszła do kuchni i wsypała dokładnie odmierzoną szklankę płatków z otrębami, o wysokiej zawartości błonnika, do ulubionej białej ceramicznej miski – tej z radosnymi stokrotkami wokół brzegu. Dodała dwie łyżki kalifornijskich rodzynek, połowę pokrojonego banana i jedną miarkę mielonych migdałów. Do tego dolała dokładnie dwie trzecie szklanki jednoprocentowego mleka i zaczęła jeść. Zdrowo zbilansowane, pyszne i jedzone bez pośpiechu. Miała dość czasu na przyjemności, cieszyła się więc swoim posiłkiem przy dźwiękach złotej kolekcji przebojów Andrew Lloyda Webbera.

Starannie przeżuwała jedzenie, przeskakując między kolejnymi piosenkami. Poruszył ją głos Barbry Streisand w pięknej wersji As if we never said goodbye. Kiedy usłyszała smyczki, jak zawsze zerknęła na wiszące na przeciwległej ścianie skrzypce. Należały do jej ojca. Niemal słyszała, jak gra tę melodię, czuła towarzyszące temu emocje. Przełączyła na słynną interpretację Upiora w operze Sarah Brightman. Korzystając z tego, że nikt jej nie słyszy, zanuciła nawet do wtóru kilka dźwięków. Jednak dopiero przy wyjątkowo melodyjnym fragmencie ścieżki jedenastej – Love changes everything z Aspects of love – zalała ją przedziwna fala tęsknoty. Gwen nie wiedziała dlaczego, ale uczucie to było zdecydowanie silniejsze niż zwykle. Może sprawił to niesamowity wokal Michaela Balla i urzekająca interpretacja muzyczna, a może takie wrażenie zrobiły na niej wersy o drżeniu na dźwięk czyjegoś imienia. Może w końcu po prostu na starość robiła się sentymentalna…

Odetchnęła gwałtownie, ocierając z policzka nieproszoną łzę, i zjadła do końca płatki. Może gdyby ktoś towarzyszył jej tego poranka, razem z nią słuchał muzyki − nie poczułaby tego zupełnie niespodziewanego uderzenia straty? Richard twierdził wprawdzie, że nie jest fanem musicali, ale to tylko dlatego, że tak naprawdę nigdy na żadnym nie był. Przynajmniej na żadnym dobrym. Gwen przygryzła wargę, przypominając sobie, że ostatnio oglądali w telewizji Deszczową piosenkę. Wydawało się, że film całkiem przypadł Richardowi do gustu, więc chyba mogła być dobrej myśli. Kiedy już będą mieszkali razem, on z pewnością zrozumie jej upodobania. Choć z drugiej strony, Richard szczycił się tym, że jest bardzo stały w swoich przekonaniach. Doceniała tę jego cechę, podobnie jak ceniła ją u siebie.

Ale teraz trzeba skupić się na tym, co przyniesie ten dzień. Wyłączyła muzykę, próbując pozbyć się niepokoju. Skąd to niedorzeczne zdenerwowanie? Przecież będzie cudownie! To dzień, na który tak długo czekała… Odetchnęła głęboko i zeszła na dół. Umyła i wyczyściła nicią zęby, przygotowała ubranie na lunch (biała bluzka, brzoskwinioworóżowa spódnica w kwiaty, brązowe skórzane sandały, a na szczęście − długie kolczyki z perłą, które kiedyś należały do jej mamy). Później spakowała torbę na siłownię i spięła w kucyk proste włosy w odcieniu ciemnego blondu. Teraz jeszcze tylko trzynaście koma osiem kilometra do siłowni.

Reszta poranka przebiegała w odmierzonych co do minuty etapach, dokładnie tak, jak zaplanowała. Po zajęciach wzięła prysznic, wykonała kilka prac domowych i nawet krótko porozmawiała z każdym z braci.

 
Wesprzyj nas