Chodzi o to, że człowiek nie wie, jaki jest, do czego jest zdolny, by zdobyć to, czego chce, dopóki nie znajdzie się w poważnych tarapatach.


Mira Rinaldi żyje szybko. Jest współwłaścicielką Grappy, nowojorskiej trattorii, ma piękne mieszkanie, maleńkie dziecko i napięty plan dnia. A jednak już wkrótce będzie musiała walczyć o ukochaną restaurację i sklejać złamane serce…

„Szczęście na widelcu” to wzruszająca i zabawna powieść o jedzeniu przygotowywanym z namiętnością i pochłanianym bez wyrzutów sumienia. A także o radości, jaką może dać tylko apetyt na życie i sprawdzony przepis na miłość.

Powieść prosta i ciepła, zupełnie jak wiejskie włoskie potrawy gotowane przez bohaterkę. Cudowny debiut, historia o wszystkim, co najważniejsze: jedzeniu, rodzinie i miłości.
Ann Mah, autorka „Miłości w pięciu smakach”

Meredith Mileti mieszka w Pittsburghu razem z mężem i trójką dzieci. Od pierwszych zajęć z ZPT uwielbia gotować. Jako odważna osoba o eklektycznym guście docenia każdy dobry posiłek: czy to w usianej gwiazdkami Michelina paryskiej restauracji, czy w pittsburskim barze szybkiej obsługi.

Meredith Mileti
Szczęście na widelcu. Powieść w pięciu daniach
Tłumaczenie: Anna Nowak
Wydawnictwo Nasza Księgarnia
Premiera: 12 czerwca 2013


Nikt nie wie, jakim jest człowiekiem, nikt nie wie tego tak naprawdę, dopóki nie poczuje na nadgarstkach zimnej stali kajdanek. Co się wtedy czuje? Ból? Strach? Wyrzuty sumienia? Po ataku na Nicolę zostałam skuta. Policjantka powiedziała, że to dla mojego dobra, kładąc mi dłoń na głowie i (chyba ze współczuciem) pomagając wsiąść do radiowozu. Była bardzo uprzejma. Pozwoliła, żebym zadzwoniła do Hope, naszej sąsiadki z dołu, opiekującej się czasem Chloe, i poczekała, aż Hope przebiegnie w szlafroku trzy przecznice i zabierze małą z restauracji. Zgodziła się nawet zdjąć mi na moment kajdanki, więc mogłam przytulić Chloe i pocałować jej czoło drżącymi wargami, zanim przekazałam córkę opiekunce.

Najbardziej jednak jestem wdzięczna za zaskakująco ludzki gest – funkcjonariuszka odczekała, aż Hope i Chloe znikną za rogiem i dopiero wtedy przeprosiła i zakuła mnie na nowo. Przez całe życie pracowałam rękami, więc ich unieruchomienie totalnie mnie przeraziło. Kiedy jednak siedziałam w radiowozie, wykręcając boleśnie szyję, żeby przez tylną szybę zobaczyć niknące w oddali sylwetki Jake’a i Nicoli – Jake obejmował Nicolę i opiekuńczym gestem przytrzymywał obrus na jej drżących ramionach – poczułam już tylko dziwne zobojętnienie, jak gdybym oglądała film w telewizji, czekając cierpliwie na kolejną przerwę reklamową.

Dopiero kiedy Jake i Nicola zniknęli mi z oczu, a ja spróbowałam się odwrócić, czując, jak twarde kajdanki ocierają mi nadgarstki, natrafiłam językiem na długi, czarny włos Nicoli, który utkwił między siekaczami i łaskotał mnie po dolnej wardze. Pamiętam tylko, że myślałam: „Cholera, jak do tego doszło, co ja tu robię?”. Żadnych wyrzutów sumienia, broń Boże. Żadnego poczucia winy. Tylko niedowierzanie. I jak to o mnie świadczy?

Chodzi o to, że człowiek nie wie, jaki jest, do czego jest zdolny, by zdobyć to, czego chce, dopóki nie znajdzie się w poważnych tarapatach. Brak odpowiedzialności powoduje, że z łatwością ukrywamy się za zmyślonymi historiami, za kłamstwami, często niewielkimi i narastającymi stopniowo, z którymi żyjemy, żeby zaspokoić potrzeby naszego serca. Ale kiedy zdejmą nam odciski palców, zrobią zdjęcie i każą zadzwonić do kogoś bliskiego – a bliskich mamy niestety niewielu, nie licząc męża, którego kochankę właśnie zaatakowaliśmy i który w tej chwili raczej nie będzie skłonny do wpłacenia kaucji – dociera do nas wreszcie, że musimy się porządnie wytłumaczyć.

Nigdy nie miałam wielkich planów. Zazwyczaj działam spontanicznie lub, jak powiedziałaby Mary Ann, pod wpływem impulsu. Jedynymi owocami prawdziwego planowania w moim życiu są tak naprawdę Chloe i Grappa. Nauczyłam się, że jeśli układam sobie w głowie z wyprzedzeniem, co zamierzam zrobić, rzadko mi się udaje to zrealizować. Kiedy Jake i ja otworzyliśmy pięć lat temu restaurację, wydawało się nam, że wiemy, czego chcemy. Oboje byliśmy już zmęczeni pracą pod kierownictwem właścicieli knajp, tych dupków, często hałaśliwych i pozbawionych jakiejkolwiek wizji czy wiedzy kulinarnej. Chcieliśmy wywołać trzęsienie ziemi w świecie restauracji, bo czuliśmy, że zapanował w nim marazm, że całość ugrzęzła w pułapce określonych kontynentalnych tradycji.

Niedługo po powrocie z Europy zamarzył się nam loft w centrum miasta. Wyobraziliśmy sobie potężną, wielopoziomową przestrzeń, w której moglibyśmy mieszkać i pracować. Musiałoby się tam znaleźć miejsce na otwartą kuchnię, w której za dnia prowadzilibyśmy kursy gotowania i degustacje wina, a kilka razy w tygodniu wydawalibyśmy kolacje z ustalonym z góry menu. Kiedy jednak znaleźliśmy przytulną (w języku pośredników nieruchomości – maleńką) suterenę w West Village, skorzystaliśmy z okazji, zmieniliśmy nasze oczekiwania i tak narodziła się Grappa.

W poprzednim wcieleniu była małą, zatęchłą pizzerią, a raczej lokalem, który w Stanach uchodzi za pizzerię, gdzie podaje się ociekającą tłuszczem i sosem pizzę. Amerykanie taką uwielbiają, ale nie ma ona wiele wspólnego z prawdziwą włoską pizzą. Jak na restauracyjne standardy kuchnia była mała i wymagała gruntownego remontu, który poważnie uszczuplił nasz budżet i całkowicie wyczerpał naszą zdolność kredytową.

Na wyprzedażach kupowaliśmy tanie, używane stoły i krzesła, próbując przy tym zapomnieć, że pochodzą one z cudzych zamkniętych knajp. Przez całą jesień i zimę stoliki były udekorowane białymi obrusami i kiczowatymi świecznikami z butelek po chianti. W lecie zbierałam świeże kwiaty wyhodowane na dachu naszego mieszkania i pakowałam je do pustych aluminiowych puszek po pomidorach San Marzano, których całe skrzynki dostarczano nam co tydzień. Plakaty przedstawiające stylowe włoskie jedzenie i wino wypożyczyliśmy na jakiś czas z naszego własnego mieszkania. Naszym zdaniem świetnie wyglądały na odsłoniętych ścianach z cegły. Przekształcenie ponurej piwnicy w szykowną miejską trattorię zajęło raptem dziewięć miesięcy. W tym krótkim czasie zdążyliśmy wydać nie tylko całe nasze oszczędności, ale i każdy grosz wybłagany w banku.

Parę miesięcy po otwarciu w czasopiśmie „Gourmet” pojawił się artykuł na temat nowych knajp w mieście, a w nim wzmianka o Grappie. To szczęście, że nas wybrali. Taka recenzja może wypromować restaurację albo ją pogrzebać. Zasłużyliśmy jednak na gorące pochwały. Następnego dnia w porze lunchu przed drzwiami stała kolejka. Pod koniec tygodnia mieliśmy komplet rezerwacji z półmiesięcznym wyprzedzeniem. Dzięki sporym obrotom udało się nam pod koniec pierwszego roku kupić lokal na parterze, nad restauracją, rozbudować kuchnię oraz dodać jedenaście stolików.

W ciągu kilku pierwszych lat dostaliśmy w kość podobnie jak wszystkie początkujące restauracje, szczególnie na Manhattanie. Jednocześnie zaplanowaliśmy i przeprowadziliśmy drugi poważny remont. Grappa absorbowała nas całkowicie. Zamierzaliśmy się postarać o dziecko, kiedy wreszcie zdołamy otworzyć restaurację, ale musieliśmy odłożyć te plany na później – nieco ryzykowna decyzja, biorąc pod uwagę, że ja miałam już trzydzieści pięć lat, a Jake czterdzieści. Na razie traktowaliśmy Grappę jak własne dziecko, personel zaś jak rodzinę.

W dniu trzydziestych siódmych urodzin zmusiłam Jake’a, żeby zgodził się na dziecko, wspierając się osławionym już teraz artykułem z „Sunday Magazine”, odpowiedzialnym za Bóg raczy wiedzieć ile gorączkowych poczęć. Była w nim mowa o robiących karierę kobietach po trzydziestce, których szanse na macierzyństwo okazały się znacznie mniejsze, niż dotąd zakładano. Jake ustąpił dosyć niechętnie. Zapewne pocieszał się myślą, że dla mnie może już być za późno. Oczywiście niemal natychmiast zaszłam w ciążę.

Kiedy wracam z terapii, Chloe śpi. Hope, nasza opiekunka i sąsiadka z dołu, mówi mi, że mała zasnęła dopiero po trzeciej, więc może pospać trochę dłużej. Przygotowuję obiad dla córki: mus z cielęciny, purée z grzybów shitake, duszony szpinak ze śmietaną i – dla przełamania koloru oraz faktury – suflet z dyni piżmowej. Wszystko domowej roboty, zamrożone w maleńkich przegródkach niebieskiej tacki do kostek lodu.

Jeszcze przed urodzeniem Chloe Jake i ja ustaliliśmy, że nasze dziecko będzie miało wyrobione podniebienie. Żadnego żarcia z McDonalda, żadnego makaronu z serem i – niech Bóg broni – żadnych paluszków pseudodrobiowych. Sama przyrządzam jej posiłki, czasami w nocy, kiedy nie mogę zasnąć, jakby zmiksowane wersje moich popisowych potraw mogły jej wynagrodzić wszystkie niedociągnięcia w roli matki, których, obawiam się, zaliczę wiele.

W wieku siedmiu miesięcy Chloe zdążyła już udowodnić swoją kulinarną odwagę. Nie ma rzeczy, których nie chciałaby zjeść. Jake oczywiście nie ma o tym zielonego pojęcia. Odkąd wyprowadził się trzy miesiące temu, rzadko ją widuje. Pewnie nawet nie wie, że mała jada już stałe pokarmy. A ponieważ nigdy nie zapytał, ja sama też mu o tym nie powiedziałam.

Nieliczne rozmowy, jakie odbyliśmy w ciągu minionych trzech miesięcy, dotyczyły pracy: praktycznych aspektów przejścia od zmiany obiadowej do kolacyjnej, decyzji dotyczących nowinek w sezonowym menu, ostatniej dostawy młodych karczochów, które okazały się wyjątkowo gorzkie, oraz tego, które z nas powinno się kontaktować z dostawcą.

Przed urodzeniem Chloe postanowiliśmy, że Jake będzie doglądał kolacji, a ja lunchu, kilka razy w tygodniu, żeby nie wyjść z wprawy, przynajmniej dopóki mała nie podrośnie. Jednak z powodu naszej separacji i nałożonego na mnie zakazu zbliżania się do Nicoli na odległość mniejszą niż dwieście metrów zajmuję się lunchem przez pięć dni w tygodniu, a Jake nadal kolacją. Ma trudniejsze zadanie, bo wieczorny posiłek jest ważniejszy i bardziej skomplikowany, no i trzeba pracować przez sześć dni, ale ja z kolei zajmuję się wychowywaniem naszej córki. Jake deklaruje, głównie na piśmie i za pośrednictwem prawników, że chętnie odkupi moje udziały w restauracji, tak żebym mogła zostać w domu i całymi dniami, a nie tylko wieczorami, przygotowywać dziecięce posiłki godne gwiazdek Michelina, ponieważ tak będzie „lepiej dla dziecka”. Chodzi o to, że tak będzie lepiej dla niego i Nicoli, bo to oni przestaną się wreszcie martwić moją obecnością w ich życiu osobistym, życiu, które ukradli mi sprzed nosa.

Dokładamy starań, szczególnie Jake, żeby nie wpadać na siebie w restauracji, ale czasami jest to nieuniknione. Zachowujemy się wtedy uprzejmie, czasem nawet jesteśmy dla siebie mili, ponieważ zazwyczaj otaczają nas inni ludzie. Cokolwiek się stało, jesteśmy profesjonalistami i prowadzimy wspólnie firmę. Staram się jednak nie patrzeć na niego, bo wtedy czuję ból i ucisk w klatce piersiowej. Nie mogę oddychać i zaczynam się dusić. Patrzenie w inną stronę nie jest trudne. W restauracji ciągle coś się dzieje, więc łatwo zająć czymś oczy i ręce.

Ponieważ Jake nie zgodził się wypowiedzieć umowy Nicoli (najwyraźniej brakuje mu jej obecności, chociaż mieszkają razem u niej), ona nadal pracuje wieczorami jako maît-resse d’hôtel. Szczerze mówiąc, wizja Nicoli nadzorującej pracę w Grappie jest dla mnie równie bolesna, co myśl o Nicoli w łóżku Jake’a.

Chloe śpi dłużej, niż powinna, a kiedy ją budzę, marudzi i pręży się w moich objęciach. W końcu sadzam ją w wysokim foteliku, ale zdecydowanie nie chce jeść, wali piąstkami w blat i odpycha moją dłoń, gdy tylko podaję jej łyżkę jedzenia. Po kilku bezowocnych próbach blat fotelika oraz dłonie, twarz i włosy mojej córeczki pokryte są dużymi plamami oranżu, zieleni i beżu, które mała rozsmarowuje po tacy jak ogarnięta szałem miniaturowa wersja Jacksona Pollocka. W końcu wyciąga ramiona w moją stronę. Teraz już rozumiem. Chce butelkę. Tylko to może ją uspokoić. Ssie żarłocznie, nie nadążając z połykaniem, aż mleko zbiera się w zagłębieniach policzków.

Przewraca oczami, a zaciśnięte wcześniej, zmęczone piąstki rozluźniają się z ulgą. Bycie dzieckiem musi być ciężkie i frustrujące. Trzeba wyrażać swoje potrzeby bez użycia słów i liczyć na opiekunów, którzy mają wprawdzie dobre intencje, ale czasami okazują się mało bystrzy i zbyt zajęci. Obserwuję niemal niedostrzegalne falowanie jej klatki piersiowej, leciutkie drżenie ust, które zaczynają się wydymać i sennie, leniwie ssać powietrze. Ruchy małej są jednocześnie ospałe i celowe. Aż kręci mi się w głowie na myśl o tym, jaką obietnicę kryje w sobie moja córeczka, maleńka istotka, którą stworzyłam. Zastanawiam się, czy czuje, że jestem jej mamą i że ją obserwuję. Po siedmiu miesiącach bycia matką Chloe po prostu muszę się identyfikować z tą rolą, przychodzi mi to całkiem naturalnie. W ten sposób mogę naprawić wszystkie błędy, które popełniłam jako żona Jake’a.

 
Wesprzyj nas