Chuliganka to stan serca. Chuligance niczego nie można zabronić. Czy wygodne, skrojone na miarę życie pomieści jej nieskrępowaną potrzebę wolności?


Ewa miała dom z ogrodem, męża, dzieci i perspektywę życiowej stabilizacji. Niespodziewane spotkanie z Nim sprawiło, że wszystko, co miało swoje stałe miejsce w życiu, zaczęło wirować niczym jesienne liście poderwane gwałtownym podmuchem wiatru.

Był inny od wszystkich mężczyzn. Był zupełnym przeciwieństwem tego, co znała. Obudził w niej odwagę, dał impuls do marzeń i dawno zapomnianych pragnień. I nagle, ku własnemu zdumieniu, była gotowa postawić na głowie całą swoją egzystencję. Mimo trudności i kłopotów, których od tej pory miało nie zabraknąć…

Ale czego można by się spodziewać po Chuligance? Niepokornej, zachłannej na życie, sięgającej zawsze po to, czego pragnie?

Izabela Jung – jest psychologiem, lubi nurkować i tańczyć. Duchowe inspiracje znajduje w odległych zakątkach świata. Chuliganka to jej debiut literacki.

Izabela Jung
Chuliganka
Wydawnictwo Czarna Owca
Premiera: 10 czewca 2013


Remont góry ciągnął się w nieskończoność. Byliśmy już naprawdę zmęczeni bezustannym bajzlem w domu, wszechobecnym białym pyłem i niebotycznymi sumami wydawanymi na blachowkręty, profile i płyty z karton-gipsu. Facet w pobliskim składzie budowlanym witał mnie codziennie z coraz bardziej kpiącym uśmiechem na twarzy.
– To pani?! Jeszcze nie skończyli robić tego poddasza? Kogo pani sobie wzięła, he, he… oni chyba na boku jakieś lody kręcą i drugą fuchę obrabiają. Przecież to niemożliwe, żeby tyle bawić się z jedną robotą.
– Niech pan sobie żartów nie stroi, bo już i tak puszczają mi nerwy. Myśli pan, że ja z przyjemności do pana po te śrubki przyjeżdżam? – odpowiedziałam mu, udając obrażoną, ale i mimowolnie częstując zalotnym spojrzeniem.

Wpakowaliśmy się rzeczywiście z tym remontem. Robota, która miała trwać dwa, trzy miesiące, ciągnęła się już ponad pół roku. Dla mnie jednak od pewnego momentu zaczęła nabierać zupełnie nieoczekiwanych kolorów… Pojawił się pewnego dnia razem z grupą innych chłopaków. Niby podobny do pozostałych, a jednak od razu przykuł moją uwagę. Czym? Muszę się skupić, aby sobie przypomnieć tę chwilę. Wiem, że jakoś dziwnie dobrze patrzyło mi się na niego, gdy nosił duże płyty z garażu na górę, przechodząc co jakiś czas akurat pod moim nosem.

Dostrzegłam jego pięknie rozbudowane plecy, doskonale widoczne pod cienką koszulką, i wełnianą czarną czapkę głęboko naciągniętą na oczy, odsłaniającą jedynie czarne jak węgiel kosmyki gęstych włosów, które zwijały się na karku w małe pierścionki. Wtedy to było tylko tyle. Nie śmiał na mnie spojrzeć, skupiony na swoim zadaniu, jakby było najbardziej absorbującą rzeczą na świecie. Nie rozmawiałam z nimi. Jedni przychodzili stale, inni pojawiali się raz. Czasem gdy wchodzili do domu, nie mówili mi nawet „dzień dobry” i tylko chyłkiem przemykali jak duchy na górę. Trochę skrępowani, trochę zawstydzeni, a trochę chyba po prostu dzicy – Czeczeni. Nawet nie zrobiło to na mnie specjalnego wrażenia, że nie pochodzą z Ukrainy, Białorusi czy po prostu Rosji, jak większość obcokrajowców zatrudnianych na czarno. Śmiałam się jedynie, że mam w domu terrorystów, nie zastanawiając nad znaczeniem tego kompletnie mi przecież obcego słowa. Z czasem zorientowałam się, że to muzułmanie, co wyjaśniło niektóre ich zachowania, ale także dodatkowo pogłębiło dzielącą nas przepaść.

Obserwowałam ich trochę, a jeśli oni mnie również – to tak, że tego w ogóle nie dostrzegałam. Całe dnie spędzałam w domu, pracując, opiekując się młodszym, półtorarocznym synem oraz załatwiając sprawy związane z budową – byłam więc odpowiedzialna za utrzymywanie porządku i bezustanne dogadywanie się z kimś od nich co do wykonywanych prac. Szefował im Polak, Mirek-Marek, jak pieszczotliwie nazywaliśmy go z mężem. Był stale nieogarnięty i pobrudzony czym akurat popadło, mimo że pracą zajmował się rzadko. Miał przedziwny zwyczaj zakrywania zębów górną wargą, gdy się uśmiechał. Dopiero po pewnym czasie odkryłam, że to z powodu wstydliwych szerokich przerw pomiędzy niewielkimi zębami, co wyglądało jakby miał w ustach grabie. Wcale mu to jednak nie przeszkadzało bezczelnie mnie podrywać za każdym razem, gdy się pojawił.
– No, co tam, szefowo? Jak dzisiaj humorek, dopisuje? – pytał mnie znienacka, pojawiając się za moimi plecami.
– Boże! Czego pan się znowu skrada jak złodziej?! Nie słyszałam pukania, pewnie wlazł pan jak zwykle, jak do siebie, mam rację?
– Pani Ewo, ja do pani sympatycznie, a pani mnie już na starcie opieprza. Zakupy trzeba zrobić, rur chłopakom brakuje.
– No, panie Mireczku, jak im rur brakuje, to nie do mnie z tą sprawą.
– Oj, pani Ewo, wie pani, o co chodzi. Trzeba pojechać i parę rzeczy kupić, ja mogę z panią, żeby pani znowu nie pomyliła centralnego z zimną wodą.
– Pan ze mnie blondynki nie robi. Jak dostanę karteczkę, to wszystko kupię sama jak trzeba.

Kiedy nie było Mirka-Marka, kierowaniem budowlańcami zajmował się Roman – stary Czeczen z kilkoma złotymi zębami, jak przystało na przybysza zza wschodniej granicy. Charakterystycznie chudy i żylasty, łysiejący, z czarnym sumiastym wąsem. Jakiś czas potem okazało się, że nie był wcale taki stary, starszy ode mnie zaledwie o cztery lata, tylko życie obeszło się z nim trochę bardziej brutalnie niż ze statystycznym trzydziestoparoletnim Polakiem. Naprawdę miał na imię Ramzan, ale został przerobiony na Romana, żeby budzić bardziej przyjacielskie uczucia. To zmienianie imion było zresztą na porządku dziennym, na przykład poznałam Czeczena zupełnie po swojsku nazywanego Heńkiem, który naprawdę miał groźnie brzmiące imię Husajn.

Roman był typem niezłego cwaniaka. Niby ustalał ze mną, co i gdzie ma zostać zrobione, a potem przekręcał moje słowa, że niby nie dosłyszał lub źle zrozumiał, zawsze jednak z korzyścią dla siebie i reszty Czeczenów. Reprezentował ich, był ich szefem, ale zachowywał się jak dobry ojciec, który nie pozwoli, by jego dzieci się przepracowywały. Udawał, że słucha mnie uważnie, pokornie kiwał głową, a jednocześnie dawał mi odczuć, że i tak niewiele się dla niego liczę, bo jestem przecież tylko kobietą. Przerywał mi w pół zdania albo kończył za mnie po swojemu i właściwie czasem miałam wrażenie, że mógłby toczyć rozmowę sam ze sobą, tak marną i zbędną wydawałam się mu osobą. Mieszkał w Polsce od kilku lat z żoną i szóstką dzieci. Zanim musiał uciekać z kraju, był podobno generałem, a za jego charyzmatyczną osobowością wielu szło na wojaczkę jak w ogień. Ilu z nich nie wróciło do domu? Nie udało się to na pewno jednej z jego czterech żon, która została zabita przez rosyjskiego żołnierza na oczach ich ośmioletniego syna.

W Polsce spokorniały, trochę jakby zasuszony, kręcił się po budowach, szukając pracy innym uchodźcom. Gdy pytałam, czy nie tęskni za domem, ze smutnymi oczami odpowiadał, że gdyby mógł, pojechałby nawet dzisiaj. Tego dnia na posterunku na górze był właśnie Roman. Poprosił mnie, żebym przyszła, bo ma do mnie ważną sprawę. Pytał o jakieś wnęki, obrabianie słupów i inne bzdury i pewnie nic nie zapamiętałabym z tego spotkania, gdyby nie to, że był z nim ten chłopak, którego zauważyłam kilka dni wcześniej. Robił coś w garderobie urządzonej w skosach, mimowolnie przysłuchując się naszej rozmowie. W pewnym momencie doszedł mnie jego głos:

– I trzeba jeszcze dokupić gwoździków.
W odpowiedzi na jego słowa wsadziłam głowę do środka.
– Ale jakich?
– No, takich… – powiedział, przysuwając mi do oczu kawałek metalu i obdarzając przy okazji najpromienniejszym uśmiechem świata.
Kompletnie mnie zamurowało. Patrzyłam na jego twarz z odległości dwudziestu centymetrów i nie wierzyłam w to, co widzę. Czułam się, jakbym właśnie zobaczyła najważniejszy obrazek w życiu. Wpatrywała się we mnie para roziskrzonych, pięknych, ciemnoczekoladowych oczu, zmrużonych w łobuzerskim, nieco przekornym uśmiechu. Świdrując mnie wzrokiem, poruszał jakąś uśpioną, magiczną, zapomnianą strunę. Jakbyśmy się już kiedyś znali i teraz ponownie zobaczyli. Tym uśmiechem wlewał cały wodospad słonecznego, ciepłego światła wprost w moje najgłębsze wnętrze.

Nie wiedziałam, co się dzieje, i stałam tak, patrząc na niego, z otwartą buzią, kompletnie oniemiała.
– A… ale ile tych gwoździków? – zapytałam wreszcie.
– Nie wiem… – On też wydawał się zbaraniały. Jakby nie mógł oderwać ode mnie oczu. Miał ciągle na twarzy, jak przyklejony, ten swój błogi, trochę dziecinny uśmiech.
– Jak to „nie wiem”? Może dwa, a może pięćset? – Opanowałam się i w końcu też się uśmiechnęłam.
– Niech będzie dwieście – odpowiedział trochę zawstydzony i spuścił głowę.
Gdy schodziłam na dół, myślałam oszołomiona: Cholera! Jakie on robi do mnie potwornie maślane oczy! Skąd się to w ogóle wzięło?! I… jaki on z tym niesamowicie cudowny…

Całe to uczucie, które miałam wtedy w sobie, było jak pojedyncze krople nadciągającej nieuchronnie potężnej nawałnicy. Przez kolejne dni i tygodnie przychodził codziennie do mojego domu. Zmieniali się inni, nie pojawiali zwierzchnicy, a on trwał cały czas jak żołnierz na posterunku. Wiem, że wziął na siebie pilnowanie chłopaków, niektórych przyuczał, motywował do pracy, kiedy się opieprzali, a trzeba przyznać, że nie chciało im się za bardzo pracować. Wszyscy byli młodzi, mieli około dwudziestu lat i z pewnością woleliby włóczyć się po mieście, śmiać się i rozmawiać z polskimi dziewczynami, bardziej przystępnymi niż ich własne. Często żyli tu bez rodziny, zdani sami na siebie, zawieszeni gdzieś między rezygnacją z życia, które nie dawało im szansy skorzystania ze wszystkich swoich dobrodziejstw, a instynktem przetrwania, podpowiadającym, że kraj, w którym się zaczepili, daje im możliwości, o jakich nie mogli marzyć u siebie. Zmuszeni do opuszczenia rodziny, ojczyzny, własnej kultury, traktowani z wyższością i pogardą nawet przez pomoc społeczną, okazywali pokorę właściwą bitemu regularnie psu, który tylko czeka na chwilę nieuwagi dręczyciela, żeby zatopić kły w jego nieosłoniętym ciele.

Co kilka dni dochodziły mnie informacje, że któregoś z nich zamknięto w areszcie, bo wmieszał się w bijatykę lub w inny sposób złamał prawo. Policja była na nich bardzo wyczulona, a to ciągłe sprawdzanie i podejrzenia jeszcze podsycały w nich i tak buntowniczą naturę, gorącą krew.
Nie obchodziło mnie, kto u mnie pracował – byleby robota posuwała się do przodu. I byleby ciągle pojawiał się on.

Codziennie rano budziło mnie pukanie do drzwi. Wstawałam i w piżamie wpuszczałam ich do środka. Pierwszym widokiem, który rejestrowałam, było spojrzenie jego ciemnych oczu. Dwóch słodkich punktów w kolorze gorzkiej czekolady. Mówił „dzień dobry” i przechodził koło mnie ze spuszczonym wzrokiem. Pewnego ranka zsunęły mi się trochę spodnie od piżamy, ukazując kawałek nagiego brzucha. Przechodząc obok, skradł ten widok prawdziwie złodziejskim spojrzeniem. Obraz jego twarzy w tamtym momencie pieściłam w pamięci bardzo długo. Któregoś dnia się nie pojawił. Wybrałam się na górę zaniepokojona, żeby zrobić wywiad na ten temat. Wpadłam na pana Bogdan, starszego i często potajemnie pociągającego z Qaszki Polaka, notabene bardzo sympatycznego, który zajmował się hydrauliką. Za każdym razem, gdy przypomnę sobie jego niewielką, przygarbioną postać, chce mi się śmiać z wełnianej szpiczastej czapki, którą nosił nie wiedzieć czemu na czubku głowy. Ani go przed niczym nie chroniła, ani nie ogrzewała, a wyglądał w niej jak prawdziwy krasnoludek.

– No jak tam, panie Bogdanie, w porządku? – zapytałam.
– A taak, pani Ewo, wszystko gra, tylko trzeba tu taką zatyczkę do kaloryfera wymienić, bo powinna być z większą średnicą.
– Dobra, jak nie da rady inaczej, to pojadę wymienić. A co pan tu dzisiaj tak samotnie pracuje?
– No widzi pani, tylko ten jeden został – wskazał ręką na nieznanego mi Czeczena pochylonego nad wiadrem z zaprawą – a pozostałych gdzieś wyniosło. To znaczy się myślę o tym małym i tym z uszami, bo Zeliem to na uczelnię pojechał i będzie po południu.

Przytkało mnie na chwilę, ponieważ domyśliłam się, o kim mówi, ale nie wiedziałam dotąd, jak ma na imię. Pan Bogdan zobaczył moją niewyraźną minę i doprecyzował:
– No, Zeliem to ten wysoki, co tu codziennie przychodzi, to jest bardzo mądry chłopak, pani Ewo, naprawdę. Nie taki jak tamte obiboki, tylko chłopak myśli.
– Aha… a po co on na jakąś uczelnię jeździ? – Starałam się chwycić byka za rogi i wyciągnąć od faceta jak najwięcej, gdy zorientowałam się, że jest chętny do rozmowy.
– Pani Ewo, bo on tu studiuje w Warszawie!
Był taki dumny, kiedy to mówił, jakby chodziło co najmniej o jego podopiecznego.
– Aaa, studiuje. A co takiego?
– Stomatologię, pani Ewo. Chyba w Moskwie wcześniej studiował, czy jakoś tak, i tu się przeniósł. Mówię pani, że to naprawdę jest mądry chłopak. Uczy się, myśli, żeby coś, wie pani, osiągnąć w życiu, a nie tak tylko się obcyndalać jak tamci. Sam tu przyjechał, bez rodziny, kogoś chyba ma, kuzyna czy coś, no to mieszka u niego, ale tak to jest tu sam jak palec.
– Aha.
– No tak, bo, wie pani, oni to przecież zaraz mają żony. On mówi, że jak chłopak kończy osiemnaście lat, a dziewczyna to wcześniej, szesnaście może być, to od razu się żenią. Czasami nawet to się nie znają, tylko ich rodzice ustalają takie małżeństwa.
– Co pan, przecież to średniowiecze! – Uśmiechnęłam się rozbawiona.
– Tak, pani Ewo, u nich tak jest, bo to, wie pani, muzułmańcy, oni tak mają. I tych żon mogą mieć nawet cztery.

On opowiadał, że jego ojciec miał cztery żony, a ten Ramzan, Roman znaczy się, co tu przychodzi, to on też miał chyba ze cztery żony.
– Naprawdę? – Zaczęłam się śmiać. – To dlatego on taki wysuszony, bo te kobiety soki z niego wyssały.
– Tak, tak, jedną to mu Ruski zabili, tak słyszałem.
– A to okropne. Straszne, co ci ludzie przeszli.
– Straszne, prawda. Do domu wrócić nie mogą, dopóki Putin jest, boby ich powybijali. Całymi rodzinami musieli uciekać, bo jak jeden walczył, to Ruscy wchodzili i resztę rodziny za niego wybijali. Chłopaki młode to prawie wszystkie wyjechali. Tam na jednego chłopaka przypada siedemnaście dziewczyn, ten Zeliem tak mówił. A ludzi to zostało z pięćset tysięcy, no, może milion, bo to trudno policzyć, oni w tych górach się chowają. Mówię pani, pani Ewo, to naprawdę tragedia jest.
– Tragedia, panie Bogdanie, ale niech pan pomyśli. Przecież oni trochę sami też nabroili. Wszyscy się ich boją i mają za terrorystów. Ja tam, wie pan, ludzi się nie boję, po prostu wierzę wszystkim na słowo, ale jak opowiadam znajomym, że mam w domu Czeczenów, to patrzą na mnie co najmniej z powątpiewaniem. No przecież choćby ta szkoła w Biesłanie, chyba przyzna pan, że przesadzili. Żeby dzieci zabijać! To był strzał do własnej bramki
– Pani Ewo! To nie oni! – oburzył się strasznie. – To wszystko Putin! Zlecił komuś i zwalił na nich. Tak ten Roman mówi, naprawdę, pani Ewo, to nie oni zrobili, na sto procent.
– Ja tam nie wiem, panie Bogdanie, ale że biedni ludzie, to inna sprawa. No dobra, to miłej pracy panu życzę. – I zeszłam na dół, żeby w samotności przetrawić wszystko, czego właśnie się dowiedziałam.

Zeliem… Wsłuchiwałam się w brzmienie tego nowo poznanego słowa, które od razu bardzo mi się spodobało. A więc tak masz na imię, myślałam. Pan Bogdan mówił o nim, że taki mądry, rozsądny, że się uczy. Coraz bardziej układał mi się w głowie obraz jego osoby i coraz bardziej byłam ciekawa kolejnych szczegółów tej układanki. Niecierpliwie czekałam na sposobność, aby z nim porozmawiać sam na sam, bo w towarzystwie kolegów poza „dzień dobry” i „do widzenia” mogliśmy jedynie wymienić kilka zdań na temat śrubek i wkrętów, a ja coraz bardziej chciałam od niego znacznie więcej.

 
Wesprzyj nas