Historia pięknej miłości, połączona z fascynującą opowieścią o kruchości życia i o tęsknocie za wieczną młodością.

Borisowa - Pory rokuAnna Borisowa podbiła serca rosyjskich czytelników. Nikt nie wiedział, kim jest błyskotliwa debiutantka. Dopiero niedawno okazało się, że to sam Boris Akunin.

Jest koniec marca 1918 roku. Aleksandryna ma dopiero trzynaście lat, jednak ten rok zapamięta na zawsze. To czas jej pierwszej miłości, ale i politycznej inicjacji – Rosją targają niepokoje, rozpoczyna się wojna domowa, która odmieni wszystko, na zawsze.

Inny obraz z pamięci: Mandżuria, Harbin. Aleksandryna w łódce z Dawidem. To dzień jego urodzin, zaraz mu powie, co do niego czuje, zaraz postawi wszystko na jedną kartę. Z ciemności prosto na nich płynie długa chińska łódka, ma wygaszone latarnie. Uderzenie. Szamotanina. Także ten wieczór odmieni wszystko.

I jeszcze inne wspomnienie: spotkanie, które sprawiło, że Aleksandryna stała się dojrzałą kobietą. Jadą z mistrzem Wan Inem pociągiem w stronę Amurskiej Kalifornii. Niewidomy mędrzec opowiada jej o gorączce złota i o skarbie, który jest od złota cenniejszy. Opowiada jej o sekrecie długowieczności.

“Pory roku” to napisana z rozmachem i misternie skonstruowana rosyjska powieść w najlepszym wydaniu. To historia pięknej miłości, połączona z fascynującą opowieścią o kruchości życia i o tęsknocie za wieczną młodością.

Anna Borisowa
Pory roku
Tłumaczenie: Katarzyna Maria Janowska
Wydawnictwo Znak
Premiera: 5 czerwca 2013


WIERA
– „Poryroku”? – Chłopak siedzący w kasie powtórzył nazwę jako jedno słowo, z akcentem na ostatniej sylabie. – C’est pas loin. Vouz allez tout droit. Puis vous tournez légerement a gauche, et apres c’est affi che´… De rien*.
Powiedział też (Wiera ze swoim kulejącym francuskim dopiero po chwili zrozumiała, co znaczy refl et de soleil):
– Jednak są piękne kobiety na świecie. Ależ pani ma uśmiech. Jak słoneczny zajączek. Pewnie nigdy nie nachodzą pani smutne myśli.
– Nigdy, przenigdy – roześmiała się Wiera, przysłuchując się wewnętrznemu tykaniu.
Francuzów nie bez przyczyny uważa się za mistrzów świata w prawieniu komplementów. Przecież wcale jej nie podrywa. To nie miałoby sensu. Ona zaraz wsiądzie do samochodu, odjedzie i więcej się nie spotkają. Po prostu wprawił ją w dobry nastrój. Bezinteresownie. Tykanie było ciche, rytmiczne. Wystarczy założyć słuchawki, włączyć muzykę i nie będzie go słychać. Nie ma się czym niepokoić. Wszystkiemu winne lot i perspektywa jazdy samochodem.

* To niedaleko. Proszę jechać prosto. Potem kierować się w lewo, a dalej będą
drogowskazy… Nie ma za co (fr.).

Wiera miała prawo jazdy dopiero od pół roku i wciąż jeszcze stresowała ją rola kierowcy. A co dopiero na nieznanej trasie, w obcym kraju. Za kierownicą wylądowała za sprawą Bierzina. Stwierdził, że w jej pracy brak samochodu to czysty masochizm – nie omieszkał użyć przy tym jednego ze swoich ulubionych powiedzeń. Ma na ten temat całą teorię. Dopóki Rosjanie nie wyleczą się ze swoich masochistycznych ciągot, dopóty będą tkwić po uszy w bagnie. To akurat jest kwestia dyskusyjna, ale w sprawie auta Bierzin miał rację. Zupełnie inaczej jeździ się od jednych staruszków do drugich samochodem. Nie trzeba tłuc się pociągami i autobusami. Można upchnąć do bagażnika masę różnych rzeczy. Zabrać ze sobą cztery osoby. Jedzie się, gada, śmieje, słucha się muzyki. Droga nie męczy – przeciwnie, daje chwilę wytchnienia. Wiera nigdy nie sądziła, że będzie prowadzić samochód. Ale nauczyła się, choć przyszło jej to z trudem. Teraz ma powód do dumy.

Bierzin kupił dla niej drogiego dżipa. Co prawda, nie konkretnie dla niej, tylko dla fundacji. Ale wyłącznie do jej użytku. Kiedy Wiera usłyszała, ile kosztował, przeraziła się. Napadła na niego: „Po co! Przecież to wstyd jeździć po domach starców takim luksusowym samochodem!”. Odparł: „Nie luksusowym, tylko dobrym. Przecież nie daję ci porsche cayenne”.

Zaczęła wyliczać na palcach: „Za te pieniądze można by całą stację transformatorową w Ładiejkinie postawić i jeszcze elektrykę wymienić! Albo wyremontować ryżewski internat! Okna im prawie wypadają, sufi ty się sypią!”. Bierzin przerwał jej: „To moje pieniądze i mogę je wydawać, na co chcę. Kupić rzęcha, który przez fatalne drogi rozpadnie się po roku, to czysty masochizm. A twoja bryczka i dwieście, i trzysta tysięcy na liczniku nabije”. I pewnie znowu miał rację. Na lotnisku Charles’a de Gaulle’a na Wierę czekał wynajęty przez Bierzina (naturalnie nie przez niego osobiście, tylko przez sekretarkę) samochód. Skromniejszy niż ten w fundacji, ale też bardzo dobry. Z automatyczną skrzynią biegów, klimatyzacją i GPS-em.

Wiera była spięta, ale bez szczególnych problemów pokonała dwieście kilometrów autostradą A13. Jednak zaraz po zjeździe trafiła na remont jezdni. GPS poprowadził ją najpierw w jednym kierunku, potem w przeciwnym. W końcu zupełnie pogubił się w swoich krętactwach i zaczął się domagać, żeby przy pierwszej okazji zawróciła. Nie pozostało jej nic innego, jak tylko spytać o drogę na stacji benzynowej. Okazało się, że jest już blisko celu. Za pierwszym zakrętem pojawił się drogowskaz, a dalej już nie dało się zabłądzić.

Dlaczego nazwę zapisują tak dziwnie: „Pory-Roku”? – pomyślała Wiera. No tak, dla Francuzów to zbitka dźwięków bez znaczenia, łatwiej traktować je jako całość. Francuskiego uczyła się w szkole. Na studiach prawie wszystko zapomniała. Ale przed wyjazdem Bierzin zorganizował dla niej indywidualny intensywny kurs z dwoma nauczycielami. Rosjanin wykładał jej gramatykę, z Francuzką miała konwersacje. W „Porach Roku” praktycznie wszyscy mówią po rosyjsku, a przy kontaktach z miejscowym personelem można by się obejść bez subtelności trybów warunkowych i trybu łączącego, ale Wiera była perfekcjonistką. Przyjdzie jej spędzić rok we Francji, to musi mówić po francusku, a nie dukać. Poza tym nie będzie siedzieć całymi dniami w zamknięciu. Do Étretat, gdzie Monet malował klify, jest tylko pół godziny jazdy. Do Rouen, miejsca spalenia na stosie Joanny D’Arc, da się dojechać w niecałą godzinę. W Normandii jest tyle interesujących miejsc!

Tykanie zupełnie ucichło. Wiera uspokoiła się. Zaczęła nawet nucić pod nosem. Miała na ipodzie specjalny zestaw piosenek na długą jazdę, groch z kapustą, byle dało się śpiewać do wtóru. „Ładnym dziewczynom to dobrze! Ładnym to wiedzie sie-ę! One nigdy nie płaczą-ą! Nie smucą ich myśli złe-e” – oznajmiała dźwięcznie, kiedy zza zakrętu wyłonił się brązowy billboard z wizerunkiem zamku i napisem w dwóch językach: SERDECZNIE WITAMY W PENSJONACIE „PORY ROKU”.

Hurra, jestem na miejscu!
Dodała gazu, żeby jadący za nią tir nie musiał hamować, kiedy ona będzie skręcać na drugą stronę drogi. Nagle z pobocza prosto pod koła rzucił się czarny cień. Nie wiedząc, co to jest, Wiera z całej siły wcisnęła pedał hamulca. Zarzuciło ją do przodu, pasy wpiły się w pierś, głową szarpnęło, słuchawki wypadły z uszu. Rozległ się pisk opon, a po chwili dołączył do niego inny dźwięk, jeszcze bardziej histeryczny – czarny kot wyskoczył spod maski i z wizgiem przechodzącym w ultradźwięki dał susa pod żywopłot. Zachybotał się ciężki korpus, tir ze złością obtrąbił zamarłego citroena i jego długa sylwetka zniknęła w oddali. Zamiast muzyki Wiera usłyszała zajadłe tykanie, jakiego dotąd nie znała.

Już? Więc to już? W tej chwili? W obcym miejscu, w słoneczny majowy dzień? Niemożliwe! I to tak pospolicie, przez czarnego kota! Jak w durnym serialu! Boże, nie! Jeszcze nie teraz! I nie tak głupio! OMMM, OMMM, OMMM…

* * *

Wszyscy ludzie są, jak wiadomo, śmiertelni, i w dodatku niespodziewanie śmiertelni. Każdy jest bombą z opóźnionym zapłonem, która prędzej czy później wybuchnie. Wypadek, zawał, zator tętnicy płucnej, psychopata z nożem, terrorysta-samobójca – lada jakie przypadkowe lub nieprzypadkowe zdarzenie może w życiu człowieka odegrać rolę detonatora. Każdego dnia na świecie umiera średnio sto pięćdziesiąt tysięcy ludzi, z czego jedna trzecia przed osiągnięciem podeszłego wieku.

Teoretycznie każdemu mogą się przydarzyć różne rzeczy. Jednak wiemy, że działanie mechanizmu naszego zegara obliczone jest na osiemdziesiąt lat, i ta świadomość pomaga większości ludzi odsuwać od siebie myśli o tym, co nieuchronne. Wiera również by o tym nie myślała. Z charakteru i usposobienia, jak słusznie zauważył galant ze stacji benzynowej, bardziej przypominała słonecznego zajączka niż łunę księżycową. Ale jej mechanizm zaprogramowany był na krótki czas działania. W dodatku od czasu do czasu „tykał”, nie pozwalając o sobie zapomnieć. Dziewięć lat temu na lekcji wuefu nagle straciła przytomność. Pogotowie zabrało ją do szpitala. Już następnego dnia czuła się zupełnie normalnie. Lekarze orzekli, że nic złego się nie dzieje, w okresie dojrzewania, przy zmianach hormonalnych, takie rzeczy się zdarzają.

Jednak zaniepokojeni rodzice na tym nie poprzestali. Zaczęli wozić córkę po szpitalach, specjalistach, za duże pieniądze załatwili jej nowatorskie jak na owe czasy badanie: angiografię rezonansu magnetycznego. U dziewczynki wykryto rzadką patologię – tętniaka tętnicy podstawnej. Niewielki krwotok w zmienionych chorobowo naczyniach spowodował mikrowylew – tym razem bez trwałych konsekwencji. Ale wcześniej czy później tętniak pęknie i nikt nie zapobiegnie katastrofie. Ta część mózgu jest trudno dostępna. Każda ingerencja chirurgiczna, na przykład próba wzmocnienia tętnicy stentem, grozi rozległym udarem. Jak objaśniał pewien profesor, medycyna na razie nie sięga tak głębokich warstw mózgu i jeszcze długo nie będzie w stanie tego robić. Przypadłość Wiery należy do nieuleczalnych. Pozostaje przestrzeganie zaleceń lekarskich. Ponieważ gwałtowne podwyższenie ciśnienia może spowodować pęknięcie tętniaka, należy unikać wysiłku fizycznego, silnych emocji oraz stresu. I modlić się.

Później Wiera dowiedziała się, że z jej diagnozą wieku średniego dożywa trzydzieści procent osób, a podeszłego – prawie nikt. Wszyscy chorzy (słowo użyte niezbyt precyzyjnie, w końcu na co dzień czują się zupełnie zdrowi) dzielą się na dwie grupy różniące się typem psychologicznym. Pierwsza żyje w nieustannym przeczuciu katastrofy, maniakalnie stosuje się do zaleceń lekarzy, co chwilę mierzy ciśnienie – ogólnie rzecz biorąc, prowadzi egzystencję kruchą jak szkło. W przeciwieństwie do niej ludzie z drugiej grupy spychają w niepamięć myśl o bombie i przejawiają hiperaktywność, chcą wziąć od życia wszystko, co się da. Typ pośredni nie istnieje.

Wiera była zapewne jedynym wyjątkiem. W swojej sytuacji nie dostrzegała tragizmu. Przeciwnie, nieprzerwanie cieszyła się, że żyje. Nie na darmo mówi się, że naprawdę cenimy tylko to, co w każdej chwili możemy stracić. Życie samo w sobie jest absolutnym szczęściem. Wiera nie doszła do tego drogą wnioskowania, ona to czuła. I chciała żyć, jak długo się da. Respektując ograniczenia narzucone przez tykającą w głowie bombę, ale nie drętwiejąc na odgłos tykania. Nie można uprawiać sportu? Przecież istnieje joga, system ćwiczeń oddechowych – to lepiej wpływa na samopoczucie niż bieganie lub tenis. Alkohol nie jest wskazany? Na diabła alkohol, wcale nie ciągnęło jej do picia. Nawet bez wina była w stanie nieustającej euforii. Zabraniają szybko tańczyć? Wiera wynalazła własny styl tańca, który budził podziw – niektórzy nawet próbowali naśladować jej płynne faliste ruchy. Trik polegał na tym, żeby spowalniać rytm, dzielić go na dwa, a bardzo szybki – na trzy. Należy unikać stresów? Wiera nauczyła się cierpliwie znosić nieprzyjemności. Nie z filozoficznym spokojem, ostatecznie jaki z niej filozof, ale bez zbędnych nerwów.

Żyła pełnią życia – jak się teraz mówi: nie zarzynała się. Okropne słowo, ale w tym wypadku trafne. Tętniak nie był dla niej mieczem Damoklesa. Tyle że musiała przysłuchiwać się swojemu tykaniu. Ten dźwięk, słyszalny tylko dla niej, właściwie przypominał raczej bulgotanie wody w rurach niż odgłos zegara. Ale było jej przykro myśleć o sobie jak o rurze, która kiedyś pęknie. Człowiek nie jest wodociągiem ani kanalizacją. Jest wszechświatem i jeśli się skończy, to na skutek Wielkiego Wybuchu, a nie pospolitego przecieku.

Kiedy Wiera została lekarzem, dowiedziała się, że tykanie świadczy o zawirowaniach w układzie krwionośnym, którym towarzyszy wibracja ścianek arterii. Słysząc ten dźwięk, trzeba zwolnić tempo, rozluźnić się, zastosować zestaw ćwiczeń oddechowych: ommm, ommm, ommm. Bulgotanie ucichało i Wiera czuła przypływ dojmującego szczęścia. Kolejny prezent od losu! Życie toczy się dalej! Szczerze mówiąc, polubiła te chwile niedoumierania z następującym po nich zmartwychwstaniem.

Gdyby powiedziała, że czuje się wybranką fortuny, nikt by jej nie uwierzył. Każdy pokręciłby palcem przy skroni. Ale po pierwsze, nikomu nie opowiadała o swojej chorobie – bo i po co? A po drugie, nie miała wątpliwości, że wygrała los na loterii. Co w tym dziwnego? Ilu ludzi dożywa starości, narzekając w kółko, że życie jest męką i pasmem udręk. Gdyby nie tętniak, Wiera wyrosłaby na idiotkę, popadającą w przygnębienie z powodu lada jakiego głupstwa. Są też ludzie – spotkała ich wielu – którzy funkcjonują jakby na niby albo we śnie. Wszystko dzieje się obok nich. Ona z całą pewnością do nich nie należała! Czasami próbowała sobie wyobrazić, jak żyłaby z przekonaniem, że ma przed sobą jeszcze pięćdziesiąt albo siedemdziesiąt lat. Nuda.

* * *

Jednak żadne ćwiczenia oddechowe nie ustrzegą człowieka przed kotem wskakującym pod koła. Serce konwulsyjnie wypompowało strumień krwi, która popłynęła tętnicami ze zdwojoną prędkością, w głowie zawibrowała i zawyła zagrożona instalacja wodociągowa. Oby tylko nie pogorszyć sytuacji lękiem.
Nikt nie umrze. Wszystko dobrze. Wszystko w porządku. Wiera siedziała, kurczowo trzymając kierownicę. Zaczęła głęboko oddychać. Krótkie rytmiczne wdechy. I wydechy – powolne i przeciągłe. Omm. Omm. Omm. I jak sądzicie? Zakipiało, zabulgotało i przycichło. Teraz trzeba było utrwalić sukces specjalnym ćwiczeniem. Wiera z wielką ostrożnością wysiadła z samochodu i usadowiła się na trawie, dwa kroki od pobocza. Rozsznurowała i zdjęła ciężkie buty. Uwielbiała je i nosiła przy każdej pogodzie, ale tym razem jej przeszkadzały. Za to ubranie zawsze dobierała tak, by nie krępowało jej ruchów. Miała na sobie satynowe szarawary i luźną flanelową koszulę.

Zaplotła nogi w zbawiennej pozycji lotosu, jeszcze kilka minut oddychała głęboko. Obok niej przejechał samochód – zatrąbił. Albo w sensie „fajnie”, albo „wariatka”. Bo szczerze mówiąc, widok był niecodzienny. Na zakurzonej trawie siedzi zapleciona w supeł pannica – marszczy się, nadyma policzki i parska. Zresztą nieważne, co pomyśleli w samochodzie. Bulgotanie ucichło i tylko to się liczy. Nie teraz – upewniła się Wiera. Nie tym razem. Co za szczęście! Nie będę się przejmować tym waszym kotem. Roześmiała się, usiadła za kierownicą i pojechała dalej. Zaśpiewała:
Ładnym dziewczynom to dobrze! Ładne rozpieszcza świat!
W bród mają tańców i kwiatów! I wieczne dwadzieścia lat!

Długą aleją, obsadzoną platanami, po przyjemnie trzeszczącym żwirze, samochód podjechał do starej kutej bramy. Ach tak, parking dla gości znajduje się po lewej. Ale Wiera nie skręciła w lewo, wjechała prosto na teren ośrodka. Nie jest gościem. Czekają na nią. Zamek widziała w internecie, ale w rzeczywistości był jeszcze piękniejszy. Nie bardzo stary, bez średniowiecznej masywności, bez fosy i wież. Wieżyczki sterczały co prawda tu i ówdzie, ale nie groźne, tylko kokieteryjne, z ażurowymi chorągiewkami na szczytach.

Wiera nie miała wielkiego pojęcia o architekturze, ale wystarczające, żeby zrozumieć, że budynek nie powstał w czasach królowej Margot, tylko raczej w epoce pani Bovary. Do zamku (Wiera od razu z przyzwyczajenia ochrzciła go „głównym oddziałem”) przylegały dwie długie parterowe oficyny. Wewnątrz utworzonej w ten sposób podkowy znajdował się skwer z fontanną i klombami. W Moskwie na początku maja ledwo pojawiają się pierwsze listki, temperatura nie przekracza dziesięciu stopni, a tu lato w pełni. Dorodne kwiaty, w których buszują pszczoły i motyle. Stary park ocieniony gęstą, ciężką zielenią. Ośrodek zajmował powierzchnię dwudziestu hektarów. Czytała, że są tu groty, antyczne posągi, altanki i inne parkowe ozdoby. A także urwisko z promenadą, skąd, jeśli wierzyć opisowi w internecie, „roztacza się najpiękniejszy w całym departamencie widok na dolinę Sekwany”.

Zobaczymy, pomyślała Wiera wesoło, wyciągając torby z bagażnika: w jednej ciuchy, w drugiej książki i papiery. Torbę z laptopem zarzuciła na ramię. Nie doszła jeszcze do siebie po tym, co się stało. Chłonęła życie całą sobą. Skóra martwiała z zadowolenia, czując ciepło słońca, oczy nie mogły się napatrzeć na bogactwo barw ogrodu, nos łaskotały majowe zapachy. Kobieta z recepcji zadzwoniła do dyrektora, po czym powiedziała, że zejdzie się z nią przywitać za pięć minut, jak tylko skończy rozmowę z gościem. Czy „madame doktor” zechce się napić kawy? Zabawnie się zająknęła, próbując wymówić nazwisko: „Koro… Korobe…” – i dalej ani w ząb.
– Proszę mówić mi po imieniu: Weronika albo po prostu Wiera.
Do błękitnego uniformu kobieta miała przypiętą tabliczkę z imieniem. Wydrukowano je wielkimi literami, po rosyjsku.
– Nie wolno – uśmiechnęła się Beatrice. – Lekarz to lekarz. Mogę mówić do pani „doktor Koro”? A w ogóle, jak się wymawia pani nazwisko?
Beatrice była niczego sobie. W sile wieku, z siwymi włosami. Wyjaśniła, że pracuje na pół etatu, bo dzieci odrosły i nudno jej w domu. Próbuje się uczyć rosyjskiego, ale na razie słabo jej idzie. Na szczęście nie ma do czynienia z gośćmi – od tego jest biuro obsługi, a tam wszyscy znają język.
– Ko-ro-biej-szczy-ko-wa – dwukrotnie powtórzyła za Wierą, obie się roześmiały.

Wiera nie miała ochoty na kawę. Powiedziała, że się przejdzie. Nie mogła ustać, a tym bardziej usiedzieć na miejscu. Zresztą lepiej unikać kawy po ataku. Z przyjemnością patrzyła na irysy. Ile odcieni fioletu! W krasnoleskim domu weteranów Marlen Fiodorowicz, były marynarz, też hoduje irysy. Trzeba będzie wyprosić dla niego kilka cebulek. Zostały mu dwie przyjemności w życiu: hodowanie kwiatów i opowiadanie o nagrodach, jakie za to zdobył. Ledwie Wiera pomyślała o Marlenie Fiodorowiczu, kiedy nie wiadomo skąd, jak gdyby za sprawą teleportacji, na ścieżce pojawił się najprawdziwszy radziecki weteran. Z daleka przypominał nawet staruszka z Krasnolasu. Niewysoki, mocnej budowy, stąpał, jakby obcasami sprawdzał twardość ziemi. Pierś obwieszona złotem. Tyle że Marlen Fiodorowicz, kiedy się wystroi jak na paradę, nosi mundur czarny, marynarski, a ten ma na sobie granatowy. Na czapce granatowy otok i granatowe patki na kołnierzu.

Przecież jutro jest Dzień Zwycięstwa, przypomniała sobie Wiera. Nasi też się tam wystroili, przypięli sobie medale i odznaczenia. Oczywiście taki staruszek w sercu Normandii może zaskoczyć. Chociaż z drugiej strony czemu się tu dziwić? Ostatecznie wiedziałam, dokąd jadę. Zrobiło się jej przyjemnie, że pierwszy napotkany mieszkaniec ośrodka tak bardzo przypomina zwyczajnych pensjonariuszy rosyjskich domów opieki. Wiera spodziewała się spotkać w „Porach Roku” zupełnie inne typy.
– Dzień dobry! – powiedziała głośno. – Wszystkiego najlepszego! Przyjechałam z Moskwy. Na staż. Weronika Korobiejszczykowa. Po prostu Wiera. Serdeczne życzenia z okazji Dnia Zwycięstwa!

Wiedziała, że dla starszych ludzi Dzień Zwycięstwa jest najważniejszym świętem. Dlatego odezwała się tak uroczyście. Kiedy staruszek podszedł, okazało się, że nie jest bardzo stary, a nawet wcale nie stary. Silny mężczyzna w średnim wieku z porządnie podstrzyżonymi siwymi wąsami poruszał się niezwykle energicznie. Siedemdziesiąt trzy–cztery – oceniła Wiera – chociaż wygląda na dziesięć lat mniej. Rzadko myliła się co do wieku starszych ludzi. Kwestia doświadczenia.
– Witaj, ślicznotko. – Mężczyzna w mundurze (dwie belki, trzy gwiazdki – major czy pułkownik?) z przyjemnością przyglądał się Wierze. – Też mi święto. To głupota, żeby się cieszyć z przedwczorajszych zwycięstw.
Wiera pomyślała, że albo się przesłyszała, albo go źle zrozumiała. Weteran niewesoło uśmiechnął się pod wąsem.
– Jak wiadomo, w Rosji mamy dwa powody do dumy. Wysłaliśmy w kosmos Gagarina i Niemców pogoniliśmy. Jedno zwycięstwo odnieśliśmy pół wieku wstecz, drugie – sześćdziesiąt pięć lat. W najbliższej przyszłości na nowe się nie zanosi. To się cieszymy ze starych. Już nawet tego kraju nie ma, który zwyciężał, a my wciąż fetujemy.

Staruszek najwyraźniej odbiegał od średniej krajowej. Wiera spytała z ciekawością:
– To czemu pan założył mundur i medale?
W odznaczeniach orientowała się lepiej niż w szarżach, dzięki opowieściom Marlena Fiodorowicza. Weteran miał trzy ordery, same cywilne: Czerwonego Sztandaru Pracy, Przyjaźni Narodów i Znak Honoru.
– Dawniej w marynarce to się nazywało „pokazywanie bandery”. Czyli prezentowanie barw narodowych. Okręty wojenne specjalnie zawijały do zagranicznych portów, żeby sławić swój kraj. Więc i ja się przebrałem za papuasa, aby przypomnieć Francuzom, że istniało na ziemi mocarstwo sierpa i młota. – Postukał w swoją odznakę na czapce. – Istniało i będzie istnieć. Kiedyś. Ja tego nie dożyję, ale ty – na pewno. Nie przeszkadza ci, że mówię na ty?
– Wcale nie przeszkadza. Tak jest przyjemniej.
– Piękna jesteś – powiedział. – Prawdziwa naturalna ślicznotka. Brwi, oczy, rumieńce na policzkach – jak z okładki żurnala. Tylko czemu się tak, dziecko, szpecisz? Ubrałaś się jak na wykopki. Chustkę założyłaś. Wypisz, wymaluj „Słuchaczka kursów robotniczych z teczką” Lebiediewa.

Wiera przywykła do krytycznych uwag na temat jej sposobu ubierania się. Bierzin nazwał jej styl „C&A”, czyli „Cheap and Awful”. Gdyby pracodawca wiedział, że kupuje ubrania nawet nie w tanich sklepach, a na chińskim targu, padłby trupem. Ale Wiera uważała za głupotę wyrzucanie pieniędzy na upierzenie godowe, z którego nigdy nie zrobi użytku. Ubranie powinno być ciepłe zimą, latem – lekkie, a wygodne przez cały rok. Kropka. Sama nigdy nie zwracała uwagi, kto jest jak ubrany. Bierzin twierdził, że Wiera patrzy jak mężczyzna, nie dostrzega szczegółów, odbiera tylko ogólne wrażenie: ten człowiek jest elegancki, ten nie ma gustu, ten jest biedny, a ten bogaty, ten swój, a ten obcy. Słowa weterana rozśmieszyły Wierę. Słuchaczka kursów robotniczych!
– Bez chustki tak wyglądam.
Zdjęła bandanę, potrząsnęła głową – upodobniła się do jeżozwierza.
Weteran zagwizdał:
– Inna dałaby się pokroić za takie cudo, a ty chowasz! Bieda z wami, mądrymi dziewczynami. Boicie się być piękne.
– A skąd pan wie, że jestem mądra?
Zrobiło jej się jeszcze weselej. Starszy pan był naprawdę intrygujący.
– Poznaję po oczach. To dobrze, że mądra jesteś. Będę miał z kim pogadać. Męża masz? Nie? Ale kawaler chyba jakiś jest?
Wiera z uśmiechem pokręciła głową.

– A, to będę miał plany co do ciebie. Nie myśl, że dla mnie. – Mrugnął zalotnie. – Dla wnuka. Udał mi się chłopak. Jak przyjedzie, to was poznam. Chciałbym się oficjalnie przedstawić. Walerij Nikołajewicz Uchwatow, pułkownik KGB. Od dawna na emeryturze. – Weteran dziarsko zasalutował. – To mówisz, Wieroczka, że cię przysłali, żebyś nabrała doświadczenia? W zajmowaniu się spróchniałymi burżujami?
– Dlaczego tylko burżujami? Pan jest burżujem?
– Ja nie. Ja jestem odpryskiem imperium. Ale mój synalek został wzorcowym rekinem kapitalizmu. Za jego pieniądze mnie tu tuczą. Na łapownika wyrósł – wyjaśnił Walerij Nikołajewicz, jakby chodziło o najzwyklejszy w świecie zawód. – Jak go oddawałem do szkoły KGB, myślałem, że następcę wychowam. Też mi następca. Nauczył się tylko, co to „opieka” i „hajs”. Myśmy byli żołnierzami. Zdarzały się wyrodki, ale większość służyła Sprawie. A ci dzisiejsi to sprzedajni dorobkiewicze. Mojego Pietię przydzielili do kontroli urzędu celnego. Daczę na Rublowce sobie wykontrolował i penthouse z widokiem na rzekę Moskwę. Tatusiowi za sanatoryjny wikt płaci. Żeby był ze mnie Taras Bulba, tobym zabił skurwysyna. A ja nic, korzystam. Czekam, aż wnuk dorośnie.
Wiera robiła to, co robiła, dlatego że starsi ludzie naprawdę ją ciekawili. Nie udawała zainteresowania, kiedy wysłuchiwała ich naftalinowych opowieści, tych wszystkich historii o nieudanym życiu. Bo jakie może być życie człowieka, który swoje ostatnie dni pędzi w przytułku, choćby nawet luksusowym?
– Był pan wywiadowcą? Wspaniale! Opowie pan? Czy nie wolno?

– Klauzula tajności została zniesiona. Wcześniej w gazetach istniała rubryka: „Teraz można o tym mówić”. Gdyby tylko miał kto słuchać. – Walerij Nikołajewicz z przesadną galanterią podał Wierze ramię, ona skłoniła się ceremonialnie. Powoli poszli aleją wzdłuż gazonu. – Komitet Bezpieczeństwa był rozbudowaną organizacją. Właściwie strukturą paralelną do aparatu władzy. Na tym krystalicznym szkielecie trzymało się całe imperium. Wywiadowcą nigdy nie byłem. Walczyłem na froncie współpracy międzynarodowej. Pracowałem w KOP-ie, potem w ZRTP-ie, potem dziesięć lat w międzynarodowym oddziale WCRZZ pilotowałem kontakty z zagranicznymi związkami zawodowymi żeglugi morskiej. Po jakich morzach nie pływałem, gdzie nie byłem!
– Mam znajomego marynarza. Też mieszka w domu weterana. Nie takim jak ten, oczywiście – powiedziała Wiera. – A co znaczą… wszystkie te skróty?
– Komitet Ochrony Porządku, Związek Radzieckich Towarzystw Przyjaźni. Co, o WCRZZ też nie słyszałaś? Wszechzwiązkowa Centralna Rada Związków Zawodowych. Ech, daleko wy, młodzi, odeszliście od nas. Krótko mówiąc, zajmowałem się międzynarodową solidarnością ludu pracującego. Ważnym odcinkiem. Strategicznym. Swego czasu wspieraliśmy klasę robotniczą na całym świecie. Nam, jak to się mówi, burczało w brzuchu, ale innym pomagaliśmy. Dzisiejsi nasi wodzowie tylko się nadymają, plotą o wielkiej Rosji. A żadnej wielkiej Rosji nie ma. Związek Radziecki był wielki. Jedna trzecia świata słuchała rozkazów Moskwy, od Bramy Brandenburskiej po Afrykę. Teraz cały nasz obóz to Abchazja z Południową Osetią. Ale i te zhardziały.

 
Wesprzyj nas