Nakładem wydawnictwa Prószyński ukazała się właśnie nowa edycja klasycznej powieści Karola Dickensa “Wielkie nadzieje”, a od 7 czerwca 2013 na ekranach polskich kin nowa ekranizacja tego dzieła.

Młody Pip to sierota mieszkający z siostrą i jej mężem kowalem. Kiedy zostaje zatrudniony do zabawiania ekscentrycznej panny Havisham i jej ślicznej podopiecznej Estelle, poznaje całkiem inne życie niż w kuźni.

Po latach i mozołach pracy kowala, Pip niespodziewanie dostaje propozycję zagospodarowania sporej sumy pieniędzy, pod warunkiem, że wyjedzie do Londynu i wykształci się na dżentelmena. Zakochany w Estelle, zdobywając przyjaciół i wrogów, będzie musiał radzić sobie w wielkim świecie, aż w końcu odkryje, kto jest jego dobroczyńcą…

Charles Dickens (1812-1870) – wybitny powieściopisarz angielski. Jego najsłynniejsze dzieła to „Klub Pickwicka”, „Wielkie nadzieje”, „Oliver Twist”, „David Copperfield” i cykl „Opowieści wigilijnych”.

Charles Dickens
Wielkie nadzieje
Przełożyła Karolina Beylin
Wydawnictwo Próśzyński i S-ka
Premiera: 28 maja 2013

Rozdział 1

Nazwisko mojego ojca brzmiało Pirrip, a mnie dano imię Filip. Mój dziecinny język nie potrafił oddać wyraźnie tych dwu dźwięków i stapiał je w krótkie miano Pip. Nazwałem więc sam siebie Pipem i wszyscy zaczęli tak mnie nazywać. Podaję, że mój ojciec nosił nazwisko Pirrip na odpowiedzialność napisu na nagrobku oraz siostry mojej, żony kowala Joego Gargery. Ponieważ nigdy nie widziałem ojca ani matki, ani żadnej ich podobizny (w owych czasach nie wiedziano jeszcze nic o fotografii), moje pierwsze wyobrażenie o rodzicach i o ich wyglądzie wiązało się, nie wiadomo czemu, z ich nagrobkami.Kształt liter na kamieniu nagrobkowym mego ojca nasunął mi dziwaczną myśl, że był to krępy, kwadratowy mężczyzna o ciemnych wijących się włosach. Z rodzaju i charakteru liter napisu: A także Georgiana, małżonka powyższego, wyciągnąłem dziecinny wniosek, że matka moja musiała być piegowata i słabowita.

Pięciu kamiennym tabliczkom, umieszczonym równym rządkiem na grobie (każda z nich miała około półtorej stopy długości i poświęcona była pamięci moich pięciu braciszków, którzy zbyt wcześnie zrezygnowali z walki o życie), zawdzięczam niemal religijną wiarę, że urodzili się oni, leżąc na grzbiecie z rękami w kieszeniach spodenek, i nigdy nie zmieniali pozycji. Nasza okolica była bagnista i rozciągała się wzdłuż wijącej się rzeki, o dwadzieścia mil od morza. Moje najwcześniejsze wyraźne wspomnienie tyczy się pewnego późnego, pochmurnego popołudnia.

Zdałem sobie wówczas w całej pełni sprawę, że zarośnięta pokrzywami posępna przestrzeń to cmentarz, że Filip Pirrip, nieboszczyk z tej parafii, a także Georgiana, małżonka powyższego, zmarli i zostali pochowani, że Aleksander, Bartłomiej, Abraham, Tobiasz i Roger, ich synowie, również nie żyją i spoczęli w grobie. Że ciemne, płaskie pustkowie za cmentarzem, poprzecinane groblami, kopcami i zagrodami, gdzie pasło się bydło, to bagniska. Że ciemna smuga na horyzoncie to rzeka, że odległy, dziki żywioł, od którego wieje porywisty wiatr, to morze i że mały, drżący ze strachu tłumoczek, który nagle wybuchnął płaczem, to Pip.
– Cicho bądź! – wrzasnął straszliwy głos i spomiędzy grobów koło kościoła wyskoczył nagle mężczyzna. – Cicho, ty mały diable, bo poderżnę ci gardło!
Straszny człowiek w szarym ubraniu z grubego sukna, z łańcuchem brzęczącym mu u nogi. Człowiek bez kapelusza, z głową owiązaną szmatą, w podartych butach na nogach. Człowiek ociekający wodą, zabłocony, poraniony kamieniami, podrapany żwirem, poparzony pokrzywami, pokłuty cierniami. Człowiek kulejący, drżący, który rzucał wokół siebie przerażone spojrzenia i miotał przekleństwa. Człowiek, którego zęby szczękały głośno, gdy chwycił mnie pod brodę.
– O, niechże mi pan nie podrzyna gardła – błagałem zalękniony – proszę, niech pan tego nie czyni, panie!
– Jak się nazywasz, gadaj! – powiedział człowiek. – Prędko!
– Pip, panie.
– Jeszcze raz – powtórzył, wpatrując się we mnie – gadaj, gadaj.
– Pip, Pip, panie.
– Pokaż, gdzie mieszkasz. Pokaż palcem to miejsce.

Wskazałem miejsce, gdzie znajdowała się nasza wioska, na płaskim brzegu rzeki, wśród olch i żywopłotów, o milę lub więcej od kościoła. Teraz nieznajomy odwrócił mnie i wypróżnił mi kieszenie. Nie było w nich nic prócz kawałka chleba. Gdy kościół wrócił do swej pozycji – gdyż przez chwilę ten człowiek, taki silny i okropny, przekręcił kościół tak, że widziałem dzwonnicę u swoich stóp – więc gdy kościół wrócił do zwykłej pozycji, okazało się, że siedzę na nagrobku, cały drżący, a mój oprawca zajada żarłocznie chleb.
– Ty szczeniaku – zapytał mężczyzna, oblizując wargi – skąd masz takie tłuste policzki?
Rzeczywiście miałem wówczas okrągłe policzki, mimo że na mój wiek byłem nieduży i raczej słaby.
– Do diabła, zjadłbym je chętnie – zauważył, potrząsając groźnie głową. – Mam na nie wielką ochotę.

Poważnie wyraziłem nadzieję, że tego nie uczyni, i coraz mocniej tuliłem się do nagrobka, na którym siedziałem po to, by nie spaść, i po to, by powstrzymać się od płaczu.
– Więc słuchaj – odezwał się nieznajomy. – Gdzie jest twoja matka?
– Tutaj, panie – odparłem.
Skoczył gwałtownie w tył i obejrzał się przez ramię.
– Tutaj, panie – powtórzyłem nieśmiało. – „A także Georgiana” to moja matka.
– O – zawołał, cofając się o krok – a czy to twój ojciec, ten obok niej?
– Tak, panie – odparłem – to on „nieboszczyk z tej parafii”.
– Ha – mruknął i zaczął się zastanawiać. – Więc u kogo mieszkasz i dokąd się udasz, o ile naturalnie pozwolę ci jeszcze żyć, a to niezdecydowana sprawa…
– U siostry, panie, u pani Gargery, żony Joego Gargery, kowala, panie.
– Kowala? Tak? – powtórzył, patrząc na swą nogę.
Rzucił jeszcze parę ponurych spojrzeń na nogę, potem na mnie. Wreszcie podszedł blisko do grobowej płyty, na której siedziałem, wziął mnie za oba ramiona i przechylił w tył tak daleko, jak tylko pozwalała na to długość jego rąk. Oczy jego utkwione były władczo w moich, a moje, pełne strachu, w jego źrenicach.
– A teraz słuchaj, od tego zależy twoje życie. Wiesz, co to pilnik?
– Tak, panie.
– A wiesz, co to żywność?
– Tak, panie.
Po każdym pytaniu przeginał mnie mocniej w tył po to, bym czuł się bardziej bezradny i przerażony.
– Przyniesiesz mi pilnik – potrząsnął mną znowu – i przyniesiesz mi żywność – znów mnie przechylił – przyniesiesz mi tutaj jedno i drugie – szarpnął mną – inaczej wyrwę ci serce i wątrobę.
– Potrząsnął mną raz jeszcze.
Byłem okropnie przerażony i kręciło mi się w głowie tak bardzo, że uczepiłem się kurczowo jego ręki. Prosiłem:
– Jeżeli pan będzie tak łaskaw i puści mnie, to może przestanie mnie mdlić i będę mógł lepiej słyszeć, co pan mówi.

Przegiął mnie i zawinął mną młynka tak, aż kościół fiknął kozła i zakręcił się wokół własnego kurka na wieży. Potem ten okropny człowiek postawił mnie pionowo na płycie grobowej i wygłosił następujące straszne słowa:
– Przyniesiesz mi jutro rano pilnik i żywność, dużo żywności. Będę czekał na ciebie tam, przy tej starej forteczce. Zrobisz to i nie piśniesz o niczym ani jednego słowa. Nie okażesz mrugnięciem oka, żeś widział osobę podobną do mnie. Tylko pod tym warunkiem będziesz żył. Jeżeli jednak nie posłuchasz mnie, choćby w najmniejszym drobiazgu, wyrwę ci serce i wątrobę, upiekę i zjem. Nie myśl, że jestem tutaj sam. Niedaleko ukrywa się jeden młody człowiek, w porównaniu z którym ja jestem aniołem. Ten młody człowiek słyszy to, co ja teraz mówię. Ma on szczególny, tajemniczy, jemu tylko wiadomy sposób wyrywania chłopcom wątroby i serca. Chłopiec może zaryglować drzwi, położyć się do ciepłego łóżka, otulić się kołdrą, naciągnąć ją na głowę, może być przekonany, że jest bezpiecznie schowany, ale ów młody człowiek wśliźnie się i tak, bez szelestu, do niego, otworzy mu brzuch. Na razie powstrzymuję tego młodego człowieka od robienia ci krzywdy, ale przychodzi mi to z trudnością. No, co ty na to?

Odpowiedziałem, że wezmę pilnik i co zdołam zebrać z zapasów, i przyniosę mu to raniutko do forteczki.
– Powiedz: „Niech Bóg pokarze mnie śmiercią, jeżeli tego nie zrobię” – rozkazał mi mężczyzna.
Powiedziałem to i wówczas postawił mnie na ziemi.
– A teraz – upominał – pamiętaj, co obiecałeś, pamiętaj o owym młodym człowieku i idź do domu.
– Doo-bra-nooc panu – wyjąkałem.
– Jak tu okropnie – odparł, patrząc na wilgotną i wietrzną równinę – chciałbym być żabą albo węgorzem.
To mówiąc, przycisnął do drżącego ciała ramiona, jakby dla rozgrzewki, i kulejąc szedł ku murowi kościelnemu. Patrzyłem za nim, jak torował sobie drogę wśród pokrzyw i głogów zarastających cmentarz, i przez chwilę zdawało się mym oczom, że ogania się w ten sposób przed rękami umarłych, które wyciągają się ku niemu z grobów, by schwytać go za łydki i wciągnąć pod ziemię. Doszedłszy do muru kościelnego, przesadził go jak ktoś o zdrętwiałych i sztywnych nogach i wówczas raz jeszcze obejrzał się na mnie. Kiedy to zobaczyłem, odwróciłem twarz w stronę domu i jak najszybciej zrobiłem użytek z nóg. Ale zerkając przez ramię, widziałem, jak szedł ku rzece, wciąż tuląc do siebie ramiona i wyszukując obolałymi nogami kamienie, położone na bagnisku dla umożliwienia przejścia podczas rzęsistych deszczów lub przypływu.

Gdy zatrzymałem się po chwili, by raz jeszcze się za nim obejrzeć, bagniska wydały mi się ciemną poziomą linią, a rzeka jeszcze jedną poziomą kreską, choć mniejszą i mniej od tamtej wyraźną. Niebo przedstawiało mi się jak przestrzeń poorana krwawymi i ciemnymi pręgami. Na brzegu rzeki rozróżniałem już teraz tylko dwa ciemne przedmioty. Jednym z nich była latarnia morska przypominająca beczkę o rozluźnionych obręczach, umieszczona na słupie i z bliska ogromnie niezdarna i brzydka. Drugi stanowiła stara szubienica ze zwisającymi łańcuchami, na której powieszono niegdyś pirata. Mężczyzna, kulejąc, szedł ku niej, jak gdyby był owym wskrzeszonym piratem i chciał się ponownie sam powiesić.

Ta myśl przeraziła mnie okropnie i patrząc na pasące się bydło, które podnosiło ku niemu głowy, zastanawiałem się, czy i ono tak myśli. Rozejrzałem się, czy nie zobaczę gdzie owego okropnego młodego człowieka, którym straszył mnie nieznajomy. Ale mimo że nie widziałem go w pobliżu, przeraziłem się tak bardzo na samą myśl, że pobiegłem pędem do domu.

Rozdział 2

Siostra moja, żona Joego Gargery, była ode mnie starsza o lat przeszło dwadzieścia i słynęła wśród sąsiadów z tego, że wychowała mnie „własnoręcznie”. Zastanawiając się wówczas, co mogłoby to znaczyć, i wiedząc, że siostra moja ma bardzo ciężką rękę zarówno w stosunku do mnie, jak i do swego męża, doszedłem do wniosku, że musiała nas obu wychować „własnoręcznie”. Siostra moja nie była ładną kobietą i miałem wrażenie, że „własnoręcznie” zmusiła Joego, by się z nią ożenił. Joe, przystojny mężczyzna, miał jasne kędziory, okalające łagodną twarz, i oczy, w których niezdecydowany błękit mieszał się z barwą białek. Był to łagodny, cierpliwy, dobry i łatwy w obejściu prostak, coś w rodzaju Herkulesa, zarówno w sile, jak i słabości. Siostra moja miała czarne oczy i włosy i tak czerwoną skórę policzków, że nieraz zastanawiałem się, czy nie używa tarki zamiast mydła. Wielka i koścista, nie rozstawała się prawie nigdy z grubym fartuchem, który zawiązywała z tyłu na dwie kokardy i którego groźny kwadrat jeżył się na piersiach szpilkami i igłami.

Nieustanne noszenie tego fartucha poczytywała sobie za wielką zasługę, a Joemu robiła gorzkie wyrzuty, że skazuje żonę na taki strój. Nigdy nie rozumiałem, dlaczego uważała, że musi chodzić w tym fartuchu, i dlaczego nie zdejmowała go, kiedy jej się podobało. Kuźnia Joego graniczyła z naszym domkiem zbudowanym z drzewa, jak większość ówczesnych domów mieszkalnych w kraju. Gdy wróciłem pędem z cmentarza, zastałem kuźnię już zamkniętą i Joego siedzącego samotnie w kuchni. Joe i ja byliśmy towarzyszami niedoli i nieustannymi spiskowcami, toteż nie zdążyłem jeszcze zamknąć drzwi, gdy zwierzył mi się z czegoś w tajemnicy.
– Twoja siostra – powiedział, nie wstając ze swego miejsca przy kominku – szukała cię i wybiegała już dwanaście razy na dwór, a teraz wyszła po raz trzynasty, Pip.
– Doprawdy?
– Tak, Pip, i co gorsza zabrała ze sobą Łaskota.

Na tę okropną wieść zacisnąłem palce na jedynym guziku kurtki i kręciłem nim w przerażeniu, patrząc w ogień z rozpaczą. Łaskot był to kij Joego, o lśniącym końcu wygładzonym od łaskotania mojej osoby.
– Tak – mówił Joe – najpierw usiadła, potem zerwała się, chwyciła Łaskota i wściekła wybiegła na dwór. Wyleciała wściekła, Pip. Wypadła jak bomba – zakończył, rozgarniając płonące polana pogrzebaczem.
– Czy dawno wybiegła, Joe? – spytałem takim tonem, jakim mówi się do dziecka. Nigdy nie traktowałem Joego inaczej niż jak mego rówieśnika.
Joe rzucił okiem na holenderski zegar i powiedział:
– No, ostatnim razem wyleciała jakie pięć minut temu, Pip.
Ale właśnie nadchodzi. Schowaj się za drzwi, prędko, zakryj się ręcznikiem.

Usłuchałem go. Moja siostra, wbiegając, otworzyła szeroko drzwi, a poczuwszy za nimi jakąś przeszkodę, domyśliła się natychmiast prawdy i zaaplikowała mi Łaskota. Potem schwyciła mnie i, jak to często czyniła, cisnęła niby paczkę do Joego. Kowal złapał mnie w locie i ukrył za kominkiem, odgradzając od żony swą długą nogą.
– Gdzie byłeś, ty małpiszonie? – krzyczała siostra, tupiąc nogą.
– Gadaj mi zaraz, gdzieś się włóczył, podczas kiedy ja psułam sobie krew z niepokoju. Gadaj, bo cię wyciągnę z tego kąta, choćby na twoim miejscu znalazło się pięćdziesięciu Pipów chronionych przez pięciuset Gargerych!
– Byłem tylko na cmentarzu – wyznałem, szlochając i rozcierając sobie ciało.
– Na cmentarzu! – krzyknęła. – Od dawna spoczywałbyś na cmentarzu, gdyby mnie nie było na tym świecie. Kto cię własnoręcznie wychował, kto? gadaj!
– Tyś mnie wychowała – jęknąłem.
– A dlaczego to zrobiłam, chciałabym wiedzieć?
– Nie wiem – zaskomliłem.
– I ja także tego nie wiem! – krzyczała. – Wiem tylko, że od chwili twego przyjścia na świat nie zdjęłam z siebie tego fartucha.

I wiem także, jak okropnie być żoną kowala (i w dodatku Gargery’ego), nawet gdy się nie jest twoją matką! Myśli moje nagle oderwały się od tej sprawy, gdy spoglądałem smutnie w ogień. Z żarzących się węgli wypłynął ku mnie uciekinier na bagnisku, jego noga okuta w łańcuchy, tajemniczy młody człowiek, pilnik, żywność, straszliwe zobowiązanie i zmora przestępstwa, które miałem popełnić pod tym gościnnym dachem.
– Ha! – wrzasnęła moja siostra, odstawiając wreszcie kij na miejsce – cmentarz! Możecie gadać o cmentarzu, wy dwaj!
– Jeden z nas co prawda nie wspominał nawet o cmentarzu.
– Wiem, że to mnie odprowadzicie wkrótce na cmentarz! Piękna z was zostanie para po mojej śmierci!
Podczas gdy siostra przygotowywała teraz herbatę, Joe rzucił na mnie ponad swą wyciągniętą nogą badawcze spojrzenie, jak gdyby chciał sprawdzić, jaką to parę będziemy stanowili w owych opłakanych okolicznościach. Potem pogładził się po jasnych kędziorach i lnianych faworytach i wodził niebieskimi oczyma za żoną. Czynił to zawsze podczas burzliwych zajść. Moja siostra miała szczególny, jej właściwy sposób krajania dla nas chleba. Przyciskała lewą ręką bochenek do piersi, przy czym niekiedy pozostawała w chlebie szpilka lub igła, którą znajdowaliśmy w czasie jedzenia. Potem brała na koniec noża niewielką ilość masła i smarowała całą powierzchnię bochenka takim ruchem, jak aptekarz smaruje plastry. Używała przy tym bardzo zręcznie obu stron ostrza, zeskrobując i wygładzając masło na skórce. Następnie potężnym ciosem krajała duży kawał z bochna i przedzieliwszy go nożem na połowy, wręczała Joemu i mnie.

Mimo że chciało mi się ogromnie jeść, nie byłem pewien, czy mam prawo spożyć ten chleb. Czułem, że muszę zostawić coś dla mego okropnego znajomego i jego jeszcze okropniejszego towarzysza. Wiedziałem, że moja siostra jest skrzętną gospodynią i że nie uda mi się nic zwędzić ze spiżarni. Toteż postanowiłem wsunąć sobie kromkę w nogawkę spodni. Wykonanie tego postanowienia kosztowało mnie bardzo wiele… Było to tak, jak gdybym się zdecydował skoczyć z dachu wysokiego domu albo dać nurka w głęboką wodę. Sprawę pogarszała jeszcze nieświadomość Joego. Jako oddani sobie towarzysze niedoli – szwagier był mi dobrym kolegą – mieliśmy zwyczaj porównywać postępy czynione przez obu przy zjadaniu chleba.

Od czasu do czasu wyciągaliśmy wzajemnie ku sobie nadgryzione kromki i podziwialiśmy jeden drugiego, co dawało nam bodźca do dalszych zabiegów. Tego wieczoru Joe kilkakrotnie zapraszał mnie do zwykłego przyjacielskiego współzawodnictwa, pokazując, jak szybko znika jego porcja chleba, lecz za każdym razem widział, że na jednym kolanie trzymam żółty kubek z herbatą, a na drugim – nietkniętą kromkę chleba z masłem. Wreszcie doszedłem do rozpaczliwego wniosku, że muszę wykonać powzięte postanowienie, i to tak zręcznie, jak wymagały tego okoliczności. Wybrałem chwilę zaraz po spojrzeniu Joego, rzuconym w moją stronę, i wsunąłem chleb w nogawkę.

Joe był najwyraźniej zdziwiony moim brakiem apetytu i w zamyśleniu odgryzł kawałek chleba, który najwidoczniej mu nie smakował. Trzymał go potem przez czas dłuższy w ustach, zastanawiając się nad nim głęboko, żuł powoli i nagle przełknął jak pigułkę. Właśnie zabierał się do odgryzienia następnego kęsa i przechylił głowę na bok, jak gdyby lepiej się do tego rozpędzając, gdy wzrok jego padł na mnie i wtedy ze zdumieniem zobaczył, że mój kawałek zniknął. Osłupienie, z jakim mi się przyglądał, było tak widoczne, że nie mogło ujść uwagi mej siostry.
– Co tam znowu? – spytała uszczypliwie, stawiając filiżankę.
– No, wiecie – zamruczał Joe, kręcąc nade mną głową ze smutkiem. – Pip, staruszku, jeszcze sobie zaszkodzisz. To niezdrowo, na pewno utkwił ci gdzieś. Nie mogłeś go pogryźć?
– Nie rozumiem, o co chodzi – powtórzyła tym razem ostrzej moja siostra.
– Jeżeli uda ci się wypluć jeszcze choćby kawałek, Pip, to zrób to, proszę cię. Dobre maniery swoją drogą, ale zdrowie jest ważniejsze.

Siostra straciła cierpliwość. Zerwała się, chwyciła Joego za bokobrody i zaczęła walić jego głową o ścianę, podczas gdy ja siedziałem w kącie i patrzyłem na to w poczuciu winy.
– Teraz może powiesz wreszcie, o co chodzi – zawołała siostra, ledwie dysząc z wysiłku – zamiast wytrzeszczać na mnie oczy, ty nadęta świnio.
Joe spojrzał na nią przestraszony, ugryzł kęs chleba i z wypchanym policzkiem zwrócił się do mnie takim tonem, jak gdybyśmy byli tylko we dwóch w pokoju.
– Ty wiesz, Pip – powiedział – że zawsze trzymam z tobą i że ostatni bym na ciebie naskarżył, ale… tak łykać!
Tu odsunął krzesło, spojrzał na kawałek podłogi między nami i znów podniósł oczy na mnie.
– Co? – krzyknęła moja siostra – więc znowu łykał jak zwierzę?
Joe, nie patrząc na nią, tylko na mnie, ciągnął uroczyście:
– I ja także, kiedy byłem w twoim wieku, łykałem jedzenie bez żucia, widywałem też wielu podobnych żarłoków, ale czegoś podobnego nie widziałem. To łaska boska, żeś się nie udławił na śmierć.
Siostra skoczyła ku mnie, schwyciła mnie za włosy i rzuciła złowrogie słowa:
– Pójdziesz ze mną i dam ci lekarstwo.
Jakiś potworny lekarz ogłosił w tym czasie wodę z dziegciem jako uniwersalne lekarstwo na wszystkie choroby i siostra moja miała zawsze mały zapas tego specjału w filiżance w kuchni, wierząc święcie, że skuteczność jego jest równa jego obrzydliwemu smakowi.

Niekiedy otrzymywałem taką ilość tego pokrzepiającego środka, że miałem uczucie, jakobym pachniał niczym świeżo wysmołowany płot. Tego wieczoru siostra zaaplikowała mi ten płyn, wlewając go w gardło, podczas gdy trzymała głowę moją pod pachą, jak but do czyszczenia. Joe musiał wypić kwaterkę. Uczynił to z przykrością, odrywając się od powolnego przeżuwania i dumania przed kominkiem, a siostra twierdziła, że mąż musi zażyć lekarstwo, bo „nim trzęsie”. Ja raczej miałem wrażenie, że dopiero gdyby odmówił wypicia, trzęsłoby nim porządnie. Wyrzuty sumienia są straszne, czy dręczą dorosłego, czy małego chłopca. Ale gdy u dziecka do tego tajemnego ciężaru dołącza się jeszcze tajemny ciężar w nogawce spodni, to (mogę to zaświadczyć) straszliwa męka.

Okropne poczucie winy związane z myślą, że oto będę musiał obrabować siostrę (nigdy nie przychodziło mi na myśl, że obrabuję Joego, bo nie uważałem go za właściciela gospodarstwa), a w dodatku nieustanne przytrzymywanie ręką chleba z masłem w nogawce spodni, kiedy siadałem lub ilekroć posyłano mnie po coś do kuchni – wszystko to przyprawiało mnie o szaleństwo. Chwilami, gdy wicher wiejący od bagniska rozżarzał węgle w kominku, zdawało mi się, że słyszę ze dworu głos człowieka z łańcuchem na nodze, głos, który zaklina mnie o dochowanie tajemnicy i woła, że nieznajomy nie będzie zdychał z głodu do jutra, ale że muszę mu natychmiast przynieść, com obiecał.

Chwilami znowu zastanawiałem się, co będzie, jeśli ów okropny młody człowiek, którego z takim trudem wstrzymywano od rzucenia się na mnie, straci nagle cierpliwość lub pomyli postawione mi terminy i zabierze się dziś w nocy do mej wątroby i serca. Jeżeli to możliwe, żeby włosy stawały dęba na głowie ze strachu, to moim przydarzyło się to tego wieczoru. Ale być może włosy ludzkie tego nie potrafią.

 
Wesprzyj nas