Kto kocha dzieci mocniej: biologiczna matka, czy ta, która je wychowała?


Druga strona szczęściaŻycie niespełna trzydziestoletniej Elli Beene było pełne rozczarowań, dopóki na jej drodze nie stanął Joe – porzucony przez żonę młody fotograf, właściciel sklepu w małej kalifornijskiej miejscowości i ojciec dwójki dzieci. Wdzięczna losowi Ella buduje z Joem nowe życie, przejmując rolę jego żony oraz matki trzyletniej Annie i kilkumiesięcznego Zacha. Sielanka nie trwa długo: Joe ginie w tragicznym wypadku, a Ella zostaje wdową z dwójką dzieci. Na pogrzebie Joego zjawia się rodzona matka Annie i Zacha. Szybko okazuje się, że zamierza upomnieć się o prawo do opieki nad nimi…

Świat Elli rozpada się niczym domek z kart, a ona sama musi nie tylko stawić czoło bólowi po stracie ukochanego mężczyzny, lecz także – kierując się dobrem dzieci – podjąć trudną i bolesną decyzję dotyczącą ich przyszłości.

Proza Halverson urzeka swoim pięknem i skrzy się od emocji, stawiając trudne pytania o to, czym tak naprawdę jest rodzina.
„The Bookseller”

Seré Prince Halverson przez wiele lat pracowała jako copywriter i dyrektor kreatywny, spełniała się też jako żona i matka czwórki dzieci. Jej debiutancka powieść okazała się wielkim sukcesem wydawniczym i została przetłumaczona na piętnaście języków. Zachęcamy do odwiedzenia jej strony: www.sereprincehalverson.com.

Seré Prince Halverson
Druga strona szczęścia
Przełożyła Alina Siewior-Kuś
Wydawnictwo Prószyński i S-ka
Premiera: 23 maja 2013


Rozdział 1

Niedawno czytałam artykuł, który dowodził, że ludzie nie tworzą swojej osobowości. Oni się z nią rodzą. Szczęście, podkreślano w nim, wynika wyłącznie z genetyki – gen wesołości radośnie przechodzi z jednego roześmianego pokolenia na następne. Wiem dość o życiu, by rozumieć stare porzekadła: że jedna osoba nie może uczynić cię szczęśliwą, że pieniądze szczęścia nie dają. Nie zgadzam się jednak z teorią, że rozkosz zależy wyłącznie od zestawu genów.

Przez trzy lata pławiłam się w głębokim szczęściu. Radość bywała namacalna i często bardzo hałaśliwa, a kiedy indziej łagodniała: to był mleczny oddech Zacha na mojej szyi, dotyk włosów Annie, gdy splatałam je w warkocze, głos Joego śpiewającego starą piosenkę Crowded House pod prysznicem, gdy ja myłam zęby. Para na lustrze zniekształcała mi widok, pokrywała mgiełką moje odbicie, wygładzając zmarszczki niczym obiektyw miękkorysujący, ale nawet one mnie nie martwiły. Nie można mieć kurzych łapek, jeśli człowiek się nie śmieje, a ja śmiałam się dużo.

Teraz, po latach, wiem jeszcze coś: prawdziwe szczęście nie może być tak czyste, tak głębokie ani tak ślepe. W tamten pierwszy świt lata tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego dziewiątego roku Joe odsunął kołdrę i pocałował mnie w czoło. Otworzyłam jedno oko. Był w szarej bluzie, z torbą z aparatem na ramieniu. Z oddechem pachnącym pastą do zębów zmieszaną z kawą wyszeptał, że przed otwarciem sklepu jedzie do Bodega. Przesunął palcem po piegach na moim ramieniu; zawsze powtarzał, że odczytuje z nich swoje imię. Jest ich tak wiele, mówił, że widzi nie tylko litery składające się na „Joe”, ale też na „Joseph Anthony Capozzi junior”.
– Fiu, fiu! Dzisiaj widzę nawet „juniora” – powiedział tamtego ranka i otulił mnie kołdrą. – Jesteś niesamowita.
– A z ciebie straszny mądrala – odparłam, na nowo zasypiając.

Ale się uśmiechałam. Mieliśmy dobrą noc. Szepnął, że zostawił mi liścik, potem usłyszałam, jak zamyka drzwi i schodzi z ganku, jak ze skrzypnięciem otwiera samochód, jak silnik warczy najpierw głośno, potem cichnie. Później tamtego poranka roześmiane dzieci wdrapały się na moje łóżko. Zach podniósł pocętkowaną przez plamy słońca kołdrę i trzymał nad głową w charakterze żagla. Annie jak zawsze mianowała się kapitanem. Jeszcze przed śniadaniem wyruszyliśmy w nieznane po gładkiej tafli niezbadanego morza, pod którą kryły się splątane i śliskie podszewki spraw.

Tuliliśmy się do siebie na starym materacu okrytym rozgrzebaną pościelą, bo nie usłyszeliśmy jeszcze wiadomości, która miała wszystko odmienić. Bawiliśmy się w statek. Zgodnie z deklaracją dzieci czekał nas niebezpieczny poranek na morzu, a mnie potrzebna była kawa. Bardzo. Usiadłam i ponad żaglem zerknęłam na ich złote czupryny, wciąż zmierzwione po nocy.
– Popłynę łodzią na Wyspę Kuchenną po zapasy.
– Nie wolno ci, skoro wokół czai się takie niebezpieczeństwo – zaprotestowała Annie.
„Czai się?” – pomyślałam. Czy w wieku sześciu lat w ogóle słyszałam o takim słowie? Annie zerwała się i ujęła pod boki, balansując na materacu.
– Możemy cię stracić.
Wstałam zadowolona, że w nocy przed snem włożyłam majtki i T-shirt Joego.
– Ale jak damy radę walczyć z piratami bez ciasteczek, moja droga?

Popatrzyli po sobie. Ich oczy bez słów pytały: „Przed śniadaniem? Czy ona zwariowała?”. Ciasteczka przed śniadaniem… Och, do diabła, dlaczego nie? Miałam ochotę poświętować. To był pierwszy od tygodni pogodny poranek i cały dom jaśniał dzięki powrotowi marnotrawnego słońca. Brzemię moich trosk zelżało. Podniosłam szklankę z wodą, pod którą Joe zostawił liścik. Wilgotny krąg rozmazał nieznacznie litery: „Ella Bella, pojechałem uchwycić widoki na wybrzeżu, zanim otworzę. Noc była cudowna. Buziaki dla A i Z. Wpadnij później, jeśli…”. Ostatnie słowa zmieniły się w kleksy.

Ja też uważałam, że noc była cudowna. Kiedy położyliśmy dzieci do snu, do późna rozmawialiśmy w kuchni oparci o blaty. Joe trzymał ręce głęboko w kieszeniach, zawsze w taki sposób stał. Krążyliśmy wokół bezpiecznych tematów: Annie i Zach, piknik, który planowaliśmy na niedzielę, zwariowane miejskie plotki zasłyszane przez niego w sklepie, ale nic o samym sklepie. Odrzucił głowę do tyłu, śmiejąc się z czegoś, co powiedziałam. Co to było? Nie mogłam sobie przypomnieć.

Poprzedniego dnia się pokłóciliśmy. Po pięćdziesięciu dziewięciu latach istnienia Market Capozzi’s miał kłopoty. Chciałam, żeby Joe powiedział o tym ojcu, ale on wolał udawać, że interesy idą świetnie. Ledwo sam przed sobą potrafił to przyznać, a co dopiero przed ojcem. Miewał jednak chwile szczerości i opowiadał wtedy o zaległym rachunku albo powolnym tempie inwentaryzacji, a ja świrowałam, co momentalnie zamykało mu usta. Można rzec, że był to fatalny wzór zachowań, do którego nieodmiennie stosowaliśmy się w ostatnich miesiącach.

Joe odepchnął się od blatu, podszedł do mnie, położył mi ręce na ramionach i powiedział: „Musimy znaleźć sposób na rozmowę o trudnych sprawach”. Kiwnęłam głową. Zgodziliśmy się, że do niedawna niewiele było trudnych tematów. Uważałam, że mamy szczęście. Zamiast od razu omówić kłopoty, pocałowałam go i poprowadziłam do sypialni. Udawałam, że wiosłuję wąskim korytarzem, przekraczając brontozaura i niekompletny zamek z klocków Lego Zacha, aż zniknęłam im z oczu. Zatrzymałam się w kuchni i na stojąco zajęłam się włosami, usiłując zapleść je w pojedynczy warkocz spływający mi na plecy.

Nasz dom trochę przypominał moje rude włosy – burza koloru i kompletny rozgardiasz. Wyburzyliśmy ścianę pomiędzy kuchnią a salonem, dlatego z miejsca, gdzie stałam, widziałam regały od podłogi do sufitu zapchane książkami, roślinami i najróżniejszymi pracami plastycznymi: łódka z patyczków po lodach pomalowana na żółto i fioletowo, krzywy gliniany wazon z napisem „Wszystkiego najlepszego z okazji Dnia Matki” ułożonym z literek z makaronu, choć M dawno odpadło, pozostawiając po sobie wgłębienie. Ogromne kolaże z czarno-białych fotografii Joego wisiały w nielicznych wolnych miejscach, niezabudowanych meblami.

Wielkie drzwi balkonowe prowadziły na ganek i rozciągający się za nim ogród. Stare szkło marnie chroniło przed chłodem, ale nie mogliśmy się zdobyć na rozstanie z nim. Uwielbialiśmy sposób, w jaki fałdowało widok, jakbyśmy patrzyli przez wodę na hortensję opierającą się o ganek, na pole lawendy czekające na zebranie, kurnik i krzewy jeżyn, starą przekrzywioną stodołę, zbudowaną na długo przed tym, nim dziadek Sergio kupił tę ziemię w latach trzydziestych, i w końcu na oddzielony łąką od dębów i sekwoi ogród warzywny, naszą dumę i chwałę. Mieliśmy około akra dobrze nasłonecznionej ziemi ponad poziomem zalewowym i z widokiem na rzekę, jeśli się stało w odpowiednim miejscu.

Lubiliśmy ją uprawiać i to było widać, ale żadne z nas, włączając w to dzieci, nie miało zmysłu do utrzymywania ładu w domu. Nie przejmowałam się tym. Mój poprzedni dom był niezwykle uporządkowany, a równocześnie surowy i pusty, dlatego uznałam bałagan za konieczny skutek uboczny pełni życia. Wyjęłam mleko i magnesem przymocowałam liścik Joego do lodówki. Nie wiem, dlaczego go nie wyrzuciłam. Pewnie powodem była słodka zgoda, jaką zawarliśmy poprzedniej nocy, i chciałam przedłużyć jej doznawanie.

„Ella Bella…”. Nazywam się Ella Beene* i jak pewnie można sobie wyobrazić, nadawano mi najrozmaitsze przezwiska. Ze wszystkich cieszyło mnie tylko jedno: to wymyślone przez Joego. Nie jestem piękna, choć też nie brzydka, ale moja powierzchowność nawet w przybliżeniu nie jest taka, jaka by była, gdybym miała coś do powiedzenia w tej sprawie. Tak, rude włosy intrygują. Poza tym jednak nic nadzwyczajnego. Jestem wysoka i szczupła, zdaniem niektórych za bardzo, mam jasną cerę, piegi i przyzwoite rysy: brązowe oczy, ładne usta, które wyglądają lepiej, jeśli pamiętam o makijażu. Najważniejsze jednak było to, że wiedziałam, że Joemu podoba się całość. Wnętrze, powierzchowność, to, co pomiędzy, całe moje sto osiemdziesiąt centymetrów wzrostu. A ponieważ wszystkie przezwiska w swoim czasie do mnie pasowały, pławię się w tym: Bella.

Oto więc ja, trzydziestopięcioletnia, piękna po włosku, w sobotni poranek parzyłam mocną kawę i przygotowywałam śniadaniową przekąskę złożoną z mleka i ciasteczek dla naszych dzieci.
– Ciasteczka. Ja chcieć ciasteczka.
Żeglarze opuścili statek i próbowali wytrzeszczać oczy, kiedy z kuchennego blatu odbierali ode mnie szklanki z mlekiem i kwadratowe owsiane ciasteczka. Nasza suka Callie, krzyżówka labradora i husky, która doskonale wiedziała, jak wykorzystać najsmutniejszy wyraz pyska, dopóty siedziała, waląc ogonem w podłogę, dopóki nie dałam jej ciastka i nie wypuściłam na dwór. Popijałam kawę i patrzyłam, jak Annie i Zach wpychają ciastka do buzi, sypiąc dokoła okruchami. To była jedyna nauka ze wszystkich przyswojonych podczas oglądania Ulicy Sezamkowej, bez której mogłabym się obejść.

Słońce wabiło nas na dwór, więc powiedziałam dzieciom, żeby się szybko ubrały, a sama wciągnęłam szorty i w końcu załadowałam pranie do pralki. Kiedy wrzucałam ostatnią parę dżinsów, wbiegł Zach, goły jak święty turecki, w rękach trzymając piżamę.
– Sam to zrobię – powiedział.
Byłam pod wrażeniem, że nie zostawił jej jak zwykle na podłodze. Podniosłam go, by mógł wykonać swój zamiar. Na ramieniu czułam jego zimne pośladki. Patrzyliśmy, jak wirnik wciąga czerwone spodnie i niebieski polar w pieniącą się od mydlin wodę. Postawiłam Zacha, który wybiegł, tupiąc bosymi stopami. Poza wiązaniem butów – do opanowania tej umiejętności pozostało mu jeszcze kilka lat – oboje stali się niepokojąco samodzielni. Annie była aż za dobrze przygotowana do pierwszej klasy, a Zach do przedszkola, nawet jeśli ja nie byłam jeszcze gotowa się z nimi rozstać.

To będzie przełomowy rok: Joe uratuje tonący sklep spożywczy, który należał do rodziny od trzech pokoleń, ja wrócę do pracy – od jesieni będę przewodniczką w Fish and Wildlife – a Annie i Zach co rano będą wybiegać za drzwi na swych ciągle rosnących nogach, potężnymi susami przemierzając ciągle kurczącą się ścieżkę dzieciństwa. Kiedy pierwszy raz ich spotkałam, Annie miała trzy lata, a Zach pół roku. Jechałam z San Diego do nowego życia, chociaż nie miałam pojęcia, na czym ono ma polegać ani gdzie je rozpocznę. Zatrzymałam się w małym wesołym mieście Elbow nad rzeką Redwoods w północnej Kalifornii. Nazwa wzięła się od czterdziestopięciostopniowego zakrętu rzeki, ale miejscowi żartowali, że pochodzi od makaronu typu kolanka, bo tyle tu mieszka Włochów*. Planowałam zjeść kanapkę, napić się mrożonej herbaty, a potem może rozprostować nogi podczas spaceru ścieżką prowadzącą na piaszczystą plażę nad rzeką, o której czytałam, ale ciemnowłosy mężczyzna zamykał sklep. Dziewczynka wywinęła mu się z rąk, kiedy próbował włożyć klucz w zamek, na drugiej ręce trzymając niemowlę. Popędziła prosto na mnie. Jej jasna główka obiła się o moje kolana. Roześmiała się i spojrzała na mnie.
– Na rączki.
– Annie! – zawołał mężczyzna.
Był szczupły, trochę potargany i podenerwowany, ale wzrok miał spokojny.
– Mogę? – zapytałam.
– Jeśli pani to nie przeszkadza. – Uśmiechnął się.
Przeszkadza? Wzięłam ją na ręce i dziewczynka zaczęła się bawić moim warkoczem.
– To dziecko nie wie, co to nieśmiałość – powiedział.
Czułam pulchne nóżki owinięte na moim biodrze, zapach dziecięcego szamponu Johnsona, ściętej trawy, drzewnego dymu, nutę ziemi. Oddech z aromatem soku grejpfrutowego owionął mi policzek. Trzymała mocno mój warkocz, ale nie ciągnęła.

Zaszczekała Callie i z kuchni zobaczyłam wóz policyjny Franka Civilettiego. To było dziwne. Frank wiedział, że nie zastanie Joego w domu. Byli najlepszymi przyjaciółmi od szkoły podstawowej i codziennie spotykali się przy porannej kawie w sklepie. Nie słyszałam jego auta wcześniej, ale teraz wolno zbliżało się podjazdem, a spod jego kół tryskał żwir. To też było dziwne. Frank nigdy nie jeździł wolno. I zawsze włączał syrenę, kiedy skręcał do nas z głównej drogi. Taki jego rytuał dla dzieci. Spojrzałam na zegar na kuchence mikrofalowej: 8.53. Już? Wzięłam telefon i zaraz go odłożyłam. Joe nie zadzwonił, kiedy przyjechał do sklepu. Zawsze dzwonił.

Złapałam koszyki na jajka i wręczyłam dzieciom.
– Proszę. Idźcie do Pań i przynieście nam coś na śniadanie.
– Otworzyłam kuchenne drzwi i patrzyłam, jak biegną do kurnika, machając rękami i wołając:
– Wujku Franku! Włącz syrenę!
Ale on tego nie zrobił. Zaparkował, a ja w kuchni wpatrywałam się w stojące na blacie wiaderko z odpadkami na kompost. Fusy z kawy, którą Joe pił rano, skórka od banana, który zjadł. Granice mojego szczęścia zaczęły się kurczyć.

Słyszałam, jak Frank otwiera i zamyka drzwi auta, jak idzie po ścieżce. Zastukał w szybę. Annie i Zach zbierali jajka w kurniku. Zach głośno się roześmiał, a ja zapragnęłam zatrzymać jego śmiech i owinąć nim nasze życie, by pozostało nietknięte. Zmusiłam się do wyjścia z kuchni. Ruszyłam korytarzem, przekraczając leżące na podłodze zabawki, widząc przez podobną do wody szybę Franka wpatrzonego w guzik swojego munduru. Podnieś głowę, uśmiechnij się do mnie jak Jim Carrey. Po prostu wejdź do środka jak zwykle, ty draniu. Splądruj lodówkę, zanim się przywitasz. Staliśmy rozdzieleni drzwiami. Spojrzał na mnie zaczerwienionymi oczami. Zawróciłam. Otworzył drzwi sam.
– Ella – powiedział. – Usiądźmy.
– Nie.
Poszedł za mną, ale odpędziłam go machnięciem dłoni. Nie odwróciłam się do niego.
– Nie.
– Ella, na Bodega Head przyszła wyjątkowa fala – powiedział do moich pleców. – Zjawiła się nie wiadomo skąd. Joe robił zdjęcia na First Rock. Świadkowie mówili, że krzyczeli do niego, ale ich nie usłyszał w szumie wiatru i oceanu. Fala zwaliła go z nóg. Zniknął pod wodą, zanim tamci zdążyli się ruszyć.
– Gdzie on jest? – Odwróciłam się. Kiedy Frank nie odpowiedział, złapałam go za kołnierz. – Gdzie?
Spuścił wzrok, potem zmusił się do spojrzenia na mnie.
– Nie wiemy. Jeszcze nie wypłynął.
Poczułam, jak rodzi się we mnie nadzieja, nabiera sił.
– On żyje! Na pewno! Muszę tam pojechać. Natychmiast. Zadzwonię do Marcelli. Gdzie jest telefon? Gdzie są moje buty?
– Lizzie już tu jedzie, zabierze dzieci.
Pobiegłam do naszej sypialni, potknęłam się o brontozaura, boleśnie upadłam na kolana, ale podniosłam się, zanim Frank zdążył mi pomóc.
– Posłuchaj, El. Nie mówiłbym ci tego wszystkiego, gdybym myślał, że jest jakaś szansa, że Joe żyje. Ktoś mówił, że widział krew. Myślimy, że uderzył się w głowę. Nie wypłynął, żeby zaczerpnąć powietrza.

Dodał, że coś takiego zdarza się co roku, jakbym nie mieszkała w tym mieście. Jakby Joe był turystą.
– To na pewno nie przytrafiło się Joemu. Joe potrafił płynąć wiele kilometrów. Miał dwoje dzieci, które go potrzebowały. Miał mnie. Grzebałam w szafie, szukając sportowych butów. Joe żyje, a ja muszę go odnaleźć.
– Odrobina krwi? Pewnie zadrapał się w ramię.
Znalazłam buty, ściągnęłam kołdrę z łóżka. Będzie przemarznięty do kości. Z wieszaka w holu zdjęłam lornetkę. Otworzyłam drzwi i wyszłam na ganek, potykając się o kołdrę, którą za sobą wlokłam. Przez ramię zawołałam:
– Mam jechać sama czy pojedziesz ze mną?
Żona Franka, Lizzie, posadziła Zacha koło swej córki Molly w czerwonym samochodzie, a Annie oparła się przedramieniem o klamkę i przez zwinięte dłonie zawołała:
– Płyniemy łodzią na brzeg. Uważaj na piratów.
Pomachałam do niej i siląc się na wesoły ton, odparłam:
– Zrozumiałam. Dziękuję, Lizzie.
Pokiwała poważnie głową. Lizzie Civiletti nie była moją przyjaciółką, powiedziała mi to niedługo po moim przybyciu do miasta. Ale równocześnie nie była niemiła. Teraz dołoży wszelkich starań, by ochronić dzieci przed objawami paniki, które mogłyby wzbudzić ich podejrzenia. Chociaż z całego serca pragnęłam iść do nich i mocno je przytulić, uśmiechnęłam się, ponownie pomachałam i posłałam całusy.

 
Wesprzyj nas