Związki i rozwiązki czyli globalny atlas niewierności!


Druckermann - Dlaczego zdradzamyAmerykanie „mają kogoś na boku”. Irlandczycy „grają na spalonym”. Szwedzi i Rosjanie „chodzą na lewiznę”, a Holendrzy „łapią w ciemnościach kota”. To tylko znikoma część określeń na zdradę. Według badań prof. Zbigniewa Izdebskiego w Polsce przyznaje się do niej niemal 1/5 społeczeństwa.

A jak sytuacja wygląda w innych krajach? Jak z cudzołóstwem radzą sobie purytańscy z zasady Amerykanie? Jakie stosunki mają status zdrady dla Japończyków? Jak do swojej seksualności podchodzą żydzi czy muzułmanie? I jak postępowanie cudzołożników ocenia społeczeństwo?

Dowiecie się tego, dzięki Pameli Druckerman, która – jak przystało na dociekliwą dziennikarkę – zgłębiła temat zdrady pod różnymi szerokościami geograficznymi.

Pamela Druckerman – amerykańska dziennikarka mieszkająca w Paryżu. Reporterka “The Wall Street Journal”, “New York Timesa”, “The Washington Post” i “Marie Claire”. Komentatorka w programach telewizyjnych takich jak “Today” czy “Morning Edition”. Na rynku wydawniczym zadebiutowała w 2007 roku wydawaną właśnie przez WL książką “Dlaczego zdradzamy”.

Napisała też poradnik porównujący style wychowania dzieci na modłę amerykańską i francuską “W Paryżu dzieci nie grymaszą” (wydanie polskie w czerwcu 2013).

Pamela Druckerman
Dlaczego zdradzamy? światowy atlas niewierności
przełożyła Agnieszka Sobolewska
Wydawnictwo Literackie
Premiera: 10 maja 2013

To jest książka o cudzołóstwie
Jeśli jesteś Amerykaninem lub Amerykanką i na tym jednym zdaniu zakończysz lekturę tej książki, zrozumiem dlaczego. W Ameryce cudzołóstwo wywołuje większe oburzenie niż w jakimkolwiek innym kraju na świecie (no, może z wyjątkiem Irlandii i Filipin). Wystarczy, że wspomnę o zdradzie małżeńskiej w rozmowie z Amerykanami, a ci gapią się na mnie przez dobrych kilka sekund.

Próbują sobie przypomnieć, czy aby nie mają czegoś na sumieniu, albo zastanawiają się, czy nie złożyłam im właśnie dwuznacznej propozycji. Niektórzy wygłaszają kazanie o tym, jak ważna jest monogamia. A inni spontanicznie wyznają swe winy na samą wzmiankę o niewierności. Zaczęłam poważnie rozmyślać nad kwestią romansów pozamałżeńskich, kiedy pracowałam jako korespondentka „Wall Street Journal” w Ameryce Łacińskiej. Wtedy po raz pierwszy w życiu zdarzyło mi się, żeby żonaci mężczyźni tak często, wręcz odruchowo próbowali zaciągnąć mnie do łóżka. Nie chodziło niestety o to, że stałam się nagle nieodparcie ponętna; wiele moich koleżanek opowiadało, że czyniono im podobne awanse. Nawet jeśli ci „zalotnicy” byli atrakcyjni, ich propozycje napawały mnie odrazą.

Co z ich zobowiązaniami wobec żon? Nie mówiąc o tym, że te próby podrywu traktowałam jako osobistą zniewagę. Czy wyglądałam na tak zdesperowaną, żeby zadowolić się rolą „tej trzeciej”?! Byłam singielką, tuż po trzydziestce i sama rozglądałam się za mężem. Pewnego razu, kiedy po raz kolejny zostałam uraczona taką propozycją, a w głowie kłębiły mi się świętoszkowate myśli, zamiast spławić donżuana, postanowiłam z nim o tym porozmawiać. Ten mężczyzna, dyrektor pewnej argentyńskiej firmy produkującej wołowinę, zaprosił mnie na typową romantyczną kolację. Kiedy wyjaśniłam, dlaczego czuję się urażona jego sugestią beztroskiego oddania się cudzołóstwu, zdębiał. Stwierdził, że nie rozumie, po co mieszać w to jego żonę, skoro to sprawa między nami. I że wcale mnie nie obraża, przeciwnie: „proponuje mi wielką przyjemność”.

Chociaż odrzuciłam jego zaproszenie, długo myślałam o naszej rozmowie. Wydawało mi się, że jestem światową kobietą, a tu nagle ci faceci obudzili we mnie moralizatorkę. (Nie miałam bladego pojęcia, że coś takiego we mnie tkwi). Czy przez sam fakt dorastania w Ameryce zostałam obarczona jakimś purytańskim balastem, przez który nigdy nie będzie mi dane zaznać wielkiej przyjemności?

Nie wiedziałam wtedy zbyt wiele o romansowaniu, ale uderzyło mnie to, że sposób, w jaki ludzie wychowani w różnych kulturach zdradzają — albo nie zdradzają — wiele o nich mówi. Z pewnością moja reakcja na propozycje żonatych mężczyzn wiele mówiła o mnie. Weźmy taką Argentynę, w której korupcja była tajemnicą poliszynela, a przedstawiciele miejscowych elit dopuszczali się jej zupełnie jawnie. Politycy o skromnych pensjach mieszkali w wystawnych domach w centrum miasta. W czasopismach zamieszczano zdjęcia córki byłego prezydenta przepuszczającej krocie na zakupach w Miami. Łapówkarstwo przyczyniło się do załamania narodowej waluty akurat podczas mojego pobytu w tym kraju. Argentyńczycy wprawdzie narzekali na korupcję, ale także ją rozumieli, czuli wręcz, że sami daliby łapówkę, gdyby nadarzyła się okazja.

Najwyraźniej zdradzanie żon opierało się na podobnej zasadzie: wierność to fajna koncepcja, ale tylko głupcy nie zgarniają wszystkiego, co mogą. Zaintrygowało mnie to i zapragnęłam dowiedzieć się więcej o regułach niewierności w różnych zakątkach świata. Ale kiedy zaczęłam zgłębiać temat, przekonałam się, że niełatwo owe reguły odkryć — ani w Ameryce, ani gdziekolwiek indziej. Pomijając bon moty głoszące, że Francuzi podchodzą do zdrady w sposób iście nonszalancki (co okazało się nieprawdą), czy doniesienia antropologów badających dzikie plemiona (ach, te przepaski biodrowe! Któż by im się oparł?), materiałów dotyczących interesującej mnie kwestii było jak na lekarstwo. Jeszcze mniej napisano o zdradzie małżeńskiej wśród przedstawicieli klasy średniej, przeciętnych, średnio zamożnych ludzi.

Nie wiadomo nawet, czy ta wyjątkowa niechęć Amerykanów do niewierności sprawia, że zdradzają oni rzadziej niż mieszkańcy bardziej swobodnych obyczajowo krajów, czy jest zupełnie na odwrót. Był tylko jeden sposób, żeby się dowiedzieć, jak mieszkańcy różnych części świata zdradzają: pojechać tam i ich zapytać. No to pojechałam. Odwiedziłam ponad dwadzieścia miast w dziesięciu krajach. Po drodze czytałam rubryki porad osobistych, ogłoszenia towarzyskie i prasowe doniesienia o romansach w rozmaitych językach, rozmawiałam z czołowymi historykami, psychologami i seksuologami. Jeśli tylko istniały jakieś badania naukowe dotyczące zdrady małżeńskiej — z pewnością je znałam.

No i oczywiście przeprowadziłam wywiady z dziesiątkami cudzołożników i ich partnerek bądź partnerów. Żeby ta próba badawcza zachowała rozsądne rozmiary, ale jednocześnie mogła stanowić pewien punkt odniesienia dla czytelników, rozmawiałam głównie z mieszkańcami miast z klasy średniej. Chociaż byłam dla nich zupełnie obcą osobą, która pojawiała się z dyktafonem i obietnicą zmiany imion i nazwisk bohaterów (rzeczywiście je zmieniłam, wraz z różnymi umożliwiającymi identyfikację szczegółami), ludzie na całym świecie wyjawiali mi sekrety dotyczące swojego życia seksualnego. To było zdumiewające. Zanim zdążyłam wyjechać z danego miasta, na ogół musiałam odsyłać licznych chętnych do zwierzeń z kwitkiem. Większość moich rozmówców oczekiwała jednak, że coś będzie z tego miała. Brytyjczycy, przyzwyczajeni do ostro rywalizujących ze sobą brukowców, prosili o płatność w gotówce (odmawiałam). Pewien psycholog w Moskwie przeciągnął nasz lunch do prawie trzech godzin, mimo że wyczerpał temat znacznie wcześniej, żeby brać sobie kolejne dokładki z uzbeckiego szwedzkiego stołu. Przed wyjściem wyciągnął z kieszeni dwie zmięte torebki i napchał do nich ciastek.

Wielu ludzi rozmawiało ze mną w ramach przysługi dla swoich przyjaciół. Niektóre cudzoziemki chciały mieć koleżankę, której mogłyby się zwierzyć, a pewien Chińczyk wyraźnie żywił nadzieję, że przeprowadzany z nim wywiad jest prawdziwą randką. Żonaty bankowiec w Londynie, który umawiał się z kobietami przez Internet, chciał się pochwalić komuś swoimi podbojami, ale bał się, że nawet najbliżsi przyjaciele nie wykażą się zrozumieniem. Kilku Francuzów, którzy nigdy nikomu nie opowiedzieli o swoich przygodach, stwierdziło, że chcieli jedynie poćwiczyć angielski.

W Ameryce było inaczej. Prawie wszyscy, z którymi rozmawiałam, mieli nadzieję, że opowiadając swoje historie, komuś w ten sposób pomogą. Taką motywację przejawiali Amerykanie ze wszystkich środowisk, o najróżniejszych zapatrywaniach politycznych — od producenta telewizyjnego w New Jersey do sprzedawcy komputerów w Plano w Teksasie. Pewna gospodyni domowa z Atlanty nie mogła zrozumieć, dlaczego nie piszę ani poradnika, ani powieści. Była żywo zainteresowana tym, czy zamieszczę w moim dziele listę przydatnych telefonów i stron internetowych. Nigdzie poza Ameryką nikt o takich rzeczach nie wspominał. Nikomu nie przyszło do głowy, że opowiadanie o swoich skokach w bok może stanowić akt społecznego zaangażowania.

Rozmówcy zadawali mi też dużo pytań, zwłaszcza takich: „W którym kraju jest najwięcej zdrad?” oraz „Dlaczego wybrała pani taki temat?”. Po odpowiedź na pierwsze pytanie odsyłam do rozdziału 2. Jeśli chodzi o drugie — to kwestia osobista. Zaintrygowały mnie reguły rządzące niewiernością, o które się otarłam, mieszkając w różnych krajach, poza tym chciałam zrozumieć skomplikowane i często sprzeczne z sobą teorie dotyczące zdrady w Ameryce. A po prawie sześciu latach pracy w „Wall Street Journal” zamarzyło mi się pisanie o czymś, co nie ma nic wspólnego z pieniędzmi (okazało się, że wybierając temat cudzołóstwa, trafiłam jak kulą w płot).

Kiedy skoncentrowałam się na niewierności, nagle zaczęłam odnosić wrażenie, że jest ona tematem każdego oglądanego przeze mnie filmu i każdej branej do ręki powieści. Uderzyło mnie, że jeśli wyeliminujemy seks pozamałżeński z kanonu zachodniej literatury, to ogołocimy go niemal zupełnie. Niewierność oczywiście nie zaprząta umysłów jedynie Amerykanów. Wszyscy moi rozmówcy, bez względu na to, z jakiego kraju pochodzili, mieli własne zdanie na temat zdrady i niewierności. Wszędzie, dokąd się udałam, zaciągali mnie gdzieś w kąt, żeby opisać swoich łajdaczących się szefów, znajomych i rodziców. (Niektóre z tych historii znalazły się w tej książce). Poczułam, że tuż pod spokojną, monogamiczną powierzchnią codzienności czai się zupełnie inny wszechświat, w którym odchodzi zdradzanie na całego.

Jedyną osobą, która nie ekscytowała się cudzołóstwem, była moja dziewięćdziesięcioletnia babcia, wychowana w nobliwej Karolinie Południowej. Kiedy znajomi pytali ją, o czym piszę, mówiła: „To książka o miłości”. Różnice między krajami uwidaczniały się już na poziomie języka i w tym, jak ludzie opisywali swoje pozamałżeńskie przygody. Tak samo jak w amerykańskim slangu, w którym mamy kogoś „na boku”, także w innych częściach świata stosuje się zwroty kierunkowe. Szwedzi i Rosjanie „wymykają się na lewo”, Izraelczycy „jadają na boku” (to podobno wyjątkowo dosadny sposób ujęcia sprawy), a Japończycy „zbaczają z drogi”. Irlandczycy natomiast preferują terminologię sportową i „grają na spalonym”, Anglicy zaś „grają na wyjeździe”. Dla Holendrów zdrada jest podróżą, w której winowajca „staje się obcy” albo bardziej osobliwie: „szczypie kota w ciemnościach”. Jeszcze mniej precyzyjnie określają cel tej podróży Francuzi, którzy wolą aller voir ailleurs — czyli dosłownie „pójść popatrzeć gdzie indziej”.

Niektóre wyrażenia bagatelizują powagę zdrady. W końcu trudno się zbytnio przejmować „cudowną przerwą”, jak Indonezyjczycy nazywają romans niezagrażający małżeństwu żadnej z zaangażowanych stron. Japońscy „seksualni przyjaciele” przywodzą na myśl śpiewających bohaterów kreskówek. Ale nie wszystkie eufemizmy na określenie zdrady są tak niewinne. Podczas brutalnej rewolucji kulturalnej w Chinach w latach siedemdziesiątych XX wieku osoba oskarżona o „problemy obyczajowe” mogła się spodziewać utraty pracy i publicznego poniżenia.

Mamy też wyrażenia bardziej dosłowne. Niewierny mąż w Afryce Południowej jest nazywany biegaczem, co sugeruje zarówno sprawność fizyczną konieczną do podołania wszystkim schadzkom, jak i fakt ścigania go przez żonę. (Złapany może twierdzić, że „ta trzecia” tylko „tędy przechodziła”). Chińczyk, który stara się zadowolić zarówno żonę, jak i kochankę, „stoi w dwóch łódkach jednocześnie” — jeśli jest Tajwańczykiem, może dostanie rozgrzeszenie jako „wielka biała rzepa z kolorowym środkiem”. Jeśli żona zdradza cię w Tel Awiwie, sąsiedzi tylko wzruszą ramionami i szepną: „Uwiązana kobyła też musi jeść”. Najbarwniejsze określenia są jednak zarezerwowane dla nieszczęsnych zdradzanych małżonków. Polacy „przyprawiają mu rogi” albo „robią z partnera balona”, a w Chinach kantowany mąż „nosi zielony kapelusz”. Po angielsku i w kilku innych językach zdradzanego męża nazywa się „kukułą” (cuckold) — od kukułki, która składa jaja w gniazdach innych ptaków.

W co najmniej ośmiu językach, w tym rumuńskim, arabskim i polskim, o oszukiwanym mężu mówi się „rogacz”. (We Francji przykłada się wtedy zgięte palce wskazujące po obu stronach głowy). Określenie „rogacz” pochodzi od starego zwyczaju kastrowania kogutów, którym następnie — być może aby pokazać, że nie są już jurne — przeszczepiano kolec z tyłu nogi na głowę, gdzie wrastał, tworząc róg. Coś podobnego! Amerykanie też znają „rogacza”, ale wolą dziś moralistyczne wyrażenie „zdradzany mąż”, niepozostawiające wątpliwości, że mamy do czynienia ze zbrodnią i ofiarą.

Świat jest ogromny. Odwiedziłam kraje, w których miałam znajomych, znałam miejscowy język albo czułam, że znajdę ciekawe historie. Wiele istotnych miejsc ominęłam. Przepraszam mieszkańców Indii i Brazylii; następnym razem wam nie odpuszczę. Chociaż rozmawiałam z ekspertami i porównałam swoje obserwacje ze statystykami, moja próba zbadania cudzołożników i cudzołożnic nie ma charakteru naukowego. Jest specyficzna, osobista, a czasem przypadkowa. Kiedy w Hongkongu nie wypaliło mi kilka umówionych wywiadów, byłam tak zdesperowana, że podeszłam w Starbucksie do mężczyzny, który siedział z atrakcyjną, znacznie młodszą od siebie kobietą. Nie mieli romansu, ale mój projekt tak ich zaintrygował, że przedstawili mnie swoim przyjaciołom i znajomym, a historie niektórych z nich pojawiają się w rozdziale 10.

Nie stawiam w tej książce pytania, czy jesteśmy genetycznie zaprogramowani do zdrady ani czy zdrada przynosi korzyści ewolucyjne. Zakładam, że ludzie na całym świecie doświadczają mniej więcej takich samych popędów biologicznych. Ciekawi mnie jednak to, jak z tymi popędami radzą sobie ludzie w różnych kulturach. Przyjmuję tu następującą definicję zdradzającego: to ktoś zaangażowany w monogamiczny związek, ale potajemnie uprawiający seks z kimś innym. Seks oralny też się liczy. Właściwie wszystko, co chcą ukryć przed partnerem lub partnerką — od całowania i obściskiwania po baraszkowanie w łóżku na całego — zasługuje na dyskusję. Zdrada nie musi dotyczyć osób po ślubie, zwłaszcza w krajach europejskich, gdzie małżeństwo staje się coraz mniej popularne, a ludzie nadal dobierają się w pary, mają dzieci i planują, że będą sobie wierni. W Ameryce, gdzie w konkubinatach zdradza się częściej i mają one niższy status niż małżeństwa, szukałam par, które stanęły przed ołtarzem. Z pewnością nie ma w mojej książce nic o swingersach. Owszem, uprawiają oni seks pozamałżeński, ale nie potajemnie.

Nie mam obsesji na punkcie powtórzeń takich słów, jak „zdrada” i „niewierność”. Kiedy pisze się całą książkę o cudzołóstwie, liczba sformułowań, jakich można użyć, jest ograniczona. Po kilku rozdziałach będziecie wdzięczni, że nie pisałam o „intymnych relacjach pozadiadycznych” ani nie uciekałam się do eufemistycznego fińskiego określenia „związki równoległe”. Jest taka forma hipochondrii zwana chorobą studentów medycyny — uczysz się o jakimś schorzeniu i nabierasz przekonania, że na pewno na to cierpisz. „Już sama znajomość umiejscowienia wyrostka robaczkowego przekształca zupełnie niewinne odczucia w tym rejonie w objawy groźnej choroby”, wyjaśnia pewien naukowiec. Prowadzenie badań nad cudzołóstwem trochę tę sytuację przypomina. Jeśli spędzisz cały dzień na czytaniu o pozamałżeńskich przygodach, to kiedy twój mąż spóźnia się godzinę, wracając z „treningu piłkarskiego”, albo nie odbiera telefonu komórkowego „na delegacji”, w głowie lęgną się różne myśli. Biedny gość. Niech spróbuje udowodnić, że nie ma romansu. Znacznie łatwiej wykluczyć zapalenie wyrostka.

Mąż też się o mnie martwił, może nie bez powodu. Zadawanie się z niewiernymi to jak zadawanie się z palaczami; ani się obejrzysz, a zaczynasz mieć ochotę na dymek. Rzeczywiście dostałam parę propozycji. Ale to cholerne amerykańskie poczucie winy, o którym jeszcze się naczytacie, ciągle stawało mi na przeszkodzie.

 
Wesprzyj nas