Spalili jej dom. Porwali jej brata i siostrę. Ale zbliża się czas zemsty.


Czerwona krainaPłoszka Południe miała nadzieję pogrzebać krwawą przeszłość i z uśmiechem odjechać w dal, ale zamiast tego będzie musiała odkurzyć dawne paskudne zwyczaje, by odzyskać swoją rodzinę, a nie należy do kobiet, które zawahają się przed uczynieniem tego, co konieczne. Wyrusza w pogoń, zabierając jedynie parę wołów oraz swojego tchórzliwego starego ojczyma Owcę. Jednakże okazuje się, że Owca również ucieka przed krwawą przeszłością, a tej nie da się pozostawić za sobą w pozbawionej praw Dalekiej Krainie.

Pościg powiedzie ich przez jałowe równiny do przygranicznego miasteczka ogarniętego gorączką złota, poprzez konflikty, pojedynki i masakry, wysoko w nieznane góry, gdzie czekają Duchy. A co gorsza, zmusi ich do sojuszu z Nicomo Coscą, niesławnym najemnikiem, oraz jego nieporadnym prawnikiem Temple’em, czyli ludźmi, którym nikt nigdy nie powinien zaufać…

Joe Abercrombie
Czerwona kraina
Wydawnictwo MAG
Premiera: 20 lutego 2013


Wyjątkowy tchórz

– Złoto… – Wist sprawił, że to słowo zabrzmiało jak niewyjaśniona tajemnica – …czyni ludzi szalonymi.
Płoszka pokiwała głową.
– Tych, którzy już nie są szaleni.
Siedzieli przed Domem Mięsa u Stupfera. Taką nazwę mógłby nosić burdel, lecz w istocie była to najgorsza oberża w promieniu pięćdziesięciu mil, chociaż konkurencja była ostra. Płoszka przycupnęła na workach w swoim wozie, zaś Wist na płocie, jak miał w zwyczaju, zupełnie jakby unieruchomiła go tam drzazga wbita w dupę. Obserwowali tłum.
– Przyjechałem tutaj, żeby uciec od ludzi – rzekł Wist.
Płoszka pokiwała głową.
– No to popatrz.

Poprzedniego lata można było spędzić w mieście cały dzień i nie napotkać żadnych nieznajomych. Można było spędzić tutaj kilka dni i w ogóle nikogo nie spotkać. Jednakże wiele może się zmienić za sprawą kilku miesięcy oraz gorączki złota. Teraz Uczciwość pękała w poszarpanych szwach od śmiałych pionierów. Ruch odbywał się tylko w jedną stronę, na zachód ku domniemanym bogactwom. Niektórzy przebijali się tak szybko, na ile pozwalał tłum, a inni przystawali, żeby zwiększyć pulę handlu i chaosu. Turkotały koła wozów, rżały muły i konie, wrzeszczał żywy inwentarz i ryczały woły. Mężczyźni, kobiety i dzieci wszelkich ras oraz stanów również robili mnóstwo hałasu, w różnych językach i z różnego powodu. Byłby to całkiem kolorowy spektakl, gdyby nie wzbijany z ziemi pył, który nadał wszystkiemu taki sam brudny odcień.

Wist hałaśliwie pociągnął z butelki.
– Niezła zbieranina, co?
Płoszka przytaknęła.
– Wszyscy chcą zdobyć coś za darmo.
Wszyscy oszołomieni wariacką nadzieją. Albo chciwością, w zależności od tego, jak bardzo patrzący wierzył w ludzkość, z czym u Płoszki nie było najlepiej. Wszyscy pijani wizją sięgnięcia obiema rękami w głąb jakiegoś lodowatego stawu pośrodku wielkiego pustkowia i znalezienia w nim nowego życia. Pozostawienia monotonnej egzystencji na brzegu niczym zrzuconej skóry i skorzystania ze skrótu do szczęścia.
– Nie kusi cię, żeby do nich dołączyć? – spytał Wist.
Przycisnęła język do przednich zębów i splunęła przez szparę.
– Ani trochę.

Jeśli nawet przedostaną się żywi przez Daleką Krainę, prawdopodobnie spędzą zimę z tyłkami w lodowatej wodzie i nie znajdą niczego poza błotem. A jeśli nawet piorun trafi w czubek twojej łopaty, to co z tego? Czy bogaci nie mają kłopotów?
Kiedyś Płoszka wierzyła, że dostanie w życiu coś za darmo. Zrzuci skórę i odsunie się od niej z uśmiechem. Okazało się, że czasami skrót nie prowadzi tam, gdzie byśmy chcieli, lecz wiedzie na krwawe manowce.
– Wystarczy plotka o złocie, żeby stracili rozum. – Wist pociągnął kolejny łyk, aż podskoczyła grdyka na jego wątłej szyi. Patrzył, jak dwóch niedoszłych poszukiwaczy złota walczy o ostatni kilof na straganie, a handlarz bezskutecznie próbuje ich uspokoić. – Wyobraź sobie, jak ci dranie będą się zachowywali, jeśli wpadnie im w ręce samorodek.

Płoszka nie musiała sobie tego wyobrażać. Widziała to na własne oczy i nie lubiła tych wspomnień.
– Mężczyznom niewiele trzeba, żeby zachowywać się jak zwierzęta.
– Podobnie jak kobietom – dodał Wist.
Zmrużyła oczy.
– Dlaczego patrzysz na mnie?
– Zajmujesz najważniejsze miejsce w moich myślach.
– Nie wiem, czy mam ochotę być z tobą tak blisko.
Wist roześmiał się, pokazując zęby wyglądające jak nagrobki, po czym podał jej butelkę.
– Dlaczego nie znajdziesz sobie mężczyzny, Płoszko?
– Chyba nie bardzo ich lubię.
– Ty nikogo nie lubisz.
– To oni zaczęli.
– Wszyscy?
– Wystarczająco wielu. – Mocno przechyliła butelkę, uważając, żeby upić tylko łyczek. Wiedziała, jak łatwo jeden łyk może się zmienić w całą butelkę, a potem w przebudzenie w zaszczanym ubraniu z jedną nogą w strumyku. Ludzie na nią liczyli, a ona już dostatecznie wiele razy zawodziła.

Rozdzielono walczących, którzy obrzucali się wyzwiskami w swoich językach, nie rozumiejąc szczegółów, ale pojmując ogólne przesłanie. Wyglądało na to, że kilof zaginął w całym zamieszaniu; zapewne zabrał go jakiś sprytniejszy awanturnik, gdy oczy wszystkich były zwrócone w innym kierunku.
– Złoto z pewnością może czynić ludzi szalonymi – mruknął z mądrą miną Wist. – Ale gdyby nagle otworzyła się ziemia i zaproponowała mi swoje bogactwa, raczej bym nie odmówił.
Płoszka pomyślała o gospodarstwie i wszystkich obowiązkach, na które nie miała czasu, po czym potarła poobijanymi kciukami o pogryzione palce. Przez chwilę wyprawa na wzgórza nie wydawała jej się aż takim szalonym pomysłem. A jeśli tam naprawdę jest złoto? Obfite bogactwa rozsiane na dnie jakiegoś strumienia, tęskniące za pocałunkiem jej świerzbiących palców? Płoszka Południe, największa szczęściara w Bliskiej Krainie…
– Ha. – Odpędziła tę myśl jak natrętną muchę. Nie mogła sobie pozwolić na luksus marzeń. – Z doświadczenia wiem, że ziemia niczego nie daje za darmo. To taka sama sknera jak my wszyscy.
– Nie brakuje ci go, prawda?
– Czego?
– Doświadczenia.
Mrugnęła, oddając mu butelkę.
– Żebyś wiedział, staruszku.

Na pewno miała więcej doświadczenia niż większość pionierów. Pokręciła głową, obserwując najnowszą grupę. Po wyglądzie rozpoznała w jej członkach czcigodnych Unionistów, których stroje bardziej nadawały się na piknik niż na kilkaset mil podróży przez pozbawione praw pustkowie. Ludzie, którzy powinni być zadowoleni ze swojego wygodnego życia, nagle postanowili, że zrobią wszystko, żeby jeszcze bardziej się obłowić. Zastanawiała się, jak prędko pokuśtykają do domu, złamani i zubożali. Jeżeli w ogóle wrócą.
– Gdzie jest Gully? – spytał Wist.
– Został w gospodarstwie, opiekuje się moim bratem i siostrą.
– Dawno go nie widziałem.
– Dawno go tu nie było. Twierdzi, że jazda konna sprawia mu ból.
– Starzeje się. To dotyka nas wszystkich. Kiedy się z nim zobaczysz, powiedz, że mi go brakuje.
– Gdyby tutaj był, opróżniłby twoją butelkę jednym haustem, a ty przeklinałbyś jego imię.
– Nie zaprzeczę. – Wist westchnął. – Tak to już jest z rzeczami, za którymi tęsknimy.
Owca brnął ulicą pełną ludzi, a jego siwa czupryna sterczała ponad głowami tłumu, chociaż był jeszcze bardziej przygarbiony niż zazwyczaj.
– Ile dostaniemy? – spytała Płoszka, zeskakując z wozu.

Owca się skrzywił, jakby wiedział, co się zaraz wydarzy.
– Dwadzieścia siedem? – Jego grzmiący głos załamał się piskliwie na końcu zdania, zmieniając wypowiedź w pytanie, ale tak naprawdę mężczyzna chciał spytać: „Jak bardzo to spieprzyłem?”.
Płoszka pokręciła głową, wypychając policzek językiem, co znaczyło, że spieprzył to koncertowo.
– Wyjątkowy z ciebie tchórz, Owco. – Uderzyła pięścią w worki, wzbijając obłok zbożowego pyłu. – Nie po to wlekłam je tutaj przez dwa dni, żeby teraz oddać je za darmo.
Jeszcze bardziej się skrzywił, a na jego ogorzałej i brudnej twarzy porośniętej siwą brodą wyraźniej zarysowała się siatka starych blizn i kurzych łapek.
– Przecież wiesz, że nie umiem się targować.
– A co ty w ogóle umiesz? – rzuciła przez ramię, ruszając w stronę sklepu Claya. Przepuściła stado łaciatych kóz, po czym przecisnęła się bokiem pomiędzy jadącymi wozami. – Poza noszeniem worków?
– To też coś, prawda? – mruknął.
W sklepie panował jeszcze większy ścisk niż na ulicy i unosiła się woń pociętego drewna, przypraw oraz stłoczonych, ciężko pracujących ciał. Płoszka musiała się przepchnąć pomiędzy sprzedawcą a jakimś czarniejszym niż noc Południowcem, próbującym się dogadać w języku, którego nigdy nie słyszała, potem okrążyć tarkę zwieszającą się z niskich krokwi, rozbujaną przez czyjś nieostrożny łokieć, wreszcie minąć marszczącego czoło Ducha o rudych włosach, w których tkwiły gałązki wciąż porośnięte liśćmi. Wszyscy ci ludzie prący na zachód oznaczali szansę na zarobek i biada kupcowi, który spróbowałby stanąć między Płoszką a jej pieniędzmi.
– Clay?! – wrzasnęła, wiedząc, że szeptanie zda się na nic. – Clay!

Handlarz podniósł surowy wzrok, przerywając ważenie mąki na szalkach wielkości dorosłego mężczyzny.
– Płoszka Południe w Uczciwości. Czyż to nie mój szczęśliwy dzień?
– Na to wygląda. Całe miasteczko pełne frajerów, których można okantować! – Ostatnie słowo wypowiedziała z większym naciskiem, co sprawiło, że kilka głów zwróciło się w ich stronę, a Clay oparł potężne pięści na biodrach.
– Nikt tutaj nikogo nie kantuje – odrzekł.
– I tak pozostanie, póki mam na ciebie oko.
– Z twoim ojcem umówiliśmy się na dwadzieścia siedem, Płoszko.
– Dobrze wiesz, że on nie jest moim ojcem. Poza tym, umowa jest gówno warta, jeśli to nie ja ją zawarłam.
Clay uniósł brew i zerknął na Owcę, a Północny wbił wzrok w ziemię, odsuwając się w bok, jakby bezskutecznie próbował zniknąć. Mimo potężnej postury, Owca nie potrafił wytrzymać surowego spojrzenia. Był serdecznym człowiekiem, nie bał się ciężkiej pracy i godnie zastępował ojca Ro, Pestce, a także Płoszce – w stopniu, w jakim mu na to pozwalała – ale, na spokój zmarłych, był z niego wyjątkowy tchórz.

Płoszka wstydziła się za niego oraz wstydziła się jego towarzystwa, co ją irytowało. Wycelowała w twarz Claya palec, jakby to był obnażony sztylet, którego nie zawaha się użyć.
– Dziwne, że rozkręcasz interes w mieście o nazwie Uczciwość! W zeszłym sezonie płaciłeś dwadzieścia osiem, a miałeś ponad czterokrotnie mniej klientów. Wezmę trzydzieści osiem.
– Co takiego? – Clay odezwał się jeszcze bardziej piskliwie niż się spodziewała. – To złote ziarno?
– Zgadza się. Najwyższej jakości. Nie zważając na odciski, młóciłam je własnymi rękami.
– I moimi – mruknął Owca.
– Cicho – syknęła Płoszka. – Zgodzę się na trzydzieści osiem, w przeciwnym razie nie ruszę się stąd.
– Nie robisz mi łaski! – wściekł się Clay, a jego tłusta twarz pokryła się zmarszczkami. – Ponieważ kochałem twoją matkę, dam ci dwadzieścia dziewięć.
– Nigdy nie kochałeś niczego poza swoją sakwą. Trzydzieści osiem albo ustawię się obok twojego sklepu i będę sprzedawała ziarno ludziom taniej niż ty.

Wiedział, że Płoszka to zrobi, nawet gdyby miała na tym stracić. Nigdy nie należy wygłaszać gróźb, co do których nie ma się choćby połowicznej pewności, że można je wcielić w życie.
– Trzydzieści jeden – wychrypiał.
– Trzydzieści pięć.
– Tylu ludzi musi przez ciebie czekać, samolubna suko! – A raczej tylu ludzi właśnie dowiedziało się, jakie Clay ma zyski, i wkrótce mogą zmądrzeć.
– To same szumowiny, a ja będę tutaj stała, dopóki Juvens nie wróci z krainy umarłych, jeśli dzięki temu dostanę trzydzieści pięć.
– Trzydzieści dwa.
– Trzydzieści pięć.
– Trzydzieści trzy, a wychodząc, równie dobrze możesz spalić mój sklep!
– Nie kuś mnie, grubasie. Trzydzieści trzy i dorzucisz dwie nowe łopaty oraz trochę paszy dla wołów. Żrą prawie tyle co ty. – Napluła sobie na dłoń i wyciągnęła ją w jego stronę.
Clay skrzywił się z goryczą, ale w końcu również splunął i podali sobie dłonie.
– Twoja matka nie była lepsza.
– Nie znosiłam jej. – Płoszka przepchnęła się łokciami do drzwi, pozostawiając Claya, by wyładował złość na następnym kliencie. – To nie takie trudne, prawda? – rzuciła przez ramię do Owcy.

Wielki stary Północny wodził palcem po zagłębieniu w małżowinie ucha.
– Chyba wolałbym pozostać przy dwudziestu siedmiu.
– Bo wyjątkowy z ciebie tchórz. Najlepiej jest stawić czoło temu, czego się boimy. Czy nie to mi zawsze powtarzałeś?
– Czas pokazał mi, że ta rada ma swoje złe strony – szepnął Owca, ale Płoszka była zbyt zajęta gratulowaniem samej sobie.
Trzydzieści trzy to dobra cena. Kiedy wszystko sobie przeliczyła, wyszło jej, że po załataniu przeciekającego dachu stodoły i kupieniu parki prosiaków w miejsce tych, które ubili zimą, zostanie im coś na książki dla Ro. Może uda się kupić także trochę nasion i wskrzesić zagon z kapustą. Uśmiechnęła się szeroko, myśląc o tym, jak wiele może naprawić i zbudować dzięki tej sumie.
„Nie trzeba mieć wielkich marzeń”, mawiała jej matka w tych rzadkich chwilach, gdy miała dobry nastrój. „Wystarczą małe”.
– Przenieśmy worki – powiedziała Płoszka.

Chociaż Owcy przybyło lat i był tępy jak ich ulubiona krowa, wciąż nie brakowało mu sił. Nie uginał się pod żadnym ciężarem. Płoszka mogła tylko stać na wozie i wrzucać kolejne worki na jego ramiona, podczas gdy on stał nieruchomo, nie uskarżając się na swoje brzemię bardziej niż wóz, którym przywieźli ładunek. Potem nosił je czwórkami i układał na podwórzu Claya tak łatwo, jakby były wypełnione pierzem. Płoszka była od niego o połowę lżejsza i, pomimo łatwiejszego zadania oraz dwudziestu pięciu lat mniej na karku, wkrótce jej ciało było mokre jak świeżo wykopana studnia. Kamizela przykleiła się jej do grzbietu, a włosy do twarzy, ręce zaś zaróżowiły się od szorstkiego płótna i ubieliły zbożowym pyłem. Wepchnęła język w szparę między zębami i przeraźliwie zaklęła.
Owca przystanął z dwoma workami na jednym ramieniu i kolejnym przerzuconym przez drugie ramię. Nawet nie miał zadyszki. W kącikach jego oczu wyraźnie rysowały się głębokie kurze łapki.
– Chcesz odpocząć, Płoszko?
Posłała mu ostre spojrzenie.
– Chyba od twojego marudzenia.
– Mógłbym ułożyć dla ciebie posłanie z tych worków. Może tam z tyłu znajdzie się jakiś koc. Zaśpiewam ci kołysankę, tak jak wtedy, gdy byłaś młoda.
– Wciąż jestem młoda.
– Powiedzmy. Czasami przypominam sobie tamtą małą dziewczynkę, która się do mnie uśmiechała. – Owca popatrzył w dal, kręcąc głową. – Wtedy zastanawiam się, gdzie ja i twoja matka popełniliśmy błąd.
– Może to dlatego, że ona umarła, a ty do niczego się nie nadajesz? – Podniosła ostatni worek i upuściła mu go na ramię z jak największej wysokości.
Owca tylko się uśmiechnął, nakrywając worek dłonią.
– Może tak.
Gdy się obracał, prawie wpadł na innego Północnego, który był równie potężny i znacznie groźniej wyglądał. Mężczyzna zaczął wywarkiwać jakieś przekleństwo, ale zamilkł w połowie. Owca oddalił się z opuszczoną głową, jak zawsze czynił w obliczu nawet najmniejszych kłopotów. Północny popatrzył ze zmarszczonym czołem na Płoszkę.
– Co? – spytała, odwzajemniając spojrzenie.
Zerknął w ślad za Owcą, po czym odszedł, drapiąc się po brodzie.
Cienie się wydłużyły, a chmury na zachodzie poróżowiały, gdy Płoszka zrzuciła ostatni worek, a uśmiechnięty Clay podał jej pieniądze schowane w skórzanym woreczku dyndającym na jego grubym palcu wskazującym. Rozprostowała plecy, otarła czoło rękawicą, po czym rozsznurowała woreczek i zajrzała do środka.
– Wszystko się zgadza?
– Nie zamierzam cię okraść.
– Jasne, że nie. – Zabrała się za liczenie. „Łatwo poznać złodzieja po tym, z jaką troską obchodzi się z własnymi pieniędzmi”, mawiała jej matka.
– Może powinienem zajrzeć do wszystkich worków, żeby się upewnić, że w środku jest ziarno, a nie gówno?
Parsknęła.
– Czy gdyby tam było gówno, nie próbowałbyś go sprzedać?
Kupiec westchnął.
– Niech będzie jak chcesz.
– Oczywiście.
– Tak się zazwyczaj dzieje – dodał Owca.
Zapadła cisza, którą zakłócał tylko brzęk monet i liczby przeskakujące w głowie Płoszki.
– Słyszałem, że Glama Złoty wygrał kolejny pojedynek niedaleko Greyer – rzekł Clay. – Mówią, że to najtwardszy drań w całej Bliskiej Krainie, a tam nie brakuje twardzieli. Tylko głupiec stawiałby teraz przeciwko niemu. Tylko głupiec chciałby z nim walczyć.
– Niewątpliwie – mruknął Owca, który zawsze się peszył, kiedy poruszano temat przemocy.
– Słyszałem od człowieka, który to widział, że Glama tak mocno pobił starego Stocklinga Niedźwiedzia, że wyleciały mu z dupy flaki.
– To ma być rozrywka? – spytała Płoszka.
– Lepsze to niż zesrać się własnymi flakami.
– Kiepska rekomendacja.
Clay wzruszył ramionami.
– Są gorsze rzeczy. Słyszeliście o bitwie pod Rostod?
– Coś mi się obiło o uszy – odburknęła, próbując nie pomylić się w rachunkach.
– Podobno buntownicy znów dostali lanie, tym razem poważne. Wszyscy są w odwrocie. Nie licząc tych, których dopadła Inkwizycja.
– Biedacy – rzekł Owca.
Płoszka na chwilę przerwała liczenie, po czym znów do niego wróciła. Na świecie jest wielu biedaków, ale ona nie może się nimi przejmować. Ma wystarczająco dużo zmartwień ze swoimi bratem i siostrą, Owcą, Gullym oraz gospodarstwem. Nie ma czasu płakać nad pechowym losem, który inni sami na siebie sprowadzili.

 
Wesprzyj nas