6 czerwca 2013 nakładem wydawnictwa Bukowy Las ukaże się w Polsce powieść Dagny. Życie i śmierć autorstwa Amerykanina J.D. Landisa, przedstawiająca życie Norwerżki, Dagny Juel-Przybyszewskiej, żony Stanisława Przybyszewskiego, uwielbianej przez mężczyzn femme fatale.


Chciała być pianistką, została pisarką. Kochało ją wielu mężczyzn, ona tylko jednego. Pragnęła być dla niego tą jedyną, stała się jedną z wielu. Uwieczniona na wielu portretach femme fatale, ale czy naprawdę nią była?

Jak wyglądało życie Norweżki, która zawładnęła sercami i umysłami berlińskiej oraz krakowskiej bohemy? Dlaczego Strindberg jej nienawidził, a Munch kochał ją z oddali? Jaki wpływ miała na Żeleńskiego, Wyspiańskiego i innych twórców? Dlaczego Stanisław Przybyszewski, dla którego była duchem, duszą i Duchą, szukał innych kobiet?

J.D. Landis przedstawia losy Dagny Juel-Przybyszewskiej widziane oczami jej zabójcy Władysława Emeryka, wielbiciela i akolity Przybyszewskiego, młodego studenta, który był w niej szaleńczo zakochany, a z czasem stał się też jej powiernikiem. Z jego relacji dowiadujemy się o emocjach, rozterkach i cierpieniach kobiety żyjącej na przekór konwenansom, a także o jej twórczości, poszukiwaniach, o tym, że wykraczała poza swoją epokę. Była nie tylko uwielbianą przez mężczyzn boginią, ale i wyzwaniem intelektualnym, któremu nie umieli sprostać.

J. D. Landis jest autorem kilkunastu powieści, z których zwłaszcza nagradzane Longing oraz Lying in Bed zyskały uznanie krytyków literackich. Mieszka w USA w stanie New Hampshire.

J.D. Landis
Dagny. życie i śmierć
Wydawnictwo Bukowy Las
Premiera: 6 czerwca 2013
Redakcja Modnego Krakowa objęła książkę patronatem medialnym.


Dopiero później miała sobie uświadomić, że tej nocy rozpoczęło się jej prawdziwe życie. Właśnie wtedy zrozumiała, że narodziny i początek prawdziwego życia to wcale nie to samo.

Dziewiątego marca 1893 roku po raz pierwszy weszła do winiarni „Pod Czarnym Prosiakiem” na rogu Neue Wilhelmstrasse i Unter den Linden, nieopodal Bramy Brandenburskiej. Niedawno przyjechała do Berlina na studia muzyczne w konserwatorium Holländera. Twierdziła, że chce grać wyłącznie utwory Edvarda Griega.
– Dlaczego w takim razie – zapytał Holländer, zirytowany jej brakiem zainteresowania wielkimi niemieckimi kompozytorami – przyjechała pani do Niemiec?
– Norwedzy lubią Norwegię dopiero z pewnej odległości – odpowiedziała, przepełniona bardziej nostalgią niż cynizmem.
Jednak to właśnie z Norwegiem po raz pierwszy pojawiła się w winiarni „Pod Czarnym Prosiakiem”. Edvard Munch przybył do Berlina w poprzednim roku w związku ze swą wystawą w Verein Berliner Künstler. Jak sarkastycznie stwierdził, ta pierwsza wystawa indywidualna w pięćdziesięcioletniej historii stowarzyszenia okazała się tak ogromnym sukcesem, że ani jeden obraz nie został na ścianie. Norweskim gazetom pozostawił napisanie tego, czego nie umieścił na żadnej ze swoich kartek pocztowych: krytycy i widzowie, nie wspominając już o innych malarzach i rzeźbiarzach, byli tak bardzo oburzeni jego pracami, że zażądali zdjęcia obrazów i zamknięcia wystawy. Co niezwłocznie uczyniono. I tak oto stał się pupilkiem wszystkich tych anarchistów i eksperymentatorów, którym największym sukcesem jawiło się odrzucenie przez ludzi o wąskich horyzontach.

Munch zacytował Dagny nagłówek „Frankfurter Zeitung”: SZTUKA W NIEBEZPIECZEŃSTWIE. „Czyż nie takie właśnie słowa winny znajdować się w KAŻDEJ recenzji prawdziwych dzieł sztuki?” – dodał od siebie. Poprzedniego lata w Åsgårdstrand, małym mieście na zachodnim krańcu Fiordu Kristiania, gdzie Munch miał swoją pracownię, namalował portret Dagny z młodszą siostrą. Żałowała, że obraz został w Norwegii i przez to umknął przed gniewem niemieckich cenzorów, którzy z pewnością uznaliby, że jej siostra Ragnhild również jest zbyt piękna, by mogli pozwolić jej istnieć.

Dagny kochała Muncha. Przystojny, wysoki, dręczony przez kobiety i zamęczany przez seks – albo odwrotnie. Był też miły, w każdym razie dla niej, i był geniuszem. A mili geniusze występują w przyrodzie równie rzadko jak szczęśliwi poeci. Kochała go, bynajmniej go nie pożądając. Nie musiał być jej kochankiem, by być ukochanym.
– To Dagny Juel – przedstawił ją tłumowi mężczyzn, którzy momentalnie się uciszyli, zupełnie jakby na nią czekali.
– Powinieneś ją namalować – powiedział któryś z nich do Muncha.
– Już to zrobiłem – odparł.
– Ale czy ją miałeś? – zapytał inny. Był najstarszy z nich, chociaż właściwie nie był stary, to inni byli po prostu tak młodzi. Nosił siwe wąsy i wydawał się gruby, siedząc na krześle i w ubraniu, ale nie miała pewności, czy taki jest naprawdę. Mógł być otyły lub należeć do tych umięśnionych nieszczęśników, którzy po prostu wyglądają grubo w ubraniu.

Znała go, aczkolwiek tylko dlatego, że był sławny. Nigdy jej nawet nie dotknął. Ciekawe, ilu z tych mężczyzn zdobędę, zastanawiała się, przyglądając się im kolejno, patrząc im w oczy, wytrzymując ich wzrok, a potem przenosząc spojrzenie na następnego. Siedzieli wokół stołu i na sofie w kącie (tam wcisnęło się na siłę aż pięciu, oddając się paleniu papierosów). Ostatni, przy pianinie, był odwrócony do niej plecami i nie reagował, dopóki nie wpatrzyła się w jego jedwabiste czarne włosy, a wtedy, zupełnie jakby miał przed sobą lustro, dzięki któremu wiedział, kiedy przeniesie na niego spojrzenie, zerknął na nią, potrząsnął głową i odwrócił się z powrotem do pianina, żeby zagrać jakiś utwór Chopina tak cicho, że spod jego palców wydobyła się nie tyle muzyka, ile oddech wędrujący ku jej szyi.

Munch przedstawił ich sobie. Byli to malarze, filozofowie, dramaturdzy, poeci, pisarze, naukowcy, mężowie, kobieciarze, włóczędzy, mecenasi sztuki, wykolejeńcy (polityczni lub innego rodzaju). Większość z nich była kilkoma z wymienionych jednocześnie, przeważnie młoda i wcale nie aż tak uduchowiona, mimo tej ich gadaniny o sztuce. Znajdował się wśród nich nawet lekarz, niejaki Carl Schleich, który nazywał siebie trubadurem, a na dowód tego wziął gitarę słynnego dramaturga i zaśpiewał jej piosenkę. Była dla niej pochlebna, lecz niezbyt wysokich lotów, więc ktoś krzyknął: „Pokazać trubadurowi drzwi!”. Na te słowa doktor Schleich przerwał, pochylił się i pocałował ją w rękę, po czym podał jej gitarę i ruszył w stronę drzwi ze łzami w oczach. Trudno było orzec, czy to łzy upokorzenia, czy adoracji.

Cyganeria w Kristianie nosiła przyziemną nazwę Kristiana Boheme, chociaż poeci wyłamali się, przynajmniej jeśli chodzi o nomenklaturę, i nazwali się Przełomem Duchowym. W ich dziesięciu przykazaniach najważniejsze wydawały się dwa: „będziesz spisywał swoje życie” i „zginiesz śmiercią samobójczą”. Za swego przywódcę mieli anarchistę i logika Hansa Jaegera, który tworzył powieści nie po to, by przedstawiać w nich prawdę, lecz by ukazywać w nich siebie. Głośno propagował wolną miłość, a po cichu pisał, jak dużo ona kosztuje z powodu męczarni zazdrości. Jego słowa dotyczące kobiet: „Nadejdzie dzień, gdy wyswobodzą się z więzienia małżeństwa”, zainspirowały nie kobiety, ale mężczyzn do zamknięcia go w jak najbardziej prawdziwym więzieniu. W Norwegii Munch pokazał Dagny swój portret Hansa Jaegera z 1889 roku, nie dlatego, że był z niego dumny, chciał po prostu, by poznała go lepiej, niż mogła w czasie przelotnych spotkań w gospodach, gdy był wypuszczany z więzienia, do którego wtrącano go za każdym razem, gdy próbował opublikować jakąś swoją skandalizującą powieść.

Był to piękny obraz pięknego mężczyzny. Całe jego niebezpieczeństwo zawierało się w wyrazie oczu, którymi patrzył na nią zza okularów w drucianych oprawkach, jakby chciał powiedzieć: „Porzuć Norwegię, a pozwolę ci rozpiąć mój płaszcz”. Munch dałby jej to płótno, gdyby poprosiła. Dałby jej wszystko. Ona jednak nie poprosiła. Grupa z winiarni „Pod Czarnym Prosiakiem” traktowała wolną miłość nie tyle jako ideę społeczną – to wydawało się obecnie staromodne, nałożenie społecznych reguł na zachowanie jednostki wydawało się zbyt „skandynawskie” – ile jako przyzwolenie na lubieżność.

Wszyscy sprawiali wrażenie podnieconych. Był to skutek działania mocnych trunków, tytoniu i ciepła tu panującego w chłodną zimową noc, ale też tego, że w obecności młodej kobiety rządziły nimi ich kutasy. Wyczuwali, że wybierze któregoś z nich.
– A więc miałeś ją czy nie? – zapytał ponownie słynny dramaturg.
– Nie – odrzekł Munch.
– Oczywiście – powiedziała ona.
– Oczywiście tak czy oczywiście nie? – Więcej niż jeden z nich zażądał uściślenia.
– Oczywiście – odparła i wszyscy się roześmieli.
Zaproponowali jej coś do picia.
– Herr Türke ma ponad dziewięćset różnych trunków – zapewnili ją. – Na co masz ochotę?

Wiedziała, na co ma ochotę, ale grała na zwłokę. Rozglądała się niespiesznie, jakby liczyła butelki, by przekonać się, czy mężczyźni mówili prawdę. W istocie, butelki stały wszędzie – na półkach przy ścianach, za barem w rzędach, niczym widzowie wstrzymujący się z aprobatą, póki są zatkani korkami. Przysiadły też na parapetach gotyckich okien, zawierając różne ilości trucizny w płynie, zupełnie jak mali ludzie, którzy nie wiedzą, czy wyciągnęli ciemność z nocy, czy też dodali do niej swój dar niepamięci. Stały na grubych dębowych stołach, dając się pieścić tym z mężczyzn, którzy pomylili je z Dagny.
– Absynt – zdecydowała w końcu.
– Gustavie, kieliszek absyntu dla tej damy! – zawołał słynny dramatopisarz.
Potrząsnęła głową i się roześmiała.
– Butelkę – sprostowała.
Popatrzył na nią tak, jakby już była pijana, i wszystkim, co musi zrobić, było pozbawienie jej ubrania.
– Miło cię tutaj widzieć, Bengt – przywitała mężczyznę obok niego.
– Bengt! – wykrzyknął dramatopisarz. – To ty ją znasz?
Mięsistą ręką złapał za przedramię Bengta Lidforssa.
– Witaj, Dagny – odpowiedział Bengt, po raz pierwszy nie nazywając jej Frue Juel.

Patrzył na nią tak jak zawsze, z mieszaniną radości i zawstydzenia.
– Nasze rodziny się przyjaźnią – wyjaśniła.
– W Norwegii czy Szwecji? – zapytał dramatopisarz, puszczając ramię Bengta, ale jeszcze nie będąc w stanie pochwycić jej.
– W Kongsvinger – wymieniła nazwę swego rodzinnego miasta w Norwegii – i w Lund – to było miasto Bengta Lidforssa w Szwecji.
– Raczej się przyjaźniły – sprostował Bengt, znów przenosząc uwagę tych dwojga na siebie. – Przyjaźniły się, a nie: przyjaźnią.
– Obawiam się, że podczas swojej ostatniej wizyty w Lund zgorszyłam bogobojną rodzinę Lidforssów – stwierdziła Dagny.
– Wcale w to nie wątpię – orzekł dramatopisarz. – W jaki sposób?
– Za sprawą mojej młodszej siostry Hedwigi – odparł Bengt. – Frue Juel nosiła czarną suknię, która nie zwisała luźno tak jak ta, lecz przylegała ściśle do jej ciała. Paliła. Piła absynt. Miała zielony pasek z krokodylej skóry i ściągała nim mocno suknię, tak że jeszcze bardziej eksponowała jej kształty. Hedwiga uznała ją za demona. Zaczęła się domagać takiego samego stroju dla siebie.

Dramatopisarz zaprzestał na chwilę prób wyobrażenia sobie jej w tej sukni i przeniósł wzrok na Bengta.
– Założę się, że ty sam miałeś na niego ochotę – powiedział złośliwie i niepotrzebnie.
Dagny najbardziej fascynowało w Bengcie nie to, że kochał mężczyzn, ale to, że kochał mężczyzn i ją.
– To nie było miłe – zganiła dramatopisarza.
Jedyną zagadką w nim było to, czego bardziej nienawidzi: krytyki czy kobiet.
– Czy ty wiesz, kim ja jestem? – zapytał.
Dotknęła go wtedy po raz pierwszy, delikatnie, końcami palców.
– A co? – odparła. – Wypiłeś już tak dużo, że nie pamiętasz?
Bengt na szczęście odzyskał pewność siebie oraz dobry humor i roześmiał się głośno. Musiał złapać ją za ramiona, żeby nie upaść.

Pojawiła się jej butelka. Samotna na tacy, jeśli nie liczyć szklanki wody i pustego kieliszka. Gustav wypowiedział niepotrzebnie, ale czarująco jej imię.
– A co dla ciebie? – zawołała do Muncha.
Została od niego oddzielona w tym wirze towarzystwa, dla którego kontrapunktem był spokój granych na pianinie nokturnów Chopina. Miała tak duże wzięcie, że nie potrzebowała już obok siebie malarza. Wzięła go nie dla towarzystwa – tego nigdy jej nie brakowało, ale dla poczucia bezpieczeństwa, które jej zapewniał kosztem własnego. Nie musiała pić, ale lubiła to. Munch natomiast bez wątpienia tym razem musiał.
– Podaj mu koniak – powiedziała do Gustava, gdy nalewał absynt do jej kieliszka (tej grzeczności nie wyświadczał męskiej klienteli).
– Który? Mam ich dziesiątki – odparł z dumą.
Zaczął je wymieniać. Francuskie nazwy wychodziły z niemieckich ust zniekształcone niczym zgniecione cukierki:
– Rouyer Guillet, Bennefont, Pascal Combeau… Który?
Mam ich kilkadziesiąt.
– Naturalnie, że masz – odrzekła. – Wszyscy o tym wiedzą. Oczywiście chodzi mi o najlepszy. Jakiż by inny. Twój najlepszy koniak.
– Ach! – wykrzyknął Herr Türke, dotykając jej ramienia, jakby chciał samemu sobie udowodnić, że ma do czynienia z istotą z krwi i kości, a nie zjawą. – Mam Albert Robin, rocznik 1860. A także Chaloupin, rocznik 1807. I Piecel de Saint-Jacques, rocznik 1802. Mam jeszcze jeden z tego rocznika i również Saint-Jacques – Pierre Celestin.
– 1802! – oświadczyło kilku mężczyzn i zaczęli się przekrzykiwać: – W tym roku urodził się Wiktor Hugo! Schelling napisał Brunona! Urodził się nieszczęsny Wilhelm Hauff! Gwiazda podwójna! Dumas ojciec! Posąg Napoleona Canovy!

To ostatnie wypowiedział niesamowicie przystojny młody mężczyzna, młodszy od niej, blondyn, niemal niezauważalnie łysiejący. Wykrzyknął swoje „Posąg Napoleona Canovy” z norweskim akcentem i takim tonem, że nie sposób było odgadnąć, którego z nich – Napoleona czy Canovę – wielbi bardziej.
– Musi im pani wybaczyć, Fräulein – powiedział Gustav Türke – nieustannie konkurują ze sobą umysłami, bojąc się rywalizować innymi częściami ciała.
Wzięła go za rękę.
– Twój najlepszy koniak dla wielkiego malarza – wyszeptała.
Munch uśmiechnął się do niej z drugiego końca stołu. Dramatopisarz zmierzył go groźnym spojrzeniem, bawiąc się jej palcami.
– Min kära herr Strindberg – dała mu tę satysfakcję, że zwróciła się do niego w języku, w którym pisał swe słynne sztuki.
– Ach! – wykrzyknął radośnie, po czym zaczął ją raczyć opowieściami o tym, jak nadał tej winiarni nową nazwę, o swoich związkach z E.T.A. Hoffmannem i Heinrichem Heinem oraz o wielkim i niespokojnym kompozytorze Robercie Schumannie, który uwielbiał ich obu, a także patronach tego przybytku w pierwszej połowie wieku, który Francuzi uparli się obecnie nazywać „końcem pewnej epoki”.

Kiedy Strindberg wspomniał o Schumannie, mężczyzna przy pianinie momentalnie przestał grać nokturn G-dur Chopina i rozpoczął Aufschwung. Przekształcił on pianistę z pogodnego młodego człowieka w demona – nieomal lewitował pod wpływem uderzeń w klawisze.
– Kto to? – zapytała.
– Schumann – odparł dramaturg protekcjonalnie.
– Wiem, jestem pianistką – powiedziała – miałam na myśli mężczyznę, który gra.
– Jak możesz nie wiedzieć? – Strindberg śmiał się swoim zduszonym śmiechem nawet wtedy, gdy już wypowiedział nazwisko młodego człowieka: – To Stanisław Przybyszewski.
– Polak? – zapytała.
Spojrzał na nią jak na kretynkę.
– Jak go zwą normalni ludzie?
– Dla ciebie jest Przybyszewskim – odparł.
– Przybyszewski – powtórzyła, a młodzieniec odwrócił się i patrzył na nią tym razem tak długo, że się w nim zakochała, po czym potrząsnął dziko głową, jakby chciał odtrącić jej uczucie, i powrócił do gry.

Pozwoliła Strindbergowi zabrać się do domu, nie tej nocy ani następnej, lecz innej, kiedy zaczęła być zmęczona widokiem promieni porannego słońca wślizgujących się do środka zza wielobarwnych butelek w oknach winiarni „Pod Czarnym Prosiakiem”. Munch był zajęty malowaniem i mog ła co najwyżej znów się przespać z Carlem Schleichem, którego było jej zwyczajnie szkoda, kiedy został w zasadzie wygnany z winiarni tej pierwszej nocy z powodu ich zbiorowej zazdrości, że skomponował dla niej piosenkę, straszną piosenkę, to prawda, ale na tym polegał jego urok. A ponieważ był równie strasznym kochankiem, co trubadurem, to wolała już, kiedy śpiewa, niż się z nią kocha, a poza tym okazało się, że on też woli śpiewać.

Strindberg nie wydawał się taki sam jak w towarzystwie, to znaczy w towarzystwie mężczyzn. Sam na sam z kobietą był cichy, niemal nieśmiały, trzymał ręce przy sobie i tylko wzrokiem prosił o dotyk. (Stopy, dziwnie blade i delikatne, trzymał zanurzone w zielono-białej balii). Podał wiele powodów, dlaczego nie powinien się z nią kochać. Będąc sam z kobietą, pozwolił sobie stać się zdobyczą, a jej myśliwym. Jeśli go pragnęła, musiała pokonać jego strach przed nią. To prawda, ofiarował jej siebie, jednak uczynił to, sprowadzając się do rangi człowieka, którego nigdy by nie zapragnęła.

Była to najosobliwsza forma uwiedzenia, z jaką kiedykolwiek Dagny się spotkała. Chciała się z nim przespać. Jednak będąc z nim sam na sam, zrozumiała, że musiałaby się posunąć do uwiedzenia go.
Powiedział jej, że niedawno się rozwiódł. To było straszne.
– Nazywała się Siri – oświadczył.
– Jak się teraz nazywa? – zapytała.
Strindberg wyglądał jak zbity pies.
– Wybacz ten czas przeszły – usprawiedliwiał się.
– Obecne jej imię to Dziwka.
Potem opowiedział jej o prawdziwej dziwce. Poszedł do niej nie po to, by ją zerżnąć, ale na badanie kutasa.
– Choroba? – zapytała Dagny.
Strindberg potrząsnął głową.
– Rozmiar. Bałem się, że nie zadowalam żony, bo wtedy Siri nią jeszcze była. Poszedłem więc do znawczyni. I wiesz co? Wyraziła aprobatę, chociaż sine laude. Władasz łaciną?
Dagny wybuchnęła śmiechem.
– Ledwo znam niemiecki. Chociaż trochę czytam po łacinie. Chyba tak jak wszyscy. Po niemiecku zresztą też – przeczytałam całkiem dużo książek w tym języku.
– No cóż – westchnął – nie będę cię teraz uczył. W każdym razie znaczy to, że zaliczyłem, choć bez wyróżnienia.

Spojrzał na nią, jakby spodziewał się, że od niej dostanie wyróżnienie, którego poskąpiła mu prostytutka. Ona jednak nie miała zamiaru tego zrobić. Ciągnął więc dalej:
– A teraz kocham się w mężatce.
– Przykro mi – stwierdziła Dagny.
– Przykro ci z mojego powodu czy z jej? – zapytał.
– Przykro mi ze względu na jej męża – odrzekła.
– Mówiono mi, że jesteś wyznawczynią wolnej miłości – powiedział z nadzieją.
– Tylko na swój użytek – odparła i roześmiała się, ponieważ niechcący wyznała prawdę.
– Twój śmiech jest zakaźny – orzekł. – Zauważ, że nie powiedziałem zaraźliwy. Osoba nie śmieje się z tobą. Ona jest atakowana twoim śmiechem. Twoim śmiechem, a nie twoim roześmianiem. Nie samym twoim śmianiem się, tylko twoim śmiechem. Sprawia, że wydajesz się otwarta na wszystko.
– Bo jestem – przyznała.
I roześmiała się ponownie, by stwierdzić w następnej chwili, że również to jest prawdą.
Wydawał się wystraszony.
– Ma na imię Gabrielle – rzucił. – Niezbyt piękne imię, prawda? Podobnie jak twoje.
Dagny w dalszym ciągu czuła rozbawienie tym dziwnym człowiekiem.
– Zgadzam się. Nawet moje siostry noszą ładniejsze imiona niż ja. Gudrun. To najstarsza. Potem przyszłam na świat ja, a po mnie Astrid i w końcu Ragnhild, moja ulubienica.
– Podoba mi się Astrid – ocenił Strindberg. – To znaczy imię. Pozostałe nie są lepsze od tego, które ty nosisz. Twoi rodzice to okrutni ludzie.
– Och, bardzo – zgodziła się, choć nic nie mogło być odleglejsze od prawdy. – Opowiedz mi coś więcej o tej swojej Gabrielle.
– Nie jest moja – odparł. – Należy do Tavaststjerny, swojego męża. Powiedziałem, że ją kocham. Nie, że ją mam. Albo że ona ma mnie.
– Tavaststjerna jest poetą – wtrąciła Dagny.
Strindberg nie krył zaskoczenia.
– Znasz jego utwory?
Skinęła głową.
– Pisze po fińsku – wyjaśniła. – Czy kiedykolwiek próbowałeś czytać po fińsku? Znam tylko jego nazwisko. A teraz również piękne imię jego żony.
– Zapomnij o niej – nakazał jej Strindberg. – Żałuję, że o niej wspomniałem. Poza tym jestem po słowie. To na razie tajemnica.
– Naprawdę? Z kim?
– Nazywa się Maria Friederike Cornelia Uhl.
– A jak ty się do niej zwracasz? – zapytała.
– Frida – odparł.
– Cóż za ulga – westchnęła, ale nie rozśmieszyła go ta żartobliwa uwaga.
– Frida – powtórzył, po czym rozejrzał się po swym nędznym pokoiku, aż wreszcie jego wzrok spoczął na łóżku, które miało czyste posłanie, i to jedno nie pozwalało tego pomieszczenia nazwać zapuszczonym.

 
Wesprzyj nas