„Z Kłosem przez życie” to spisana przez Jagodę Opalińską biografia jednej z najbardziej charakterystycznych postaci polskiego kina – Romana Kłosowskiego.
W tym roku aktor świętuje sześćdziesiątą rocznicę swojej pracy artystycznej. Widzowie pokochali go za rolę Maliniaka w serialu Jerzego Gruzy „Czterdziestolatek”. Roman Kłosowski na swoim aktorskim koncie ma jednak nieporównanie więcej ról teatralnych niż filmowych czy telewizyjnych. Debiutował w 1953 roku w sztuce „Sen nocy letniej” w reż. Jana Kreczmara. Potem były role w „Przygodach dobrego wojaka Szwejka”, „Operze za trzy grosze”, „Rewizorze” i wielu innych spektaklach.
Jak mówi o nim Zbigniew Korpolewski, wieloletni dyrektor Teatru Syrena:
Bohater tej książki nie wymaga dodatkowej rekomendacji. Jest artystą wszechstronnym – aktorem, reżyserem, a nawet dyrektorem i w jakimś sensie celebrytą nominowanym przez publiczność, mimo swojej wrodzonej skromności, nieśmiałości i wielkiego poczucia humoru na swój temat. Jest jednym z najlepszych i najpopularniejszych współczesnych aktorów komediowych.
Widzowie Go pokochali w kultowej postaci Maliniaka. Ta w gruncie rzeczy drugoplanowa rola w serialu telewizyjnym Czterdziestolatek Jerzego Gruzy i Krzysztofa Teodora Toeplitza dzięki kunsztowi aktorskiemu i wdziękowi Romana Kłosowskiego stała się Jego wielkim sukcesem i… zmartwieniem zarazem. Zmajoryzowała wszystkie Jego dotychczasowe dokonania artystyczne, a było ich wiele zarówno w filmie i teatrze, jak i na estradzie czy w kabarecie. Jest przecież Romek czarującym, powszechnie lubianym aktorem mimo nienadmiernego wzrostu, nienachalnej urody ani rzucającej się w oczy zbyt szczupłej sylwetki; jak sam o sobie mówi – jest przystojny inaczej… A jednak potrafił rozkochać w sobie tłumy wielbicielek i wielbicieli.
Swoją pozorną nieporadnością ruchową, ciągłym zdziwieniem na pełnej naiwności i melancholijnej tęsknoty za wiedzą, pięknej fioletowej twarzy – wywołuje huragany śmiechu i zaraża radością całą widownię. Oczywiście jak każdy rasowy komik marzy o rolach dramatycznych czy lirycznych. Zagrał ich zresztą kilka z pełnym zaangażowaniem swojego aktorskiego warsztatu, budząc szacunek i uznanie widzów, lecz publiczność kocha Go ciągle za… Maliniaka.
Osobiście cenię Go najwyżej jako aktora filmowego i uważam, że w tej dziedzinie jeszcze nie powiedział ostatniego słowa. Wiem jednak, że On sam najczulej kocha teatr, a w nim role romantyczne i tragiczne. Zagrał na scenie wiele znakomitych postaci, których wspomnienie znajdą Państwo w tej książce.
Jagoda Opalińska
Z Kłosem przez życie
Wydawnictwo Prószyński Media
Premiera: 25 kwietnia 2013
Przed pierwszą odsłoną czyli wstępniak absolutny
Zbigniew Korpolewski
To, co za chwilę napiszę, a Państwo (być może) przeczytają, będzie niekoniecznie obiektywne. Powiem więcej – może się wydać silnie subiektywne, co poniżej spróbuję wyjaśnić. W tym roku przypada sześćdziesiąta rocznica pracy artystycznej Romana Kłosowskiego, zwanego w środowisku aktorskim Kłosem, Romulą lub Romusiem. Osobiście wolę Go nazywać Romanem lub Romkiem. Jubilata, czyli współautora i bohatera tej książki, poznałem pod koniec lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku, więc można śmiało powiedzieć, że znamy się już drugi wiek. Jest to, jak z tego wynika, znajomość długowieczna, zasługująca na osobny jubileusz.
Początkowo była to znajomość jednostronna – zawarta w kinie. Ja w charakterze widza, On na ekranie w świetnej, klasycznej już dzisiaj komedii Tadeusza Chmielewskiego Ewa chce spać. Na film poszedłem, żeby podziwiać piękną i modną wówczas aktorkę Barbarę Kwiatkowską (późniejszą żonę Romana Polańskiego), a z kina wyszedłem oczarowany Lulkiem, kandydatem na złodzieja, którego grał Roman Kłosowski. Film obejrzałem jeszcze kilka razy, co utrwaliło mój podziw dla Lulka. Z czasem swój podziw przelałem na Kłosowskiego.
Osobiście poznałem Romka parę lat później i były to głównie relacje zawodowe, lecz przerodziły się w przyjaźń trwającą do dzisiaj. Nasze drogi krzyżowały się wielokrotnie i wielorako. Pisałem dla Niego monologi, skecze, dialogi radiowe, telewizyjne, kabaretowe i estradowe, a nawet pełnospektaklowe przedstawienie teatralne z okazji trzydziestopięciolecia pracy artystycznej Sprawa Romana K. – wystawione przez teatr Syrena w Warszawie, w reżyserii Janusza Bukowskiego.
Sam reżyserowałem wiele przedstawień z udziałem Romka, miałem też niekłamaną przyjemność występowania z Nim w teatrze i na estradzie. Przez kilka lat dyrektorowałem Mu w teatrze Syrena. Nigdy nie nadużywał naszej przyjaźni, zawsze tytułował mnie „panem dyrektorem”, co mnie niezmiernie śmieszyło. Piszę o tym na dowód, że bohatera tej książki znam dobrze w równym stopniu zawodowo, jak i prywatnie. Oszczędzę Państwu szczegółów biograficznych i okolicznościowych anegdot, bo te znacznie dokładniej przedstawią autorzy tej książki, którą czyta się z dużą przyjemnością. Kłosowski jest szczery do bólu, a profesor Opalińska zrezygnowała z bardzo już ogranej formy wywiadu -rzeki i zastosowała narrację bohatera w pierwszej osobie wypowiadaną pięknym językiem. Chwała Jej za to.
Bohater tej książki nie wymaga dodatkowej rekomendacji. Jest artystą wszechstronnym – aktorem, reżyserem, a nawet dyrektorem i w jakimś sensie celebrytą nominowanym przez publiczność, mimo swojej wrodzonej skromności, nieśmiałości i wielkiego poczucia humoru na swój temat. Jest jednym z najlepszych i najpopularniejszych współczesnych aktorów komediowych. Widzowie Go pokochali w kultowej postaci Maliniaka. Ta w gruncie rzeczy drugoplanowa rola w serialu telewizyjnym Czterdziestolatek Jerzego Gruzy i Krzysztofa Teodora Toeplitza dzięki kunsztowi aktorskiemu i wdziękowi Romana Kłosowskiego stała się Jego wielkim sukcesem i… zmartwieniem zarazem. Zmajoryzowała wszystkie Jego dotychczasowe dokonania artystyczne, a było ich wiele – zarówno w filmie i teatrze, jak i na estradzie czy w kabarecie.
Jest przecież Romek czarującym, powszechnie lubianym aktorem, mimo nienadmiernego wzrostu, nienachalnej urody ani rzucającej się w oczy zbyt szczupłej sylwetki; jak sam o sobie mówi – jest przystojny inaczej… A jednak potrafił rozkochać w sobie tłumy wielbicielek i wielbicieli. Swoją pozorną nieporadnością ruchową, ciągłym zdziwieniem na pełnej naiwności i melancholijnej tęsknoty za wiedzą, pięknej fioletowej twarzy – wywołuje huragany śmiechu i zaraża radością całą widownię. Oczywiście jak każdy rasowy komik marzy o rolach dramatycznych czy lirycznych. Zagrał ich zresztą kilka z pełnym zaangażowaniem swojego aktorskiego warsztatu, budząc szacunek i uznanie widzów, lecz publiczność kocha Go ciągle za… Maliniaka.
Osobiście cenię Go najwyżej jako aktora filmowego i uważam, że w tej dziedzinie jeszcze nie powiedział ostatniego słowa. Wiem jednak, że On sam najczulej kocha teatr, a w nim role romantyczne i tragiczne. Zagrał na scenie wiele znakomitych postaci, których wspomnienie znajdą Państwo w tej książce. Bardzo cenię Jego Szwejka, ale też wiele ról filmowych, chociaż i na estradzie oraz w kabarecie nie ma sobie równych. Ma talent rozległy i jest aktorem wielkich możliwości, przy tym człowiekiem rzetelnym, kolegą lojalnym, na którego zawsze można liczyć. I jeszcze jedno – niech Państwa nie myli Jego pozorna plebejskość.
Za tą dość pospolitą zewnętrznością kryje się spora wiedza i oczytanie. Jest bowiem człowiekiem starannie wykształconym, znającym doskonale fach aktorski i reżyserski. Przez kilka lat prowadził swój łódzki teatr w sposób atrakcyjny i interesujący, co zaświadczyć może publiczność, która go licznie odwiedzała i gorąco oklaskiwała. Wszystkie szczegóły tej kariery zawiera książka Z Kłosem przez życie – napisana pięknym językiem Jagody Opalińskiej w formie porywającej narracji Romana Kłosowskiego.
Moim zdaniem ta książka ma jedną jedyną wadę: nie ja jestem jej autorem. Tyle że nie jestem pewien, czy równie dobrze bym ją napisał. Autorzy podzielili tekst na odsłony – to bardzo słuszne, bo teatr składa się z zasłon. Pierwsza to kurtyna, następna to kulisy, no i wreszcie życie zakulisowe, najmniej dostępne dla widza. Autorom udało się uchylić i tę ostatnią zasłonę. O powodzeniu zadecydują czytelnicy, czyli publiczność, a w teatrze publiczność decyduje o sukcesie.
Ostatnie lata były dla bohatera tej opowieści wyjątkowo trudne. Postępująca, nieuleczalna choroba oczu pozbawiła go w znacznym stopniu środków aktorskiego wyrazu. On jednak się nie poddał. Mimo 84 lat, 80-procentowej utraty wzroku – Maliniak nie abdykował. W tym względzie jest fenomenem w skali światowej. Roman Kłosowski gra nadal i za to Go wszyscy kochamy!
Odsłona I
To jeszcze nie prolog, co najwyżej notatka w programie
Wrzesień 1949. Nie pamiętam, jaka była wtedy pogoda. Może trawa na skarpie przy Oboźnej pachniała jeszcze wakacjami. A może akurat lecący od Powiśla wiatr niósł pierwsze jesienne chłody. Natomiast widzę wyraźnie tamtego dwudziestolatka, który usiłuje spojrzeniem spode łba zamaskować szczeniacką fizjonomię. Widzę, jak szybko przechodzi w stronę ulicy Kopernika. Celem marszu jest świeżo odbudowany gmach CRZZ, gdzie dolne sale dzierżawi Państwowa Szkoła Aktorska. Przy wejściu grupa studentów rozmawia o planie zajęć z pochylonym nad kartką starszym panem. Warto posłuchać, zwłaszcza że wszystko brzmi egzotycznie: ruch sceniczny, etiudy aktorskie, kompozycje dialogu. Chłopak, choć mocno speszony, też przemyca pytanie o zakres egzaminów. W odpowiedzi słyszy: „Pokaż się, człowieku”, co natychmiast robi. Wówczas otrzymuje pierwszą szkolną ocenę: głos dobry, ale nic poza tym.
Rany boskie! Kop tym mocniej bolał, że okazał się autorstwa Aleksandra Zelwerowicza. Dziś sądzę, że jedynie moja ówczesna szaleńcza determinacja tłumaczy fakt przyjścia na egzamin. Zresztą również pierwszy szum wśród grona pedagogów nie rokował dobrze. Usłyszałem coś o trudnych warunkach i… ruszyłem do ofensywy. Przedstawiam fragmenty Kwiatów polskich, sięgam też po prozę Václava Řezáča. Szum nieco cichnie. Teraz bierze mnie w obroty znany z ciętych ripost, o czym wówczas nie miałem bladego pojęcia, profesor Jerzy Kreczmar:
– Proszę pana, a kogoż chciałby pan grać, zważywszy na dość szczególną aparycję?
Ratuj się kto żyw! Informuję komisję, że dzięki mojej roli Grabca w szkolnym przedstawieniu koledzy przeczytali całą Balladynę. Jeszcze coś dopowiadam o wyborze skomplikowanych, zagubionych charakterów. Kilka osób z komisji chyba zaczyna mnie obserwować. Natomiast nieustępliwy Jerzy Kreczmar drąży temat:
– Grabiec to pierwszy w okolicy amant, natomiast pan chciałby go wepchnąć w okowy charakterystyczności. A co z pana wzrostem?
Przeczuwając, że zaraz stracę resztki sił, rozglądam się rozpaczliwie. Dostrzegam za stołem Mariana Wyrzykowskiego i odpalam ostatni nabój:
– Widziałem, jak profesor Wyrzykowski wspaniale gra Hamleta, choć cały czas nosi buty na koturnach. Ja również mógłbym wsparty wysokim obcasem pokazać Grabca uwodziciela.
Cała komisja, notabene łącznie z Marianem Wyrzykowskim, ryknęła śmiechem.
A Zelwer, klepiąc się po brzuchu, krzyknął:
– Grajże, chłopcze, Grabca na koturnach i nie tylko, skoro tak o scenie marzysz!
Odsłona II
Biała Podlaska – starty i falstarty
Moje miejsce. Ojczyzna-matczyzna. Wyjeżdżałem stąd w czterdziestym ósmym roku już nie jako dzieciak, ale jeszcze nie mężczyzna. Emocjonalne i umysłowe ni to, ni sio. Natomiast miałem za sobą organiczną świadomość ciepłego, troskliwego gniazda. Dom, ten rodzinny na Garncarskiej 15 w Białej Podlaskiej, niósł mnie u startu i niesie po dziś dzień. Bez tamtych pejzaży nie byłoby mojego aktorstwa, kluczowych emocji, szczerze powiedziawszy – nie byłoby mojej duszy.
Tato Kazimierz, patriota, rzemieślnik o przedwojennym szlifie. Honorowy, uczciwy, pracowity. Nosił się serio, ale gdzieś tam w środku pielęgnował dobrotliwe żarty. Mama Franciszka, najlepsza z najlepszych. Serce i wdzięk. Cieplutka, gospodarna, wyrozumiała. Jeśli zdarzały się braki finansowe, nigdy nie dotykały dzieciarni. Rodzice otaczali nas wyjątkowo klarowną miłością. Po prostu kochali i po prostu dbali. Taki piękny zastrzyk codziennych więzi. Chociaż akurat moja pozycja wyskrobka, ugruntowana dwiema starszymi siostrami Iną i Leną, gwarantowała in statu nascendi konkretne przywileje.
Szybko je odkryłem. Tu prośba, tam łza, obok całus i już są profity. Lepszy deserek, wydziergany sweterek, a przede wszystkim familijne grono pomagierek. Tatulo się tym rymowankom-otulankom cierpliwie przyglądał, aż któregoś dnia wziął mnie pod warsztatową kuratelę. Czasy były wojenne, chodziłem już na tajne komplety i mogłem równocześnie zdobywać zawód. Niby tak, móc, mogłem, lecz gdy ojciec ujrzał pierwszy produkt – z nazwy walizka, z wyglądu kubeł śmieciarza – zmienił strategię, a wcześniej wydał oświadczenie:
– Romuś, słuchaj i zapamiętaj. Ludzie o moich rękach mówią, że są złote. Niestety, ciebie, synu, Bozia ubrała w palce z gówna. Trzeba szukać innej drogi.
Tatusine słowo – rzecz święta. Co prawda trochę się łudziłem, że przed nową drogą odpocznę. Ale gdzie tam. Wojna się skończyła i wróciły natychmiast szkolne tory. Od pierwszego dzwonka plan lekcyjny kiepsko rokował. Oczywiście, że w ławce szkolnej jest lżej niż w warsztatowych cuglach, ale licho wie po co tyle zajęć, skoro Biała czeka, aby ją wzdłuż i wszerz oblatywać.
Taki kurs będzie o niebo ciekawszy niż wzory chemiczne. Dziewczynę się przyuważy, papierosa zapali. Biedne matczysko szalało, żebym się wreszcie ustatkował… Aha, byłbym zapomniał. Jeszcze jeden obok rymarskiego falstart. Intencja, owszem, owszem, szlachetna. Chciałem wspomóc finansowo najstarszą siostrę. Ina akurat wyrastała z nastolatki, miała więc rozmaite ubraniowe potrzeby, a fundusz osobowy skromny. Dlatego dobry braciszek, oceniwszy realia, przygotował fantastyczny biznesplan. Najpierw dzień i noc budowałem klatki. Efekt okazał się ciut koślawy, lecz tworzył zaplecze. Tam bowiem ulokowałem królicze pary.
Zwierzątka sympatyczne, chętne do rozrodu i na okrągło głodne. Ba, nie ma nic trudnego dla hodowcy przebiegłego. Gdy wieczór nadchodził, obskubywałem ile wlezie pobliskie łąki. Zaopatrzeniowy proceder kwitł. Króliki również. Ja już oczyma wyobraźni liczyłem zyski. Niestety, któregoś ranka pojawił się sąsiad, wrzeszcząc wniebogłosy, że ten smarkacz Romek depcze mu pastwisko i wykopuje dziury. Cholerny świat, tato błyskawicznie wstrzymuje cały proceder. Sygnał o aprowizacyjnych kłopotach szatańskim trybem dociera do grona moich podopiecznych. Kolejnej nocy futerkowe towarzystwo bierze sprawy w swoje łapy. Nazajutrz oglądam pobojowisko. Klatki w rozsypce, królików ani śladu. Tym sposobem hodowlany interes nim się rozkręcił, już padł.
Czyli z którejkolwiek strony iść, wyłania się szkolny horyzont, a dokładnie druga klasa gimnazjum imienia J.I. Kraszewskiego. Jesienią czterdziestego czwartego roku, u startu wznawianej regularnej nauki tylko trzech rzeczy byłem pewien. Rzemiosło mnie przerasta, do interesów nie dorastam i w matematykę nie wrastam. Pierwsze dwie opcje zginęły śmiercią naturalną. Trzeci kierunek spacyfikowała pani Karolina Beylin. Co i jak, opowiem, lecz wcześniej niech się ujawnią wspominki – żal, że już nieobecnych – kolegów.
Jurek Naumiuk, ogromny entuzjasta sportu, absolwent warszawskiego AWF-u, wieloletni nauczyciel gimnastyki, wydał ciepły werdykt, z którym chętnie się identyfikuję.
„Zapamiętałem go też jako zapalonego sportowca. W tamtych latach piłka nożna była główną rozrywką nastolatków. Kopaliśmy ją namiętnie przy każdej nadarzającej się okazji na podwórkach i błoniach. W gronie pasjonatów piłki był też Romek. Widział siebie również w roli piłkarza albo boksera”.
Proszę państwa, rzeczywiście trenowałem non stop. Marzyłem o wadze piórkowej i golach nie do obrony. Tylko że owym planom często przeszkadzały godziny lekcyjne, natomiast świetnie służył modus vivendi wagarowicza. Ale Bogu dzięki, że wśród szkolnych murów coś się ruszyło. Drugi kolega, Dzidek Wacław Kononow, rzutki inżynier rolnictwa, dostrzegł pod moim sportowym uniformem temperament ekscentryka i zdolności literackie.
„Miałem wrażenie, że bardzo chciał innym imponować, pokazać, na co go stać. Zwracał na siebie uwagę drobnymi gestami, ot, choćby zapalaniem papierosa w miejscu niedozwolonym. Romek wiele pisał. Wykorzystywał talent do pisania coraz lepszych recenzji w gazetce szkolnej. Najpierw kierował nią Stefan Grodzicki, a potem Czesław Nowicki, znany też po latach jako telewizyjny Wicherek. Czasem Romek bywał kąśliwy w recenzjach”.
Tutaj rzeczywiście zadziałał Stefan Grodzicki – wspaniały człowiek, poeta, prozaik, aktor i reżyser amatorskiego Teatru Ziemi Podlaskiej – wówczas starszy druh i życzliwy przewodnik. Otóż Stefan dostał główną rolę w sztuce Karoliny Beylin – Wtorek 16 grudnia. Pani Karolina, znana varsavianistka, krytyk teatralny, ukrywała się w czasie okupacji na naszych terenach pod nazwiskiem Maria Maliszewska i tuż po wojnie rozpoczęła pracę anglistki u Kraszewskiego i w liceum Emilii Plater. Szukano chłopaka do roli Matołka Jacusia. Mnie wyłowił Stefan. Nie ukrywam, że pasowałem kropka w kropkę. Tak też się rozegrałem. I ruszyła machina szkolnych występów.
Byłem wtedy w klasie humanistycznej Platerki, którym to liceum zarządzała profesor Aniela Walewska. Świetna polonistka, a moja nauczycielka z tajnych kompletów. Repertuar szkolnej sceny nabierał barw. Umierałem jako legionista Iskra z Gałązki rozmarynu Zygmunta Nowakowskiego. Figlowałem w diabelskim kostiumie – Betlejem Rydla – który mi pięknie uszyła mama Alinki Marczukówny, później Aliny Tepli, cenionej dziennikarki. No i mówiłem tekstem Balladyny, portretując Grabca.
Premiery, dusery, brawa. Obok pochwał zyskałem krótkotrwałą dyspensę. Mianowicie dowcipny profesor matematyki Aleksander Swarcewicz nagrodził moje role przyrzeczeniem: „Romek, masz u mnie dostateczny, piłuj dalej aktorstwo”. Matko Święta, wzory i równania czym prędzej upchnąłem do kąta. Tylko że profesora Swarcewicza wkrótce pociągnęła kariera naukowa, a ja wpadłem pod kuratelę sprawiedliwej, acz surowej profesor Marii Pyszyńskiej. Dyspensa natychmiast straciła ważność, a co ja straciłem, ujawnię za moment.
Teraz muszę zaznaczyć, że przy teatralnych zajęciach, dzięki wsparciu grona filologów – obok Anieli Walewskiej m.in. Halina Łuczycka, Edmund Szejnert, Bronisława Mazurkiewicz („Puella”) – nabierałem językowej ogłady. Prowadząc koło literackie, wolno bo wolno, lecz ładziłem lekturowy galimatias. Pamiętam też nasze wycieczki teatralne, gdy oklaskiwaliśmy w Polskim Ludwika Solskiego (Grube ryby). Potem ustawiła się długa kolejka warszawsko-przyjezdna, aby ucałować Mistrza w koniuszki palców!!
Prezesura koła literackiego i filologiczny nadzór wiązały moje bezładne czytaniny z minimum porządkowym. Zwłaszcza że wcześniej prowadzący i Stefan Grodzicki, i Czesio Nowicki wykazali się rozmachem oraz dziennikarskim nosem. Teraz ja polerowałem styl, szukałem tytułów, wprowadzałem akapity i żartobliwe klamry. Uff, jak gorąco, ale też jaka praktyka, której pozytywy odczuwałem na reżyserii, ślęcząc przy scenariuszach.
Sport sportem, teatr teatrem, lecz mój ówczesny żywot znaczyły również miłosne uniesienia. Jadzia Jóźkowiakówna, Renatka Grzesiakówna, Halinka Wrzoskówna. Akurat Jadziny wzlot przerwał dramatyczny wylot. Co, Drogi Czytelniku, relacjonuje odsłona „Za kulisami przyjaźni”. Natomiast i tym wymienionym, i tym niewymienionym „białym” sympatiom dedykuję drzemiący dziesiątki lat w czeluściach szuflady wiersz małolata.
Jasiu, Jasiu moja miła,
żebyś ty mnie polubiła,
gwiazdę z nieba skradłbym ci ja,
żebyś ty mnie polubiła.
Proszę zachować spokój. Jasia, co prawda, uleciała w przestworza niepamięci, lecz z poetyckiego gąszczu wyłania się dusza romantyczna i dodatkowo skropiona podkradaną tatusiowi wodą kolońską. Mój miłosny trel szybował do gwiazd, redaktorsko-aktorskie projekty szły górą, a łobuzerska karawana toczyła się wąwozami i na przełaj. Nic więc dziwnego, iż dyrektor Stanisław Damrosz – urodzony pedagog – polecił mi zaszycie kieszeni, w nadziei że przynajmniej stanę prosto. Tu co prawda jest i okupacyjny ślad. Otóż wywijając kozły na podwórkowym wieszaku u kolegi Jurka Nowickiego, złamałem nogę, którą składał konował bez pojęcia. Odziedziczony w ten sposób chód kaczki-dziwaczki aktorsko przysposobiłem. Proszę zlustrować biegi Maliniaka. Co nie zmienia faktu, że dyrektorski apel słusznie korygował nonszalancką postawę ucznia. I tu konieczny obrazek.
Jurek Szukała, szkolny kompan – z profesji inżynier leśnik, nasz gościnny działkowy sąsiad, którego niedawno opłakiwaliśmy – lubił wspominać mój katechetyczny antrakt. Religię wykładał u Kraszewskiego życzliwy młodzieży ksiądz Edmund Barbasiewicz. Trwa lekcja, gdy ze strony ławki – Adaś Skoczylas, Romcio Kłosowski – dochodzi szum.
Ksiądz: Romek, czy to ty hałasujesz?
Romek: Ja nie hałasuję, tylko wcielam w życie słowa księdza.
Ksiądz: Nie rozumiem, jakie słowa.
Romek: No tak, ksiądz powiedział, kto w ciebie kamieniem, ty w niego chlebem. A Adaś podjada bułkę i nie chce się dzielić. To go szturcham, żeby dał choć kawałek, bo inaczej się usmaży w piekle.
Sławę mołojecką zyskały również moje wypracowania recytowane z pustej kartki, o których snuła zabawne anegdoty koleżanka Ada Jaroszewicz-Bąk. Niby wszystko, com ta miał, siedziało w łepetynie, ale oszukańczy proceder zahaczał o kuratorium. Akurat ten przekręt rozczytanemu smarkaczowi wymazano, ale już mój obuwniczy numer, zważywszy przedmiot, nie obronił się.
Odbywa się właśnie sprawdzian matematyczny u profesor Pyszyńskiej. Wiem, że nic nie wiem, i dalej czarna dziura. Proszony do tablicy, wyciągam gołe nogi i ogłaszam, że nie idę, póki butów nie włożę, a to będzie skomplikowane. Odpowiedź i dwója na świadectwie rozwiały wszelkie komplikacje. Zatem końcowy falstart, choć też po wielu latach, wśród nowojorskich plenerów nastąpiła szczęśliwa korekta. Szczegóły ujawniam w odsłonie „Estradowy zawrót głowy”. Teraz tylko ówczesna naga prawda. Pała z matmy, rodzicielska narada i ciepłe zaproszenie mieszkającej już w Warszawie siostry Iny. Jadę. Nie mam zielonego pojęcia, gdzie się będę uczył i pracował. Trzymam jednak w garści ojczyznę-matczyznę i ciągnę nitkę ze splotu polonistyczno-teatralnych prób. Czy to wystarczy, zobaczymy.
Zdarzały się falstarty, pojawiały starty. Zimą czterdziestego ósmego roku nastąpił wyjazd. Biała Podlaska odbija się w każdym z tych momentów. Zrozumiałe, że wraca również w jubileuszowym scenariuszu autorstwa Zbyszka Korpolewskiego Sprawa Romana K. Całą uroczystość przybliża odsłona „Uśmiech Syreny”, ale teraz dwa biograficzne fragmenty.
„(…) urodził się w Białej Podlaskiej, jest to jedyna biała plama w jego życiorysie”.
„Już od chwili pojawienia się na świecie, kiedy inne dzieci rosły na pociechę rodzicom (…), celowo nie wzrastał, zachowując posturę zdekatyzowaną, aby po latach tym łatwiej wkręcić się w kręgi teatralne”.
Nie ma co krążyć. Satyra prawdę mówi. Moja Biała i mój fizyczny kaliber dostarczały pospołu kluczowych energoartystycznych impulsów. Tytuł Honorowy Obywatel Białej Podlaskiej, obejmując zawodowy życiorys, sięga urwisa, który rozpoznawał tu każdy kamień. Ba, rozpoznawał, smakował i wciąż czuje się dłużnikiem swojego rodzinnego miasta.
Lubiłam oglądać 40-latka:)