Polska premiera książki “Operacja Argo” zbiegła się w czasie z premierą filmu zrealizowanego na jej podstawie przez Bena Afflecka. Historia najbardziej zuchwałej akcji ratunkowej w historii XX wieku to nie lada gratka dla miłośników trzymającej w napięciu akcji, pozwalającej zajrzeć za kulisy działań służb specjalnych.


Operacja ArgoCzwartego listopada 1979 roku tłum irańskich studentów wdarł się na teren amerykańskiej ambasady w Teheranie. Kilkudziesięciu pracowników placówki zostało zatrzymanych w charakterze zakładników. Trwający 444 dni kryzys wywołał prawdziwą burzę w świecie polityki, a jego skutki odczuwamy do dziś. To powszechnie znane fakty, natomiast mało kto wie, że równolegle do tamtych wydarzeń rozgrywał się dramat sześciorga dyplomatów zbiegłych z ambasady. Jeden ze starszych oficerów CIA, Antonio Mendez, opracował genialny, lecz szalenie ryzykowny plan ratunkowy, mający pozwolić wywieźć Amerykanów z Teheranu, nim Irańczycy odkryją ich obecność w mieście.

Dzięki wsparciu zespołu biegłych fałszerzy, zaangażowaniu w sprawę tajnych współpracowników CIA i czynnemu udziałowi w intrydze fachowców z Hollywood, Mendez mógł podać się za producenta nieistniejącej wytwórni filmowej i pod pretekstem poszukiwania plenerów do kręcenia nowego filmu science fiction, tytułowego „Argo”, poruszać się po stolicy Iranu bez większych przeszkód. On i jego współpracownik zdołali nawiązać kontakt z uciekinierami, po czym przewieźli ich przez granicę ogarniętego chaosem rewolucji kraju.

Po przeszło trzydziestu latach od tamtych wydarzeń wywiadowca uchyla rąbka tajemnicy i przedstawia szczegóły niezwykle złożonej i niebezpiecznej operacji. „Operacja Argo”, porywająca opowieść o fałszywych tożsamościach i międzynarodowej intrydze, stanowi świadectwo niezwykłej współpracy, jaka nawiązała się między Hollywood a jedną z czołowych agencji wywiadowczych świata.

Antonio Mendez służył w wywiadzie przez dwadzieścia pięć lat. Zalicza się do grona cenionych pracowników CIA – jego nazwisko znalazło się na liście pięćdziesięciu najlepszych agentów w całej historii istnienia organizacji, a za przeprowadzenie operacji ARGO zostało mu przyznane odznaczenie Intelligence Star of Valor.

Antonio Mendez, Matt Baglio
Operacja Argo
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka
Data wydania: 27.11.2012

***

Zaloguj się i skomentuj. Pośród autorów komentarzy losujemy nagrody książkowe.
Zobacz więcej informacji


OPERACJA ARGO – Antonio Mendez, Matt Baglio – fragment

Nic nie zapowiadało, by 4 listopada 1979 roku miał różnić się w jakikolwiek sposób od poprzedzających go dni. Żaden z pracowników ambasady zmierzających tamtego ranka do pracy nie spodziewał się, że wszyscy dyplomaci znaleźli się na celowniku. Bruce Laingen zwołał zebranie kierowników wydziałów, po którym on, Vic Tomseth i Mike Howland udali się do irańskiego ministerstwa spraw zagranicznych, by omówić tam sprawę przyznania immunitetu dyplomatycznego stacjonującym w Iranie amerykańskim żołnierzom.
Jedną z pierwszych osób, które zobaczyły wdzierających się na teren placówki członków milicji studenckiej, był John Graves, rzecznik prasowy ambasady. Graves pracował w Iranie od przeszło roku, więc miał za sobą przejścia w dniu św. Walentego.
Biuro prasowe znajdowało się tuż obok garażów, niedaleko bramy wjazdowej. Ktoś przeciął łańcuch łączący jej skrzydła i na dziedziniec wlała się fala demonstrantów. W tłumie przeważały kobiety. Niosły transparenty, na których można było przeczytać napisane po angielsku hasła don’t be afraid – „nie bójcie się” – i we only want to set in, gdzie przez pomyłkę użyto słowa set zamiast sit, zmieniając tym samym wydźwięk sloganu z niewinnego „chcemy jedynie zaprotestować” na „szybko stąd nie pójdziemy”. Członkowie milicji słusznie założyli, że strzegący ambasady żołnierze nie będą strzelać do kobiet, więc poszły one jako szpica. Tymczasem obserwujący wszystko przez okno Graves stał się świadkiem interesującego zdarzenia1. Któryś z protestujących podszedł w pewnym momencie do jednego z funkcjonariuszy wyznaczonych przez irański rząd jako ochrona pracowników ambasady, po czym obydwaj serdecznie się uściskali. Nie było to nawet specjalnym zaskoczeniem…
Personel placówki nie śpieszył się z podejmowaniem jakichkolwiek działań, mimo że protestujący poczynali sobie coraz śmielej na terenie kompleksu. W tamtym czasie pod ambasadą niemal codziennie zbierali się demonstranci skandujący: „Śmierć Ameryce!” czy „Precz z szachem!”, więc większość dyplomatów uznała, że i tym razem nie dzieje się nic szczególnego. Bojówkarze, przeprowadzając atak w Narodowym Dniu Studenta – uchwalonym dla uczczenia pamięci słuchaczy wyższych uczelni zabitych rok wcześniej przez siły porządkowe podległe szachowi podczas zamieszek na uniwersytecie w Teheranie – doskonale wiedzieli, co robią2. W upamiętniającej tamte wydarzenia demonstracji brało udział kilka milionów młodych ludzi, co pozwoliło napastnikom zachować anonimowość niemal do momentu wkroczenia na teren ambasady.
Zaledwie kilka minut po rozpoczęciu ataku archiwum zostało całkowicie odcięte od świata. Pracownicy nie mieli już wątpliwości, co się dzieje. Część stłoczyła się wokół ekranów wyświetlających obraz z kamer przemysłowych. Widok, jaki ujrzeli, zaskoczył ich całkowicie. Teren ambasady wypełniali demonstranci wymachujący transparentami i wykrzykujący hasło: We only want to set in! – szybko stąd nie pójdziemy. Chwilę później ekrany, jeden po drugim, zaczęły gasnąć. Studenci zrywali kamery z murów.

Większość personelu potraktowała zamieszki z dużą dozą stoicyzmu; niektórzy byli zaistniałą sytuacją po prostu poirytowani. Początkowo wydawało się, że studenci chcą jedynie przemaszerować przez kompleks dyplomatyczny, wyskandować hasła protestu, okazać niezadowolenie i w stosownym czasie rozejść się do domów. Ponad panujący na zewnątrz harmider wybijały się co i rusz głosy – niektóre wzmacniane megafonami – powtarzające w kółko: We mean you no harm! We only want to set in! Nic wam nie zrobimy! Szybko stąd nie pójdziemy!
Nikt w ambasadzie nie podejrzewał nawet, że to, co wydawało się nieco zbyt rozbuchaną akcją protestacyjną, było w rzeczywistości starannie zaplanowanym atakiem. Młodzi ludzie zrzeszeni w ruchu wiernych imamowi muzułmańskich studentów przez wiele dni badali teren amerykańskiej placówki i sporządzali staranne mapy obiektu. Napastnicy przygotowali zawczasu przepaski na oczy dla prawie stu zakładników, których spodziewali się uwięzić, wzięli też dla nich zapas pożywienia.
Pierwotny plan zakładał trzydniową okupację ambasady i przedstawienie zarzutów szachowi oraz administracji Stanów Zjednoczonych3. Studenci liczyli jednak przede wszystkim, że doprowadzenie do kryzysowej sytuacji osłabi pozycję liberalnego rządu Bazargana. Gdyby premier zdecydował się na interwencję, nikt w Iranie nie miałby już wątpliwości co do prawdziwego oblicza umiarkowanych polityków – marionetek Zachodu.
Niektórzy z atakujących przynieśli ze sobą prowizoryczną broń: łańcuchy rowerowe, deski, nawet młotki, kilka zaś osób przybyło z pistoletami, co wyraźnie przeczyło późniejszym zapewnieniom, że demonstracja miała charakter wyłącznie pokojowy.
Zabarykadowano drzwi do archiwum, a chroniący ambasadę amerykańscy żołnierze natychmiast rozdzielili między siebie sprzęt przydatny podczas tłumienia zamieszek. Przygotowali amunicję do pistoletów i strzelb, po czym zajęli pozycje wewnątrz budynku. Widać było, że niektórzy aż rwali się do walki; adrenalina krążyła w ich żyłach. Jeden ułożył się na podłodze z bronią i amunicją w zasięgu ręki i niczym strzelec wyborowy obserwował teren za oknem przez celownik4.
Laingen, Tomseth i Howland wyruszyli właśnie w drogę powrotną ze spotkania w ministerstwie spraw zagranicznych. Ledwie ich samochód zdążył włączyć się do ruchu, gdy przez zamontowane wewnątrz radio odezwał się Al Golacinski, który kazał im natychmiast zawrócić.
– Po ośrodku krążą setki ludzi – uprzedził. A trzech dyplomatów zrozumiało, że nawet jeśli zdołają dotrzeć do ambasady, nie uda im się dostać do budynku. Najrozsądniejszym wyjściem wydawał się powrót do ministerstwa i próba zorganizowania pomocy dla uwięzionych.
Zanim rozmowa dobiegła końca, Laingen zobowiązał jeszcze Golacinskiego do przypilnowania, by żaden z żołnierzy nie zaczął strzelać. Wiedział, że w tak napiętej sytuacji do rozpętania krwawej rzezi wystarczy pojedynczy strzał.
– A gaz? – zapytał Golaciński.
– Tylko w ostateczności – zadecydował Laingen.
Mniej więcej w tym samym czasie ludzie na drugim piętrze budynku archiwum zrozumieli, że ich położenie jest znacznie poważniejsze, niż przypuszczali początkowo. Z okien widzieli prowadzonych przez dziedziniec, w kierunku rezydencji ambasadora znajdującej się na tyłach, żołnierzy i dyplomatów pracujących w innych budynkach. Wszyscy pojmani mieli przepaski na oczach i związane ręce.
Don Hohman, lekarz wojskowy, który podczas napaści znajdował się w apartamentowcu Bijon stojącym naprzeciwko tylnej bramy, skontaktował się z Golacinskim przez radio i doniósł, że Irańczycy wdarli się również i do tego budynku5. Odgłosy wyłamywania drzwi i przeszukiwania znajdujących się poniżej mieszkań docierały nawet na czwarte piętro. Golacinski się nie łudził, że zdoła pomóc Hohmanowi, czego zresztą przed nim nie ukrywał. Lekarz był zdany całkowicie na własne siły (pojmano go, gdy próbował uciekać po elewacji).
Tymczasem Golacinski musiał się zająć bardziej palącym problemem. Właśnie poinformowano go przez radio, że napastnicy sforsowali zabezpieczenia i dostali się do budynku archiwum. Nieco wcześniej przeprowadzono gruntowną modernizację obiektu i kosztem kilku milionów dolarów wzmocniono jego zabezpieczenia, a mimo to członkowie milicji zdołali znaleźć w nich lukę – niezakratowane okienko piwniczne, służące jako wyjście ewakuacyjne6. Wszystko wskazywało na to, że intruzi doskonale wiedzą, gdzie należy szukać najsłabszego ogniwa.
Gdy tylko się okazało, że studenci wdarli się do piwnicy, Golacinski nakazał wszystkim – w tym również zatrudnionym w ambasadzie Irańczykom, zajmującym do tej pory pierwszą kondygnację budynku – przejść na drugie piętro (gdzie w normalnych warunkach nie mieli wstępu). Dziś trudno stwierdzić, czy kolejna decyzja Golacinskiego była aktem wielkiej odwagi czy raczej głupoty. Szef ochrony poprosił Laingena o zgodę na wyjście z kryjówki, by „przemówić do rozsądku” ponad tysiącowi zebranych na terenie placówki studentów7. Laingen postawił sprawę jasno – Golacinski może iść, o ile jest w stanie samodzielnie zadbać o swoje bezpieczeństwo. Obaj wiedzieli, że to nierealne, a mimo to Golacinski się zdecydował. Natychmiast pochwycono go i trzymając na muszce, postawiono pod drzwiami archiwum.
Na drugim piętrze wojskowi i personel zaczęli budować pod stalowymi drzwiami prowizoryczną barykadę z mebli. Ludzie tłoczący się na głównym korytarzu spoglądali po sobie z niepokojem, jedna z irańskich pracownic ambasady zaczęła płakać. Niektórzy żołnierze krążyli pośród cywili, wręczając im maski przeciwgazowe, inni czaili się na stanowiskach, przeładowując nerwowo broń. Stres dopadł wszystkich.
W innej części budynku kilku Amerykanów zajmowało się niszczeniem dokumentów i likwidowaniem sprzętu, który zdecydowanie nie powinien wpaść w ręce członków studenckiej milicji. Laingen ociągał się z wydaniem odpowiedniego rozkazu, ponieważ cały czas miał nadzieję, że sprawa zostanie rozwiązana pokojowo i bez konsekwencji8. Jednak kilku co bardziej przedsiębiorczych pracowników ambasady uznało, że już najwyższy czas, by zniszczyć papiery, wstępnie wyniesione do superzabezpieczonego pomieszczenia łączności. Nazywano je „skarbcem” ze względu na wielkie, stalowe drzwi przywodzące na myśl wejście do bankowego sejfu. Tam, w sali o wymiarach mniej więcej trzy i pół na trzy i pół metra, poza odpowiednimi urządzeniami komunikacyjnymi, znajdowało się również coś w rodzaju beczki do spopielania dokumentów9. Niestety, sprzęt często szwankował, więc jeden z pracowników przyniósł do „skarbca” zwykłą niszczarkę do papieru, przerabiającą go na długie paski. Niszczarka działała zbyt powoli, a poza tym nie rozprawiała się z dokumentami należycie, pozostawiając je w postaci cienkich, regularnych wstążek.
Sytuacja w ambasadzie pogarszała się z każdą chwilą. Członkowie milicji studenckiej zaprowadzili Ala Golacinskiego do piwnicy archiwum, a następnie na drugie piętro budynku, pod wzmocnione drzwi, za którymi zabarykadowali się pozostali Amerykanie. Klatkę schodową wypełniał gaz łzawiący, więc oczy ochroniarza natychmiast dały o sobie znać. Ktoś pomachał mu przed twarzą podpaloną gazetą, więc mężczyzna cofnął się odruchowo, w popłochu wykrzykując: „Nie poparz mnie!”10, i poczuł na plecach lufę pistoletu. Usłyszał ultimatum – każ im otworzyć drzwi albo zginiesz.
Stał zatem pod metalowymi drzwiami i krzykiem starał się przekonać kolegów, że dalszy opór nie ma sensu11. Poinformował ich, że w rękach napastników znajduje się już ośmiu Amerykanów (według jego osobistych szacunków) i że studenci chcą jedynie przedstawić oświadczenie, a później opuszczą teren ambasady.
– Będzie jak czternastego lutego – dodał.
John Limbert, urzędnik władający płynnie farsi, zgłosił się na ochotnika, by przekonać Irańczyków do uwolnienia Golacinskiego12. W pierwszej chwili napastnicy nie wierzyli własnym uszom. Limbert rugał ich po persku jak niesforne dzieciaki i próbował im wmówić, że zostaną zaraz wyrzuceni z terenu placówki przez Strażników Rewolucji. Jednak wkrótce członkowie ruchu obywatelskiego zorientowali się, że to blef, więc po zaledwie kilku minutach również i Limbert został pojmany. Usłyszał to samo, co Golacinski – przekonaj resztę do otwarcia drzwi albo cię zastrzelimy.
Laingen wiedział już, że dalszy opór nie ma sensu. Mimo starań, jakie on i Tomseth podejmowali w Ministerstwie Spraw Zagranicznych Iranu, nie zdołali nakłonić przedstawicieli rządu do przeprowadzenia akcji przeciwko napastnikom. Laingen skorzystał zatem z ministerialnego telefonu i skontaktował się z Ann Swift z personelu kierowniczego ambasady, by ją wezwać do poddania placówki. To właśnie ta kobieta, w owej chwili najstarsza rangą urzędniczka, dokładała wszelkich starań, by utrzymać łączność ze światem. Gdy napastnicy wdarli się na teren misji, natychmiast skontaktowała się z Centrum Operacyjnym Departamentu Stanu. Połączono ją kolejno z trzema wyższymi urzędnikami, między innymi z Halem Saundersem, zastępcą sekretarza stanu zajmującego się sprawami Bliskiego Wschodu i Azji Południowej. Godzinę później, gdy Laingen wydał rozkaz poddania ambasady, Swift wciąż jeszcze rozmawiała z Saundersem. „Wpuszczamy ich do środka”, poinformowała go.
Saunders nie miał wątpliwości co do wagi informacji, natychmiast więc przekazał ją doradcy prezydenta do spraw bezpieczeństwa Zbigniewowi Brzezińskiemu. Brzeziński równie szybko skontaktował się z Carterem, nie zważając na fakt, że dzwoni doń o czwartej rano. Prezydent, choć „wyraźnie poruszony, słusznie zakładał”, że rząd Iranu natychmiast usunie milicję studencką z terenu placówki dyplomatycznej, jak 14 lutego13.
Po kapitulacji przebywający w budynku archiwum Amerykanie przyjęli czekający ich los ze spokojem. Gdy otwarto wreszcie stalowe drzwi, podniecony tłum wlał się do strzeżonej dotąd części ambasady. Pracownicy, którzy zamknęli się w „skarbcu”, jeszcze przez godzinę odmawiali opuszczenia azylu, nie przestając niszczyć dokumentów, jednak po pewnym czasie ich także zmuszono do wyjścia.
Plan przygotowany przez służby bezpieczeństwa ambasady zakładał, że pracownicy będą w stanie wytrwać w kryzysie przez dwie godziny, dając tym samym czas rządowi Iranu na zorganizowanie pomocy. Praktyka pokazała, że procedura zadziałała w stu procentach. Jej autorzy nie przewidzieli tylko, że pomoc nie nadejdzie…

 
Wesprzyj nas