18 października do sprzedaży trafi powieść, o której Scott Lynch, autor Kłamstw Locke’a Lamory pisze: Czytajcie tę książkę, Fantasy Book Critic dodaje: Powalający i ekscytujący, a Kirkus Reviews chwali: Wciągający, wspaniały i w pełni satysfakcjonujący.



Tron PółksiężycaTron Półksiężyca Saladina Ahmeda to jeden z najgłośniejszych debiutów ostatnich lat, w Stanach zbierał świetne recenzje. Co nie dziwi, bo choć to pierwsza powieść tego autora, już wcześniej zdobył uznanie dzięki swoim opowiadaniom, nominowanym m.in. do Nebuli, czyli – obok Hugo – najważniejszej nagrody fantastycznej na świecie.

Królestwa Półksiężyca stoją na skraju rebelii. Krainą ghuli i dżinów, świętych wojowników i heretyków wstrząsa konflikt pomiędzy rządzącym żelazną ręką kalifem a mistrzem złodziei, Księciem Sokołów. Jakby tego było mało, ludzie zaczynają ginąć w dziwnych, nienaturalnych okolicznościach. Ktoś musi powstrzymać mordercę. Tym kimś ma być doktor Adulla Machslud.

Sęk w tym, że ostatni prawdziwy łowca ghuli w wielkim mieście Dhamsawaat jest już zmęczony polowaniem na stwory, najchętniej przeszedłby na emeryturę. Gdy jednak ofiarami mordercy padają członkowie rodziny jego byłej kochanki, sprawa staje osobista. Wraz z młodym pomocnikiem Raseedem bas Raseedem i obdarzoną niezwykłą mocą Zamią odkrywają, że coś łączy tajemnicze zabójstwa z rodzącą się rebelią – ktoś próbuje zdobyć Tron Półksiężyca.

Saladin Ahmed
Amerykanin arabskiego pochodzenia, urodził się w 1975 r. w Detroit, gdzie nadal mieszka i uczy kreatywnego pisania. Autor wierszy i opowiadań, nominowany do Nebuli i Nagrody im. Johna W. Campbella w kategorii „Najlepszy nowy autor”. Jego debiutancka powieść, otwierająca trylogię „Królestwa Półksiężyca”, została bardzo gorąco przyjęta w Stanach.

Tron Półksiężyca
Saladin Ahmed
Królestwa Półksiężyca Tom: I
Tłumaczenie: Przemysław Bieliński
Data wydania: 18.10.2012


Rozdział 1

Dhamsawaacie, Miast Królu, Abasenu Klejnocie,
Co w murach swych witasz co dzień nieprzebrane krocie,
Gęsta mozaiko alej, gmachów i uliczek,
Księgarni i zamtuzów; szkół, kramów nie zliczę.
Poświęciłem im wszystkim serca swego bicie,
Bo kogo znużył Dhamsawaat – znużyło go życie.

Doktor Adulla Machslud, ostatni prawdziwy łowca ghuli w wielkim mieście Dhamsawaat, westchnął, czytając te wersy. Jego własny przypadek zdawał się być ich zaprzeczeniem. Często czuł się znużony życiem, ale Dhamsawaat jeszcze go nie znużył. Po ponad sześćdziesięciu latach na Bożym świecie Adulla odkrył, że jego ukochane rodzinne miasto jest jedną z nielicznych rzeczy, których nie ma dość. Poezja Ismiego Szihaba była drugą.
Czytając znajome wersy wczesnym rankiem ze świeżo oprawionej książki, poczuł się młodszy – i było to przyjemne uczucie. Nieduży tomik oprawiono w brązową jagnięcą skórę, a na okładce wytrawiono dobrym, złotniczym kwasem tytuł Liście palmowe Ismiego Szihaba. Książka była bardzo droga, ale Hafi introligator dał mu ją za darmo. Choć minęły dwa lata, odkąd Adulla uratował jego żonę przed wodnymi ghulami okrutnego maga, Hafi wciąż wylewnie okazywał swoją wdzięczność.
Adulla ostrożnie zamknął tomik i odłożył go na bok. Siedział pod herbaciarnią Jehjeha, swoją ulubioną na całym świecie, sam przy długim, kamiennym stole. Sny zeszłej nocy śnił makabryczne i żywe – rzeki krwi, płonące trupy, straszliwe głosy – ale po przebudzeniu ich szczegóły straciły wyrazistość. Siedząc w swoim ulubionym miejscu, z twarzą nad miseczką kardamonowej herbaty, czytając Ismiego Szihaba, Adulla prawie zdołał całkowicie wyprzeć koszmary z pamięci.
Stół niczym rzeczna ostroga wychodził na wielką Główną, najważniejszą drogę Dhamsawaatu, najszerszą i najruchliwszą aleję we wszystkich Królestwach Półksiężyca. Nawet o tak wczesnej porze była na wpół zapełniona ludźmi. Niektórzy zerkali na niemożliwie biały kaftan Adulli, ale większość nie zwracała na niego uwagi. On również ich ignorował. Skupiał się na czymś o wiele ważniejszym.
Na herbacie.
Nachylił się niżej nad małą miseczką i zaciągnął się głęboko; bardzo potrzebował tego aromatycznego lekarstwa na znużenie życiem. Owiała go pachnąca mocno kardamonem para, zwilżyła mu twarz i brodę, i po raz pierwszy tego sennego poranka naprawdę poczuł, że żyje.
Kiedy opuszczał Dhamsawaat i tropił trupie ghule w zarośniętych pajęczynami katakumbach albo ich odmianę piaskową na pylistych równinach, często musiał się zadowalać żuciem słodkiego korzenia herbacianego. Ciężko znosił te pozbawione obozowego ognia czasy, ale jako łowca ghuli był przyzwyczajony do ograniczeń związanych ze swoim zajęciem. „Kiedy stajesz przeciwko dwóm ghulom, nie trać czasu na żałowanie, że nie jest ich mniej” – brzmiało jedno z przykazań tego starożytnego cechu. Tutaj jednak, w domu, w cywilizowanym Dhamsawaarze, Adulla nie czuł się w pełni częścią świata, dopóki nie napił się kardamonowej herbaty.
Podniósł miseczkę do ust i upił łyk, rozkoszując się ostrą słodyczą. Usłyszał zbliżające się szuranie Jehjeha, poczuł zapach ciastek, które niósł jego przyjaciel. „Oto właśnie – pomyślał – życie takie, jakim zamierzył je łaskawy Bóg”.
Z głośnym brzękiem Jehjeh postawił na kamiennym stole własną miseczkę i tacę z ciastkami, a potem wsunął swoją żylastą postać na ławę obok Adulli. Doktor od lat dziwił się, że zezowaty, utykający właściciel herbaciarni potrafi zbierać i nosić miski i talerze tak sprawnie i tak niewiele z nich tłukąc. Pewnie to kwestia wprawy. Łowca lepiej niż większość ludzi zdawał sobie sprawę, że przyzwyczajenie może nauczyć człowieka wszystkiego.
Jehjeh uśmiechnął się szeroko, ukazując nieliczne zęby.
Wskazał słodycze.
– Kruche ciastka migdałowe, pierwszy dzisiejszy wypiek, zanim jeszcze otworzyłem drzwi. I niech Bóg nas ustrzeże od grubych przyjaciół, którzy budzą nas za wcześnie!
Adulla lekceważąco machnął ręką.
– Kiedy człowiek osiąga mój wiek, przyjacielu, budzi się przed wschodem słońca. Sen za bardzo przypomina nam śmierć.
Jehjeh chrząknął.
– I to mówi mistrz poobiedniej drzemki! Skąd znów takie mroczne myśli, co? Od powrotu ze swojej ostatniej wyprawy jesteś bardziej ponury niż zwykle.
Adulla wybrał sobie ciastko; odgryzł połowę, schrupał głośno i połknął, wpatrzony w swoją miseczkę z herbatą. Jehjeh czekał na odpowiedź. W końcu doktor odezwał się, choć nie podniósł wzroku.
– Ponury? Hm. Mam powody. Wyprawa, mówisz? Dwa tygodnie temu stałem oko w oko z ożywionym posągiem z brązu, który próbował mnie zabić toporem. Toporem, Jehjehu! – Potrząsnął głową do własnego, rozmytego odbicia w herbacie. – Sześćdziesiąt lat, a ja wciąż się angażuję w takie szaleństwo. Dlaczego? – spytał, podnosząc głowę.
Jehjeh wzruszył ramionami.
– Bo tak chciał Bóg Wszechwiedzący. Już wcześniej stawiałeś czoła takim potworom, i jeszcze gorszym, przyjacielu. Może i wyglądasz jak syn niedźwiedzia, który wychędożył myszołowa, ale jesteś ostatnim prawdziwym łowcą ghuli w tym całym opuszczonym przez Boga mieście, o wielki i czcigodny doktorze.
Prowokował go, używając pompatycznych tytułów należnych lekarzowi. Łowcy ghuli dzielili z „wielkimi i czcigodnymi” uzdrowicielami tytuł „doktora”, ale nic poza tym. Żaden przystawiający pijawki szarlatan nie dotrzymałby pola zębatym koszmarom, z którymi wojował Adulla.
– Skąd możesz wiedzieć, jak ja wyglądam, Sześciozęby? Ty, którego zezowate oczy widzą co najwyżej czubek własnego nosa!
Mimo ponurych rozmyślań tradycyjna wymiana uszczypliwości z Jehjehem była przyjemnie znajoma, niczym para starych, dobrze uszytych sandałów. Doktor wytarł palce w swój nieskazitelny kaftan. Okruchy i plamy miodu w czarodziejski sposób opadły z niebrudzącego się ubrania na ziemię.
– Ale masz rację – ciągnął – bywało gorzej. Jednak to… to…
Głośno napił się herbaty. Pojedynek z człowiekiem z brązu wytrącił go z równowagi. Fakt, że uratował się tylko dzięki pomocy swojego asystenta, Rasida, dowodził, że się starzeje. Jeszcze bardziej niepokojące było to, że podczas walki śnił na jawie o swym końcu. Był zmęczony. A kiedy ktoś poluje na potwory, od zmęczenia do śmierci dzieli go zaledwie jeden krok.
– Ten chłopak uratował mój tłusty zad. Gdyby nie on, byłoby już po mnie.
Niełatwo było się do tego przyznać.
– Twój młody asystent? Żaden wstyd. To derwisz Zakonu! Dlatego przecież go przyjąłeś, prawda? Przez jego rozdwojony miecz, to całe „odcinanie dobra od zła” i tak dalej?
– Ostatnio zdarza się to za często – kontynuował Adulla. – Powinienem się wycofać. Jak Dawud i jego żona. – Siorbnął herbaty i na chwilę ucichł. – Ja zamarłem, Jehjehu. Zanim chłopak przyszedł mi na ratunek. Zamarłem. I wiesz, co myślałem? Że nigdy więcej nie będzie mi dane zrobić właśnie tego: siedzieć przy tym stole z twarzą nad miseczką dobrej kardamonowej herbaty.
Jehjheh skłonił głowę i Adulli wydało się, że oczy przyjaciela jakby zwilgotniały.
– Byłbyś opłakiwany. Ale najważniejsze jest to, że tu wróciłeś, Bogu niech będą dzięki.
– Owszem. Ale dlaczego, Sześciozęby, nie powiesz mi teraz: „Zostań w domu, stary pierdzielu”? To właśnie powiedziałby prawdziwy przyjaciel!
– Potrafisz robić rzeczy, niedźwiedziu z dziobem myszołowa, których nie potrafią inni. A ludzie potrzebują twojej pomocy. Bóg powołał cię do życia, cóż mogę powiedzieć takiego, co by to zmieniło? – Jehjeh zacisnął usta i ściągnął brwi. – Poza tym kto powiedział, że w domu jest bezpiecznie? Ten szaleniec, Książę Sokołów, lada chwila puści całe miasto z dymem. Razem z nami. Zapamiętaj moje słowa.
Już wcześniej poruszali ten temat. Jehjeh nie przepadał za wywrotowymi przedstawieniami tajemniczego mistrza złodziei, który kazał się nazywać Księciem Sokołów. Adulla zgadzał się, że „Książę” najpewniej jest szalony, ale wciąż popierał niedoszłego uzurpatora. Książę Sokołów ukradł dużo złota kalifowi i bogatym kupcom, a duża część tych pieniędzy trafiła w ręce najuboższych Dhamsawaatu – czasami dostarczona przez niego osobiście.
Jehjeh napił się herbaty i kontynuował:
– W zeszłym tygodniu zabił następnego kata kalifa, wiesz? To już drugi. – Potrząsnął głową. – Dwaj przedstawiciele sprawiedliwości kalifa zamordowani.
– „Sprawiedliwość kalifa”? – prychnął Adulla. – Oto dwa słowa, które nie spędzą nocy w jednym namiocie! Ten chłystek nawet w połowie nie dorównuje ojcu mądrością, za to jest dwukrotnie bardziej okrutny. Czy sprawiedliwością jest pozwolić, by pół miasta głodowało, kiedy ten chciwy sukinsyn siedzi na brokatowych poduszkach i zajada się obieranymi winogronami? Czy sprawiedliwością jest…
Jehjeh przewrócił oczami, co wyglądało dość groteskowo.
– Tylko bez przemów, proszę. Nic dziwnego, że lubisz tego łotra: obaj lubicie gadać! Ale mówię ci, przyjacielu, ja nie żartuję. W tym mieście nie ma miejsca jednocześnie dla takiego człowieka i dla nowego kalifa. Czeka nas bitwa na ulicach. Następna wojna domowa.
Adulla się skrzywił.
– Oby Bóg do tego nie dopuścił.
Jehjeh wstał, przeciągnął się i klepnął go w plecy.
– Tak. Niech łaskawy Bóg położy starców takich jak my spokojnie do grobu, zanim ta burza nadciągnie. – Nie wyglądał, jakby miał na to wielką nadzieję. Ścisnął ramię Adulli. – Cóż. Zostawiam cię z twoją książką, o Gamalu od Złotych Okularów.
Adulla jęknął. Kiedy był jeszcze ulicznym rozrabiaką ze Zdechłego Osła, sam przezywał czytających chłopców imieniem tego bohatera z ludowego podania. Przez lata, które upłynęły od tamtej pory, nauczył się, że to głupie. Opiekuńczym gestem przykrył książkę dłonią.
– Nie powinieneś tak gardzić poezją, przyjacielu. W tych wersach kryje się mądrość. O życiu, śmierci, o ludzkim losie.
– Bez wątpienia! – Jehjeh udał, że trzyma w powietrzu przed sobą książkę i wodząc palcem po nieistniejącej kartce, zaczął naśladować niski głos Adulli: – Och, jakże trudno jest być tak opasłym! Och, jak źle mieć tak wielki nos! O łaskawy Boże, czemu dzieci uciekają z krzykiem, gdy nadchodzę?
Zanim Adulla zdołał wymyślić ripostę złośliwie wskazującą na lęk, jaki wzbudzał u tychże dzieci zez Jehjeha, właściciel herbaciarni odkuśtykał, z rechotem mamrocząc pod nosem jakieś bezeceństwa.
Miał rację co do jednego: Adulla, chwalić Boga, wciąż żył i kolejny raz zdołał powrócić do domu – do Klejnotu Abasenu, miasta z najlepszą herbatą na świecie. Sam przy długim, kamiennym stole, znów siedział, popijał i patrzył, jak poranny Dhamsawaat ożywa. Minął go szewc o grubym karku, niosący na ramieniu dwa długie kije obwieszone butami. Przeszła kobieta z Rughal-ba, z bukietem w dłoniach i powiewającym z tyłu długim trenem welonu. Chudy, młody człowiek z książką w rękach i w połatanym kaftanie zmierzał leniwie na wschód.
Adulla patrzył na ulicę i nagle jego nocny koszmar powrócił z taką siłą, że doktor nie mógł się poruszyć i odebrało mu mowę. Szedł – brodził – ulicami Dhamsawaatu po pas w rzece krwi. Jego kaftan był uwalany brudem i posoką. Wszystko miało czerwoną barwę – kolor Zdradzieckiego Anioła. Jego umysł szarpał głos brzmiący jak szakal, który wyje słowa ludzkiej mowy. A wszędzie dookoła leżeli martwi i wypatroszeni mieszkańcy miasta.
„Na Boga!”
Zmusił się, żeby oddychać. Patrzył na mężczyzn i kobiety na Głównej, zupełnie żywych i zajmujących się swoimi sprawami. Nie było żadnej rzeki krwi. Żadnego wycia szakala. Kaftan miał czysty.
Wziął jeszcze jeden głęboki oddech. „To tylko sen. Świat snu wdziera się w moją jawę – powiedział sobie. – Muszę się zdrzemnąć”.
Wypił przedostatni łyk herbaty, delektując się wszystkimi subtelnymi aromatami kardamonu. Otrząsnął się najlepiej jak umiał z ponurych myśli i rozprostował nogi przed długą wędrówką do domu.
Wciąż je rozprostowywał, kiedy zobaczył, że z zaułka po lewej stronie herbaciarni wyłania się jego asystent, Rasid. Kroczył w stronę Abdulli, jak zwykle odziany w nieskazitelny, błękitny habit Zakonu Derwiszów. Święty wojownik ciągnął za sobą spory tobołek, coś owiniętego w szare szmaty.
Nie, nie coś. Kogoś. Długowłosego chłopca, może ośmioletniego. Z krwią na ubraniu. „Och, proszę, nie”. Adulli skurczył się żołądek. „Łaskawy Boże dopomóż, co teraz?” Doktor sięgnął w głąb siebie i jakimś cudem znalazł dość siły, by odstawić miseczkę z herbatą i wstać.


Nominowane do Nebuli opowiadanie – w tłumaczeniu Jerzego Rzymowskiego, z ilustracjami Nikodema Cabały.

Saladin Ahmed – Racice i szałas Abdela Dżamili

Gdy tylko przybyłem do wioski Beit Zudżaadż, dotarły do mnie pierwsze pogłoski o Abdelu Dżamili, dziwnym starcu rzekomo niepowiązanym z żadną z miejscowych rodzin. Przez kolejne dwa dni mojego pobytu wieśniacy prześcigali się w przekazywaniu mi plotek, że tak naprawdę Dżamila jest dalekim krewnym szacownego klanu Assadów. Trzeciego dnia w Beit Zudżaadż kilkoro z samych Assadów, wszechwiedzących jak to zwykle bywa w przypadku „ważnych” rodzin w takich zapadłych dziurach, zaczepiło mnie, aby zaprzeczyć nikczemnym pogłoskom. Bez wątpienia obawiali się, że takie powiązania mogą wywrzeć złe wrażenie na ulubionym medyku syna samego kalifa.

Ostatnie zaprzeczenie wygłosił osobiście Hadżar al-Assad, prostak w średnim wieku będący głową klanu, uchodzący w tych okolicach za szejka. Rozpaczliwie pragnąc aprobaty młodego dworzanina, którego zapewne w głębi ducha potępiał jako przemądrzałego sodomitę, Hadżar i jego nastroszona broda osaczyli mnie w jednej kafejce w wiosce – o ile ktokolwiek poza tymi wieśniakami mógłby nazwać kafejką jadalnię u staruchy żującej khat.

Nie powinienem tak surowo oceniać Beit Zudżaadż i jego wieśniaków. Ale gdy spoglądam na szare sterty kamieni będące ich domami, szare ogródki z więdnącymi warzywami i szare, otępiałe życie we wsi, chce mi się płakać za utraconymi kolorami Bagdadu. Tymczasem siedzę i słucham szejka.
– W żyłach Abdela Dżamili nie płynie krew Assadów, o uczony profesorze. Mój dziadek ulitował się nad matką starego, zgodnie z bożymi nakazami. Przybyła do Beit Zudżaadż siedemdziesiąt parę lat temu, ledwo żywa i brzemienna, opowiadając historie, Bóg raczy wiedzieć, czy prawdziwe, o swym mężu z klanu Assadów, rzekomo zamordowanym przez zbójów. Abdel Dżamila urodził się i wychował tutaj, ale nigdy nie był jednym z nas – twarz szejka Hadżara wykrzywia grymas. – Już od dziesięcioleci, odkąd byłem małym chłopcem, mieszkał raczej na wzgórzu niż wśród nas. Bardziej jak pustelnik niż chłop. I na pewno nie jak jeden z Assadów – podkreśla.

Wstaję. Nie mogę już zdzierżyć jego obłudnego głosu i, dzięki Bogu, nie muszę.
– Oczywiście, o szejku, oczywiście. Rozumiem. Pozwolisz, że cię przeproszę?
Hadżar mruga. Chciałby coś dodać, lecz nie ma śmiałości, gdyż przybyłem z dworu kalifa.
– Tak, profesorze. Pokój z tobą – jego głos brzmi jak gaszona świeca.
– I z tobą – odpowiadam kierując się do drzwi.
Wieśniacy nie byliby tak uniżeni gdyby znali moją obecną pozycję na dworze – czy raczej jej brak. W zamyśle kalifa wysłanie mnie do Beit Zudżaadż było obelgą. Miało przypominać, że młody, oczytany medyk z bystrym umysłem i imponującymi umiejętnościami, ceniony kompan miłującego księgi syna Przywódcy Wiernych, jest wart mniej niż odchody ulubionego sokoła kalifa. Przynajmniej gdy w grę wchodzi złoto i piękna córka perskiego wielmoży.

Stało się bowiem tak, że Boży zastępca, kalif, uznał za stosowne obiecać rękę mojej Szirin innemu, bez względu na jej miłość do mnie.
Jej przyszły mąż jest starszy od jej ojca i, jak słyszałem, zbyt schorowany, aby chociaż podpisać intercyzę. Lecz gdy tylko w jego bezwładnej, pokrytej wątrobowymi plamami dłoni znajdzie się dość krzepy do uniesienia pióra… Wszystko ułożyłoby się inaczej gdybym był zamożnym człowiekiem. Ojciec Szirin chętnie przyjąłby moje oświadczyny, gdybym tylko mógł zapewnić mu posag, na który liczył. Nawet syn kalifa, życzliwy swemu błyskotliwemu medykowi, prosił, żeby oddano mi rękę Szirin. Ale nawet jego sympatia mi nie pomogła. Przywódca Wiernych nie widział powodu, dla którego miałby uczynić uczonego obdartusa zięciem Persa, gdy tamten wolał starego bogatego sępa. W oczach kalifa jestem zaledwie dowcipnym kompanem jego syna, którego ten porzuci jak zabawkę, gdy pragnienie zabijania i gromadzenia złota stanie się większe niż chęć nauki. Na pewno nie jestem wart tego, by psuć dla mnie humor chciwego dworzanina, ojca Szirin.

Albowiem człowiek nie jest tylko tym, kim jest, lecz tym, co posiada. Gdybym miał ziemię lub karawany, byłbym kimś innym – kimś, kto mógłby się ubiegać o rękę Szirin. Ale mam zaledwie skromny spadek, książki i parę instrumentów – to wszystko, czym jestem. Z moim psim groszem i książkami byłbym głupcem protestując, gdy Przywódca Wiernych mówi, że moja ukochana wkrótce wyjdzie za innego. Jestem głupcem.

Nie przypłaciłem mojego wybuchu na dworze głową, ale zostałem zesłany do Beit Zudżaadż tymczasowo, aby doglądać wieśniaków jako przedstawiciel naszej dobroczynnej troski o naszych poddanych. A moja ognista, wspinająca się po drzewach Szirin w zamknięciu oczekuje powrotu do sił swego na wpół martwego zalotnika.

– O profesorze! Wygląda na to, że będziesz miał okazję osobiście ujrzeć Abdela Dżamilę! – tuż za drzwiami kafejki chrapliwy głos właścicielki, Umm Hikmy, przeszywa chłodne poranne powietrze wyrywając mnie z zadumy. Polubiłem starą Umm Hikmę, z jej kowalskimi ramionami i wybuchowym charakterem, który zawdzięcza żuciu khat. Obok niej stoi barczysty nieznajomy. Mężczyzna wierci sandałem dziurę w piachu.

– P-pokój z tobą, o uczony profesorze – zaczyna jąkając się nerwowo. – Nie poznaliśmy się jeszcze. Jestem Jusef, tragarz.
– Pokój z tobą, o Jusefie. Miło cię poznać.
– Cała przyjemność po mojej stronie, o profesorze. Ale jestem tu w cudzym imieniu. Przynoszę wiadomość. Od Abdela Dżamili.
– Wiadomość? Dla mnie? – pierwszy raz od przybycia do Beit Zudżaadżjestem zaskoczony.
– Tak, profesorze. Właśnie wróciłem z szałasu pustelnika, na wzgórzu, pół dnia drogi piechotą stąd. Widzisz, pięć, sześć razy do roku zanoszę Abdelowi Dżamili różne rzeczy. W zamian on daje mi parę groszy, chwała Bogu.
– A skąd on bierze te pieniądze tam na wzgórzu? – szejk Hadżar wypluwa te słowa stojąc w wejściu kafejki za moimi plecami. Milknie pod moim spojrzeniem.
Odwracam się z powrotem do tragarza.
– Cóż to za wiadomość, o Jusefie? I skąd siwobrody się o mnie dowiedział?
Barczysty Jusef wygląda na przerażonego. Tak działa potęga dworu.
– Wybacz mi, o uczony profesorze! Abdel Dżamila pytał mnie o wieści z wioski i… i… powiedziałem mu, że nadworny medyk przybył do Beit Zudżaadż. Bardzo go to poruszyło i powiedział, żebym błagał w jego imieniu o twą pomoc. Mówił, że jego żona jest ciężko chora. Lęka się, że ona straci nogi, a może również życie.
– Jego żona? – nigdy nie słyszałem o żonatym pustelniku.
Umm Hikma bez słowa żuje khat, unosząc tylko umalowane węglem brwi. Szejk Hadżar jest bardziej wygadany.
– Bóg jeden wie, skąd się wzięła i od ilu lat tam siedzi. Ludzie widują ją tylko przelotnie. Nie nosi czarczafu jak nasze kobiety. Owija się od stóp do głów w czarną szatę i zasłania się welonem jak cudzoziemka. Nie odezwała się słowem do nikogo. Czy wiesz, o profesorze, co ten stary szubrawiec powiedział, gdy lata temu zapytałem go, czemu jego żona nigdy nie przychodzi do wioski? Powiedział, Jest bardzo pobożna! Stary kundel! Gdzie jest napisane, że kobiecie nie wolno rozmawiać z innymi kobietami? Kobietami, które są dobrymi muzułmankami? Stary syn ladacznicy! Czego miałaby się tu obawiać jego żona? Tak naprawdę chodzi o…
– Tak naprawdę, o szejku, w tej wiosce tylko twoja biedna żona żyje w strachu! – śmiech Umm Hikmy brzmi jak grzechot kamieni. Puszcza do mnie konspiracyjnie oko. Zanim szejk jest w stanie wydusić z siebie pełną urazy odpowiedź, zwracam się znów do Jusefa.
– Czy podczas odwiedzin widziałeś żonę Abdela Dżamili? – gdyby potrafił opisać chorą, spróbowałbym domyślić się czegoś na temat jej stanu. Ale tragarz marszczy brwi.
– Nie zaprasza mnie do domu, o profesorze. Od trzydziestu lat nikt nie przekroczył jego progu.

Nikt prócz zdolnego młodego medyka z dworu kalifa. Cóż, to może się okazać dużo ciekawsze niż wszystko, co do tej pory widziałem w Beit Zudżaadż. Lubię pustelników. Czy raczej: ideę pustelników. Nie powiem, żebym do tej pory jakiegoś poznał. Ale w czasie studiów zawsze fantazjowałem, że pewnego dnia zostanę eremitą, gdzieś na jałowych wzgórzach, sam na sam z Bogiem i moim bogatym księgozbiorem. To było zanim spotkałem Szirin.

– Jest jeszcze coś – dodał Jusef, a na jego twarzy odbiło się jeszcze większe zdenerwowanie. – Prosił, żebyś przyszedł sam.
Serce zaczyna mi szybciej bić, chociaż nie mam żadnego powodu do obaw. To na pewno tylko gburowaty kaprys nienawidzącego ludzi starca. Medyk styka się z takimi nieobliczalnymi dziwactwami równie często jak z dolegliwościami wątroby czy płuc. A jednak…
– Dlaczego o to prosi?
– Mówi, że jego żona jest bardzo skromna i w jej stanie przerażająca obecność mężczyzn mogłaby pogłębić jej chorobę.
– Chorobę! Ba! – wybucha Hadżar. – Prędzej zrobili coś haniebnego i nie chcą, żeby wieś się o tym dowiedziała. Broń Boże wszechmogący, może…
Cokolwiek złośliwego szejk chciał powiedzieć, uciszam go kolejnym spojrzeniem pożyczonym od Przywódcy Wiernych.
– Ta kobieta jest chora i moim obowiązkiem jako muzułmanina i medyka jest pomóc jej, bez względu na dziwactwa jej męża.
– Wybacz mi, o profesorze – wzburzenie szejka Hadżara sięga zenitu, – ale tu nie chodzi o dziwactwa. Może ci grozić niebezpieczeństwo. Wiemy dlaczego żona Abdela Dżamili się ukrywa, chociaż niektórzy lękają się mówić o takich sprawach.
Umm Hikma wypluwa khat na drogę i zakłada mocarne ramiona ze srogim grymasem.
– Na miłość Boską! Nie wierz, profesorze, że Abdel Dżamila, który nie potrafiłby skrzywdzić mrówki, chciałby wyrządzić ci krzywdę. – Wskazuje podbródkiem na Hadżara. – A ty, o szejku, na Boga, nie zaczynaj znowu rozgłaszać tego ględzenia starych bab!
– Tak, powiem mu to, kobieto! – Hadżar grozi jej palcem. – I niech wszechmogący Bóg wybaczy ci drwiny z twego szejka. – Odwraca się w moją stronę z ponurą miną – O, uczony profesorze, powiem to wprost: żona Abdela Dżamili jest wiedźmą.
– Wiedźmą? – ostatnie krople mojej cierpliwości do Beit Zudżaadż upłynęły w wodnym zegarze. Pora opuścić tych ludzi. – Skąd te słowa, o szejku?
– Bóg jeden wie na pewno – Hadżar wzrusza ramionami. Ton głosu zadaje kłam jego słowom.
– Niech Bóg chroni nas wszystkich przed pełnymi złej woli oszczercami – mówię.
Krzywi się, ale przybyłem z dworu kalifa, więc jego odpowiedź jest jadowicie uprzejma.
– To nie oszczerstwo, o profesorze. Żona Abdela Dżamili spółkuje z ghulami. Podróżni słyszeli dziwne dźwięki dochodzące ze wzgórza. A na prowadzącej tam ścieżce widziano ślady kopyt, o profesorze, chociaż nie ma tam owiec ani kóz.
– Nie! Tylko nie racice!
– Nie ma siły i bezpieczeństwa jak tylko u Boga – szejk tylko kiwa głową udając, że nie zauważył mojej drwiny.
– Bóg jest wielki – stwierdzam niezobowiązująco. Nasłuchałem się już dosyć plotek i bzdur, a chora kobieta potrzebuje mojej pomocy. – Wyruszę gdy tylko zbiorę swoje rzeczy. Do Abdela Dżamili trafię idąc dalej tą drogą, tak? Na wzgórze? Jeśli pójdę pieszo, ile mi to zajmie?
– Jeśli nie zatrzymasz się na odpoczynek, w porze południowej modlitwy zobaczysz wzgórze – odpowiada Umm Hikma, z nowym kawałkiem khat wypychającym policzek.
– Przyniosę ci trochę jedzenia na drogę, profesorze, a droga przez większość czasu prowadzi wzdłuż strumienia, więc nie będziesz potrzebować wody – Jusefowi chyba ulżyło, że nie jestem na niego zagniewany, chociaż nie wiem, czemu miałbym być. Dziękuję mu, po czym zwracam się do wszystkich.
– Pokój z wami.
– Pokój z tobą – odpowiadają niemal jednym głosem.
W moim pokoju pakuję skalpel, piłę i lekarstwa do plecaka z koźlęcej skóry, który dostałem od ukochanej. Żegnam się z mieszkańcami wioski, stanowczo zniechęcając ich do dotrzymywania mi towarzystwa, po czym samotnie ruszam w drogę. Gdy wędruję, plotki o wiedźmach i mężach bijących żony są wypierane z mych myśli przez zapach potu i ambry, który przynosi mi słodkie wspomnienie mojej Szirin.

Późnym rankiem, po godzinie na skalistej drodze, powietrze robi się cieplejsze. Szmer strumienia płynącej nieopodal prawie mnie uspokaja. Czas mija, słońce wspina się po niebie coraz wyżej. Zdejmuję turban i kaftan, obmywam się w strumieniu i odprawiam południowe modły. Niedługo później ruszam w dalszą drogę. W oddali widzę kształt, w którym domyślam się wzgórza Beit Zudżaadż. Po upływie kolejnej godziny stoję u jego podnóża.

Trudno to nawet nazwać wzgórzem; znam budynki w Bagdadzie, które są wyższe. Przyjmuję to z ulgą, wspinanie nie jest moją mocną stroną. Skalista ścieżka nie jest szczególnie stroma, upstrzona zielonym plamami trawy i macierzanki. Słońce powoli zsuwa się z nieboskłonu. W połowie wzgórza robię przerwę na popołudniową modlitwę i posiłek składający się z kawałka chleba i zielonego jabłka. Powstrzymuję się przed zatonięciem we wspomnieniach o Szirin i jej nieskromnie podwiniętej spódnicy, gdy strącała dla mnie jabłka z wysokich gałęzi w sadzie kalifa.

Dalszy fragment ścieżki jest trudniejszy. Gdy docieram na szczyt wzgórza moja dżalabija jest przesiąknięta potem. Gdy zatrzymuję się sapiąc i dysząc, moje spojrzenie pada na małą budowlę oddaloną o trzydzieści stóp.

O ile wzgórze Beit Zudżaadż ledwo może uchodzić za wzgórze, o tyle szałas pustelnika trudno byłoby nazwać inaczej niż szałasem. Kamienie spiętrzone na kamieniach w kształt zbliżony do schronienia. Dwie mizerne kury grzebiące w ziemi. Ledwo zdążam złapać oddech, gdy jakiś człowiek wychodzi mnie powitać. Abdel Dżamila. Jest pomarszczony, ma długą, siwą brodę i wytartą kefiję na głowie. Jeszcze zanim się zbliży wiem, że będzie śmierdział. Skąd tak szybko wie, że tu jestem? Nie mam czasu na zdziwienie, gdyż mimo wykrzywionych artretyzmem nóg starzec porusza się całkiem żwawo.

– Jesteś medykiem, tak? Z dworu kalifa?
Żadnego pokój z tobą, żadnego jak twoje zdrowie, ani miło cię poznać. Życie na wzgórzu najwyraźniej pozbawiło go dobrych manier. Jakby czytając mi w myślach, starzec schyla pokornie głowę.
– Ach, wybacz mą opryskliwość, o uczony profesorze. Jestem Abdel Dżamila. Dzięki ci, dzięki po tysiąckroć, że przybyłeś.
Miałem rację co do smrodu i dziękuję Bogu, że nie przyszło mu do głowy mnie uściskać. Bez zbędnych ceregieli prowadzi mnie do szałasu. Na klepisku leży parę poplamionych i dziurawych dywanów. Jedyne wyposażenie stanowią słomiana mata, stara poduszka i sponiewierana taca do herbaty. I jest jeszcze parawan. Dokładnie na wprost wejścia stoi składany parawan z cedrowego drewna wykładanego macicą perłową; wysoki, przez swą świetność niepasujący do otoczenia.

Na tak kosztowny mebel nie byłoby stać żadnego wieśniaka. Dostrzegam za nim jakiś niewyraźny kształt. Bez wątpienia siedzi tam żona Abdela Dżamili. Starzec pospiesznie robi herbatę, brzęcząc naczyniami, jednak cały czas milcząc. Zapach puszczających soki liści mięty przykrywa jego niemiłą woń. Abdel Dżamila stawia przede mną herbatę, stawia jedną czarkę przy parawanie i siada. Zza zasłony wychyla się dłoń i sięga po naczynie. Jest śniada i pełna wdzięku. Piękna, jeśli mam być szczery. Uświadamiam sobie, że się gapię i z trudem odwracam wzrok. Stary zdaje się tego nie zauważać.

– Mało przebywam między ludźmi, profesorze. Nie umiem mówić jak dworzanin. Mogę tylko powiedzieć, że potrzebujemy twej pomocy.
– Tragarz Jusef powiedział, że twoja żona jest chora, o wujaszku. Chodzi o jej nogi, czyż nie? Jeśli Wszechmogący pozwoli, zrobię wszystko, co w mojej mocy, by ją uzdrowić.
Z jakiegoś powodu Abdel Dżamila krzywi się na te słowa. Zaciera dłonie i robi jeszcze bardziej zbolałą minę.
– O profesorze, muszę ukazać ci widok, który tobą wstrząśnie. Moja żona… Cóż, słowa tego nie wyrażą.
Ze stęknięciem wstaje i wchodzi do połowy za parawan. Gestem pokazuje, żebym się zbliżył, po czym zatrzymuje mnie parę stóp dalej. Słyszę szelest za zasłoną i widzę poruszającą się kobiecą sylwetkę, jednak żona Abdela Dżamili wciąż milczy.
– Przygotuj się, profesorze. proszę, pokaż mu, o moja piękna żono.
Postać za parawanem przesuwa się i słychać skrobanie. Zza zasłony wyłania się kobieca noga zakończona racicą. Robię głęboki wdech.
– Bóg jest wielki – mówię głośno. A zatem w tym tkwi źródło dziwacznych utyskiwań szejka Hadżara. Jednak wykształcony człowiek słyszał o podobnych deformacjach. Ledwie rok temu inny medyk na dworze pokazywał mi dziecko, zrodzone ze zdrowego, pobożnego męża i jego skromnej żony, całe obrośnięte futrem. Ten sam medyk opowiadał mi o  innym widzianym przez siebie dziecku, które przyszło na świat z łuskowatą skórą. Robię drugi głęboki wdech. Skoro kobieta z racicami może się narodzić i żyć, cóż dziwnego w tym, że znalazła szalonego starca, który otoczył ją opieką?

– O moja słodyczy! – gdy Abdel Dżamila trzyma kopyto żony, jego szept brzmi nieskromnie. A ja przez chwilę dostrzegam, co widzi starzec. Czarne, błyszczące piękno racice, żarzące się jak oko kobiety. Jest zachwycające…
– O moja żono – powtarza stary wolno i z czułością przeciągając skrzywionym paluchem po rozszczepionym kopycie. – O moja piękna żono… – noga wyciąga się, lecz zza parawanu wciąż nie pada ani słowo.
Tak nie powinno być. Nieświadomie robię krok w tył.
– Na Boga! Czy nie masz wstydu, starcze?
Abdel Dżamila odwraca się od parawanu i posyła mi przepraszający uśmiech.
– Przykro mi to powiedzieć, ale nie zostało we mnie wiele wstydu.
Nigdy nie słyszałem słów wypowiadanych z takim znużeniem. Przypominam sobie, że dobroczynność i miłosierdzie są naszą powinnością wobec Boga i łagodzę ton.
– Czy dlatego po mnie posłałeś, wujaszku? Czego ode mnie oczekujesz? Żebym dał jej stopy, których nie posiada? Zaprawdę, me serce krwawi za ciebie, ale takich cudów potrafi dokonać tylko Bóg.
Kolejny pomarszczony grymas.
– O profesorze, obawiam się, że muszę błagać cię o wybaczenie. Okłamałem cię i żałuję tego. To nie moja żona potrzebuje twej pomocy, lecz ja.
– Ale jej… wybacz wujaszku… jej racica…
– Tak! Jego krzywizna! Jak półksiężyc z gagatu! – głos pustelnika drży, gdy starzec z trudem utrzymuje na mnie wzrok, gdy pragnie wpatrywać się w racicę żony. – Ono zapiera dech w piersi, profesorze. Nie, to ja potrzebuję twej pomocy, gdyż nie jestem istotą, którą powinienem być.
– Nie rozumiem, wujaszku – miejsce współczucia zajmuje irytacja. Szedłem tu godzinami, wspinałem się na wzgórze, nawet jeśli niewielkie, i nie jestem w nastroju na gierki pustelnika. Na widok gniewu w moich oczach, Abdel Dżamila wzdryga się.
– Moja… moja żona wszystko wyjaśni.
– Spróbuję, mój mężu.
Jej głos brzmi jak pieśń i czuję mocny, słodki aromat kwiatów. Wtedy wyłania się zza parawanu i brak mi słów. Krzyczę. Wzywam Boga i krzyczę. Żona Abdela Dżamili nie jest stworzeniem Boga. Ma kozią głowę, a usta wyglądają jak wilczy pysk. Pokrywają ją rybie łuski i sierść szakala. Za nią wygina się ogon skorpiona. Spoglądam w tkwiące w demonicznej twarzy oczy kobiety i chwiejnie wycofuję się wzywając Boga i moją zmarłą matkę.
– Proszę, uczony panie, zachowaj spokój.
– Czym… czym… – nie umiem się wysłowić. Opuszczam wzrok, próbując skupić się na brudnych dywanach i twardym klepisku. Jej głos brzmi pięknie jak żadnej innej. W powietrzu unosi się wyraźny zapach jaśminu i goździków. Słowik śpiewa mi perfumowaną pieśń, gdy w umyśle płonie obraz grozy, od której odwróciłby się sam Wszechmogący.
– Gdyby strach nie krępował twego języka, zapytałbyś, czym jestem. Ludzie nadawali mojemu ludowi różne miana: ghule, demony. Czy słowo znaczy tak wiele? Przede wszystkim, o uczony panie, jestem żoną Abdela Dżamili.
Przez dłuższą chwilę milczę. Jeśli się nie odezwę, koszmar się skończy. Obudzę się w Bagdadzie lub Beit Zudżaadż. Jednak wcale się nie budzę.
Odzywa się znowu, a ja zakrywam uszy, choć ten dźwięk brzmi jak wcielone piękno.
– Słowa, które słyszysz, nie wydobywają się z mych ust, a ty nie słyszysz ich uszami. Proszę cię, abyś wysłuchał mnie swym umysłem i sercem. Jeśli nie użyczysz nam swych talentów, oboje z mężem umrzemy. Uczony panie, czyż nigdy nie czułeś pragnienia by stać się kimś innym niż jesteś?

Dociera do mnie zapach cynamonu i szum wiatru w oazie. Nie mogę się odezwać do tego demona. Jestem pewny, że jeśli przemówię, moje serce stanie. Chcę uciekać, lecz strach przytwierdził me stopy do ziemi. Zwracam się do Abdela Dżamili, który stoi obok załamując ręce.
– Po co tu jestem, wujaszku? Czemuż mnie wezwałeś, przeklęty? Nie ma tu żadnej chorej kobiety! Boże chroń mnie. Nic nie wiem o ghulach ani… – potworna myśl wpada mi do głowy. – Nie… nie liczysz chyba na to, że uczynię z niej kobietę? Tylko Bóg może…
– Proszę… musisz wysłuchać mojej żony – stary pustelnik opuszcza wzrok. – Błagam cię – milknie, a jego żona, która cofnęła się za parawan, odzywa się ponownie.
– Zbyt wiele czasu spędziliśmy z mężem na tym wzgórzu, uczony panie. Moje ciało nie może wytrzymać tak długiej rozłąki z mym ludem – czuję woń żółtych róż, a w tle jej głosu brzmi buczenie trzmieli. – Jeśli zostanę tu choćby parę miesięcy dłużej, umrę. A bez mojej opieki, gdy nie będę w stanie chronić go przed okrutną chłostą czasu, umrze także mój słodki Abdel Dżamila. Po drugiej stronie pustyni czeka nas nowe życie. Mój ojciec był księciem wśród mego ludu. Odeszłam dawno temu, z wielu powodów, ale nigdy nie wyrzekłam się mego pierworództwa. Teraz dowiedziałam się, że mój ojciec umiera. Nie zostawił męskich potomków, więc wszystkie jego ziemie należą do mnie. Do mnie i mego przystojnego małżonka.

W jej głosie brzmi chór wietrznych dzwonków. Wbrew sobie unoszę wzrok. Wychodzi zza parawanu, odziana teraz w czarną abaję i maskę. Spod siatką maski widać błysk wilczych kłów. Kieruję wzrok na podłogę, skupiając się na wyblakłej błękitnej spirali na dywanie i na dobroci w jej głosie.
– Jednak mój lud nie darzy miłością ludzi. Nie mogę upomnieć się o me ziemie, jeśli nic się nie zmieni. Jeśli mój mąż nie pokaże mojemu ludowi, że może się zmienić.
– Zmienić? Co przez to rozumiesz? – zmuszam się jakoś do mówienia.
Jej głos rozbrzmiewa brzęczeniem czyneli, a moje nozdrza wypełnia woń kadzidła z sandałowca.
– O uczony panie, pomożesz mi sprawić, że staną się one częścią mojego Abdela Dżamili.
Wyciąga swe gibkie, śniade ramiona udekorowane henną. W dłoniach trzyma rzeźbione kozie nogi ze złota, zakończone lśniącymi racicami. Na końcu każdej posągowej nogi powiewa szeroka złota wstęga. To obłęd i muszę to powiedzieć nawet gdybym miał to przypłacić życiem.
– Nie potrafię tego dokonać! Żaden żyjący człowiek by tego nie umiał!
– Nie osiągniesz tego tylko dzięki swym talentom. Podobnie ja nie zdołam tego uczynić samą moją mocą. Moja sztuka pokieruje twoją, gdy ręce zaczną pracować – zbliża się o krok, a ja wzdrygam się słysząc kopyta uderzające o ziemię.
– Nie! Nie… nie mogę tego zrobić.
– Proszę! – podskakuję na dźwięk głosu Abdela Dżamili; niemal o nim zapomniałem. Jego oczy są pełne łez, gdy ciągnie za moją dżalabiję. jego smród wdziera mi się do nosa. – Proszę, wysłuchaj mnie! Potrzebujemy twej pomocy. I wiemy, co sprowadziło cię do Beit Zudżaadż – starzec pada przede mną na kolana. – Proszę! Czy twoja Szirin by nam odmówiła?

Te słowa wyciskają mi powietrze z płuc. Skąd znają to imię? Szejk nie kłamał: tu w grę wchodzą siły nieczyste i powinienem stąd uciekać. A jednak, Boże wszechmogący dopomóż, Abdel Dżamila ma rację. Przy całej swej gwałtowności Szirin wciąż zachowała te perskie marzenia, że miłość jest ważniejsza niż majątek, obowiązki czy religia. Jeśli odmówię temu starcowi…
– Skąd wiesz o Szirin? – mam sucho w gardle. Głos mi się łamie, a każde słowo pali. Stary odwraca wzrok.
– Moja żona ma… swoje sposoby.
– Bóg ma nas w opiece – czuję się podle nawet gdy umacniam się starą formułą. Czy to zabronione? Czy kroczę ścieżką tych, w których Wszechmogący nie znajduje upodobania? Boże wybacz, tak ciężko to poznać, tak ciężko się tym przejmować, gdy nie ma mojej ukochanej. – Gdybym był dobrym muzułmaninem, pognałbym teraz do wioski i… i…
– I co, uczony panie? Rozgłosiłbyś to, co tu ujrzałeś? Sprowadziłbyś ludzi z włóczniami i łukami? Czemu miałbyś to uczynić? – aromat wanilii i szmer deszczu ustępują miejsca czemuś innemu. Słyszę brzęk stali, czuję płomień. – Nie pozwolę ci skrzywdzić mego męża. To, o co cię prosimy, nie jest zakazane. Chcesz mi powiedzieć, o uczony panie, że twa księga mówiąca, co jest błogosławione, a co zakazane, uczy, że nie wolno dać człowiekowi złotych nóg?
Nie ma takiego zakazu. Nie w takich słowach. Ale coś podobnego nie może być dopuszczalne w oczach Boga. A może jednak?
– Czy ktoś tego kiedykolwiek wcześniej próbował?
– Mówią o tym dawne opowieści, ale od tych czasów minęły wieki – każdemu jej słowu towarzyszą piękne zapachy i muzyka. – Proszę, uczony panie, czy zechcesz nam pomóc?
Racice i szałas Abdela Dżamili - Ilustracje Nikodem Cabała
I wtedy nad wszystkie zapachy wybija się jeden. Wszechmocny Boże, miej mnie w swej opiece. To zapach ambry i potu mojej umiłowanej. Szirin, kpiącej i bystrej, która w chwilach spokoju wyznawała mi swą miłość do moich nauk. Ona by im pomogła. Czy mam jakiś wybór? Oto owoce moich studiów. Oto moja nagroda za to, że chciałem być kimś więcej, niż jestem. Pokrętna, wynaturzona ścieżka.
– Dobrze zatem – sięgam po małą piłę, usiłując nie zwracać uwagi na dziwne kwilenia Abdela Dżamili, gdy ją ostrzę.
Daję mu maku i cykuty, ale gdy pracuję on wciąż krzyczy tak głośno, że niemal staje mi serce. Jego stare ciało doświadcza czegoś, czego nie powinno być w stanie przetrwać. I to właśnie ja mu to czynię, nożami, ogniem i łamiącymi kości kleszczami. Zatykam uszy bawełną, żeby nie słyszeć wrzasków pustelnika.

Lecz gdy to czynię, jestem na wpół przytomny, ledwo świadomy własnych rąk. Demoniczna magia utrzymuje w jakiś sposób Abdela Dżamilę przy życiu i prowadzi mnie przez to makabryczne zadanie. To bolesne uczucie, jakby w mojej czaszce upchnięto dwa umysły, a do moich ramion przymocowano kijki niewidzialnego lalkarza. Jestem rozpalony, ledwo skupiam myśli. Powoli zaczynam być świadomy głosu ghulicy w mojej głowie i zapachu brzoskwiń.
– Tnij tutaj. Teraz proszek rtęciowy. Żelazo do przyżegania jest gorące. Włóż mu szmatę do ust, żeby nie przygryzł języka. – Zdzieram skórę, przyżegam i tracę poczucie czasu. Mój mózg gotuje się od gorączki. Pracuję w porze wieczornej modlitwy i dalej, w czasie nocnych modłów. W głębi ducha czuję się obumarły.

Żona Abdela Dżamili prowadzi mnie krok po kroku. Magią przetrząsa mój umysł w poszukiwaniu niezbędnej wiedzy i kieruje moimi sprawnymi palcami. Przez dłuższą chwilę istnieje tylko jej głos w mojej głowie i dotyk zakrwawionych narzędzi w dłoniach, które ruszają się jakby były obdarzone własnym życiem. Trzymam zwisające ścięgna mężczyzny w prawej ręce i grube złote wstęgi w lewej. W powietrzu unosi się odrażający smród, a Abdel Dżamila wrzeszczy i błaga mnie, bym przestał, chociaż jest na wpół uśpiony solidnym dzbankiem narkotyków, które wlałem mu siłą do gardła.

– Coś jest nie tak! – ghulica krzyczy w mojej czaszce, a starzec mdleje. Moje dłonie już nie tańczą jak zaczarowane. Lśniące wstęgi kurczą się w mej dłoni. Zawiedliśmy, chociaż nie wiem dlaczego.
– Nie! Nie! Nasze talenty! Nasze czary! Jego ciało odrzuca! – wkoło słychać żałobne zawodzenia i czuć woń płonących domów. – Mój mąż! Zrób coś, medyku!
Złote nogi obracają się w moich rękach w pył. Słyszę, tym razem na własne uszy, jak żona Abdela Dżamili wywarkuje pozbawioną słów śmiertelną groźbę.
Zasługuję na śmierć! Boże, co ja uczyniłem? Na moim kocu kona starzec, któremu odciąłem nogi na żądanie ghulicy. Nie ma siły ani mocy jak tylko u Boga!

Pochylam głowę. I wtedy je dostrzegam. Tuż powyżej miejsc, w których amputowałem nogi Abdela Dżamili widzę spuchnięte wybrzuszenia, które wcześniej zrzucałem na karb podagry. Jednak nie powstały od artretyzmu. Coś kryje się pod skórą obu nóg. Sięgam po skalpel i zdejmuję skórę z ud. Starzec jęczy resztkami sił, które mu zostały.
– Co czynisz? – pytanie jego żony rozbrzmiewa w mej czaszce. Ignoruję ją, odciągając mięśnie ud starego i odsłaniając coś na kształt wypaczonego
cudu.
Pod skórą Abdela Dżamili, zawinięte między mięśniami, tkwią maleńkie nogi, bezwłose i cienkie jak wrzeciona. Każda z nich kończy się malutką raciczką. Powraca do mnie nieproszone wspomnienie. Jesteśmy z Szirin w sadzie kalifa. Pisklę wypadło z gniazda. Westchnąłem i przygryzłem wargę a moja Szirin, marzycielka, lecz nie z rodzaju tych delikatnych, roześmiała się i oklaskiwała moje miękkie serce.

Wydobywam kolejno mokre, szare nogi spod zwiniętej skóry i delikatnie je prostuję. Gdy odginam małe stawy, powraca głos ghulicy.
– Co… co to jest, uczony panie? Powiedz mi!
Zaniemówiłem na dłuższą chwilę. Gdy wyduszam z siebie słowa, głos wciąż mi się łamie.
– N-nie wiem. Wyglądają jak nogi koźlęcia lub jagnięcia w łonie matki.
– Albo jak nogi kogoś z mojego ludu – czuję, jakby skinęła głową w moim umyśle. – Długo zastanawiałam się, jak zwykły człowiek zdołał mnie tak oczarować.
– W Bogu leży cała wiedza i zrozumienie – odpowiadam. – Być może twój mąż zawsze miał je w sobie. Wieśniacy mówią, że jego pochodzenie jest niepewne. A może… może jego miłość do ciebie… Kalecy żebracy w Kairze są najbardziej zdeformowani i najskuteczniejsi na świecie. Mówi się, że tak mocno pragną zarobić pieniądze żebraniem, że ich dusze od środka przekształcają ciała. Jeszcze wczoraj uznałbym takie historie za bzdury. Ale wczoraj także ciebie nazwałbym wymysłem wieśniaków – gdy to mówię, ostrożnie gimnastykuję drobne nóżki, aby poprawić krążenie. Magia ghulicy nie prowadzi już moich rąk, ale rutyna pielęgnowania narzuca się równie skutecznie. Widzę w nim słabość i robię co w mojej mocy aby pomóc mu odnaleźć siłę.
Racice i szałas Abdela Dżamili - Ilustracje Nikodem Cabała
Nóżki trzęsą się i wierzgają w moich dłoniach.
– One czerpią z mojej magii – wycie żony Abdela Dżamili rozbrzmiewa w mojej głowie. – Coś wyciąga… – głos nagle milknie.
Wypuszczam nogi, a te zaczynają na moich oczach rosnąć. A gdy rosną, nabierają barw, jakby napłynęła do nich krew. Później zaczynają porastać sierścią.
– Nie ma siły i bezpieczeństwa jak tylko u Boga! – próbuję zamknąć oczy i skupić się na wypowiadanych słowach, lecz nie potrafię. Kręci mi się w głowie i zaczynam omdlewać.
– Te ukryte racice karmią się zaklęciem, które rzuciłam na mojego biednego męża, żeby go zachować. O mój zaskakujący, cudowny mężu! – słowom towarzyszy głośny akompaniament lutni i zapach cytrynowej trawy. Świat wokół mnie ciemnieje.

Gdy się budzę, leżę na plecach, spoglądając na obleczone w purpurę poranne niebo. Leżę na kocu przy szałasie. Siadam, a śmierdzący Abdel Dżamila pochyla się nade mną. Nieco dalej, przy ścieżce na wzgórze, widzę ciemną sylwetkę jego żony.
– Profesorze, obudziłeś się! Świetnie! – mówi pustelnik. – Właśnie zamierzaliśmy odejść.
– Cieszymy się jednak, że mamy okazję ci podziękować.
Moje serce gubi rytm, a żołądek zwija się gdy znów słyszę ten głos w głowie. W słowach demona kryje się mruczenie kociąt i zapach mielonego kardamonu. Patrzę na nogi Abdela Dżamili. Są lśniące i pokryte futrem barwy migdałów. Każda kończy się doskonałą racicą. Porusza się na nich ze zdumiewającą gracją.
– Tak, uczony panie, mój ukochany mąż żyje i stoi na dwóch kopytach. Bez twojej pomocy byłoby to niemożliwe. Jesteśmy ci wdzięczni.
Gramoląc się z posłania, kiwam głową w stronę ghulicy. Abdel Dżamila bez słowa klepie mnie po plecach i robi parę kozich kroków w stronę ścieżki. Jego żona lekko mi się kłania.
– Dla mojego ludu wdzięczność to coś więcej niż słowo. Spójrz na szałas.

Odwracam się i patrzę. Zaczerpuję głęboko powietrza. Skarb rodem z baśni. Złoto i przyprawy. Klejnoty i piżmo. Srebra i jedwabie. Porcelana i aloes. Jest tego chyba dziesięć razy tyle, niż wymagałby ojciec Szirin.
– Zostawiamy ci to z dobrymi życzeniami. Usunęłam ślady naszego dzieła z szałasu. W oślim języku przywołałam dwa dzikie osły aby poniosły twoje dobra. Nie musisz się niczym trapić, nasz dzielny przyjacielu!
Przez dłuższą chwilę unoszę wyżej głowę i uśmiecham się z wdzięcznością. Krew i odłamki kości starca wciąż lepią mi się do rąk. Lecz gdy patrzę na Abdela Dżamilę i jego żonę w świetle poranka, moje myśli są wolne od zgryzot i potworności.

Gdy oddalają się ścieżką, ghulica bierze pod rękę Abdela Dżamilę, a racice małżonków chrzęszczą na kamykach wzgórza Beit Zudżaadż. Stoję nieruchomo, patrząc jak odchodzą do krainy ghuli. Mijają zakręt i znikają za wzgórzem. A słaby głos, pełen złośliwego śmiechu i zapachu miłości o poranku w perfumowanej pościeli, szepce w mojej głowie.
– Nie musisz się wcale trapić, uczony panie. Tej nocy niedoszły mąż twojej Szirin przegrał swą bitwę z niszczycielem radości.
Czy to możliwe? Stary sęp wyzionął ducha? A ja stałem się bogaczem? Powinienem śmiać się i tańczyć. Tymczasem padam na kolana przygnieciony wspomnieniem zakrwawionych złotych kopyt. Zastanawiam się, czy zalotnik Szirin umarł od choroby czy złośliwej magii, którą mnie chciano wynagrodzić. Lękam się o duszę. Przez dłuższą chwilę klęczę i płaczę.

Lecz wkrótce nie potrafię już dłużej płakać. Łzy otworzyły drogę dawno umarłej nadziei. Wstaję i dziękuję dobroczynnemu Bogu, w nadziei, że nie ma w tym nic złego. Później zaś zaczynam układać łatwą do przyjęcia historyjkę o pustelniku ukrywającym majątek, który wynagrodził mnie za ocalenie żony. I zastanawiam się, co Szirin i jej ojciec pomyślą o człowieku, jakim się stałem.

Przełożył Jerzy Rzymowski
Ilustracje Nikodem Cabała
źródło: “Nowa Fantastyka” 8/2012

Przypisy:
Khat (qat) – czuwalniczka jadalna; krzew rosnący w Arabii i Afryce Wschodniej, znany już od starożytności. Zawiera alkaloid o stymulujących właściwościach. Od żucia liści khatu zęby barwią się na brązowo. (przyp. tłum.)

Saladin Ahmed – ur. w 1975 Amerykanin arabskiego pochodzenia, urodził się i mieszka w Detroit, uczy kreatywnego pisania. Autor wierszy i opowiadań, na początku tego roku do sprzedaży trafiła jego debiutancka powieść, „Throne of the Crescent Moon”, bardzo gorąco przyjęta w Stanach. Opowiadanie „Racice i szałas Abdela Dżamili” pierwotnie ukazało się w antologii „Clockwork Phoenix 2” i było nominowane do Nebuli. Ahmed był także nominowany do Nagrody im. Johna W. Campbella w kategorii „Najlepszy nowy autor”.

 
Wesprzyj nas